izabela rogowska 1 Kultura

„Ja – Osiecka. Darcie pierza” Agnieszka odchodzi

Fot. Izabela Rogowska

O spektaklu „Ja – Osiecka. Darcie pierza” w reżyserii Aliny Moś warto wiedzieć dwie rzeczy: mimo nazwiska w tytule, nie jest to biografia, a choć są w nim piosenki – nie jest musicalem. Właściwie trudno cokolwiek klasyfikować, bo wszystko w przestawieniu jest gdzieś pomiędzy, na krawędzi, w niedookreśleniu. Premiera miała miejsce 25 marca br. na deskach Bałtyckiego Teatru Dramatycznego.

Na spektakl można się wybrać z dowolną znajomościąbiografii i twórczości Agnieszki Osieckiej. Oczywiście im głębszy w nie wgląd, tym więcej niuansów i drobnostek czyta się ze sceny, ale nawet jeśli z Osiecką nie było nam po drodze, trafimy na opowieść uniwersalną, o kobiecie-artystce, która znika, szykuje się na odejście, rozstaje ze światem. Tuż przed nieuchronnym końcem prowadzi remanent zdarzeń i emocji, czyta listy od ukochanego, tańczy, śpiewa, płacze, śmieje się, awanturuje, irytuje, tupie nogą, zagląda w przeszłość, próbuje przewidzieć niedługą przed sobą przyszłość, dziecinnieje, by za chwilę spoważnieć. Ile jeszcze będę żyć? Co po mnie zostanie? Czy po śmierci wciąż będę dla kogoś ważna? Zostanę zapomniana? Zastąpiona? Pytania ulatują jak tytułowe pierze.

Osiecka „Darcie pierza”, jeden z niewielu dramatów, napisała tuż przed śmiercią. Wystawiony został raz, 4 lipca 1998 roku, w Teatrze Atelier im. Agnieszki Osieckiej w Sopocie. Później realizowany był jedynie w formie słuchowisk. Alina Moś zaadaptowała tekst na koszalińską scenę, zmieniła go po swojemu, wzbogacając o piosenki i fragmenty listów Osieckiej i Jeremiego Przybory z książki „Listy na wyczerpanym papierze. To druga po Korze artystka, na którą zwróciła uwagę. Znów – wielka, charyzmatyczna, otoczona kultem, nie do zaszufladkowania. Inscenizacje więcej różni niż łączy, choć obie są, jak mówi reżyserka, „spektaklami z piosenkami”.

„Kora. Falowanie i spadanie” była – mimo życiorysowych elips i uproszczeń – jednak biografią. „Darcie pierza” opowiada o Osieckiej poprzez jej twórczość. Nie trzeba dat, miejsc i nazwisk, by dowiedzieć się, kim była. Wystarczy zagłębić się w teksty – między słowami wierszy, piosenek, listów są wszystkie jej demony.

W główną bohaterkę wciela się dawno nie widziana w głównej roli Beata Niedziela, i trudno o lepszy wybór. W tym wypadku określenie „gra całą sobą” jest wyjątkowo zasadne. Miałam okazję oglądać spektakl z przednich rzędów i dostrzec każdy, najdrobniejszy grymas na jej twarzy, uniesienia brwi, czoła, uśmiechy i uśmieszki, wymowne spojrzenia, skupienie i rozkojarzenie, całą gamę nastrojów zmienianych czasem w ułamku sekundy i tworzących ostatecznie portret kobiety, w której powoli przestają mieścić się emocje. Im dalej, tym w bardziej wyrafinowany sposób Beata Niedziela używa narzędzi do ich wyrażenia, także poprzez uruchomione do granic ciało. Świetna, wyrazista rola, tworzona z niezwykłym oddaniem.

W oryginalnym dramacie bohaterka ma jednego kompana, tu wielu towarzyszy. Trudno ich zdefiniować. Inspiracja „Niebem nad Berlinem” Wima Wendersa jest czytelna, choć nienachalna. Może to anioły, wysłannicy z zaświatów, energie, duchy? Postacie z utworów albo wyobraźni bohaterki powołane po to, by odgrywać aktualnie potrzebne jej role? Może wszyscy po trochu. Podobnie jak w filmowym pierwowzorze, życzliwie obojętni na targające ludźmi emocje, obecni i gotowi towarzyszyć bohaterce w odchodzeniu.

Jeśli miałabym jakiś zarzut do spektaklu to o proporcje. Czasem brakowało mi wyraźniejszego połączenia pomiędzy piosenkami, dłuższego, dialogu. Niemuzyczne fragmenty są w „Darciu pierza” znakomite, aż szkoda, że pozostają na drugim planie. Natomiast sama muzyka to dzieło Macieja Osady-Sobczyńskiego i są to jedne z najlepszych aranżacji, jakie stworzył dla Bałtyckiego Teatru Dramatycznego. Warte docenienia, zwłaszcza że mierzył się z twórczością otoczoną uwielbieniem kilku pokoleń. Szacunek do legendy i własny artystyczny podpis – brawo! Warto przy okazji dodać, że muzycznej przestrzeni spektaklu nie wypełniają wcale „osieckie” szlagiery, ale w większości utwory mniej znane szerokiej publiczności, wybrane tak, by zachować płynność narracyjną opowieści, a nie umaić ją hitami. Nie jest to zatem powtórka z uwielbianego przez widzów „Cafe Sax” ani koncert w teatralnych dekoracjach. Piosenki są tu esencją inscenizacji, a nie dodatkiem.

Spektakl Aliny Moś ma jeszcze jeden atut – niezwykłą plastyczność mimo nierozbuchanej scenografii. Zamiast spektakularnych konstrukcji świat przedstawiony budują kontrasty, gra świateł i kolorów, zimna szarość i krwista czerwień przełożone raz po raz z kostiumu bohaterki na sceniczną kolorystykę. Przepastny skórzany fotel i lampa z abażurem wyjęte z przytulnego mieszkanka i wtłoczone w surową przestrzeń przypominającą wnętrze jaskini. Bohaterka w sukience i futrze niczym diwa, otoczona postaciami rodem z rockowego koncertu. Jakby z całą swoją skrajną osobowością, nostalgią, tęsknotą i niespełnieniami, które w obliczu pożegnania wyją zawsze najgłośniej, ktoś wstawił poetkę w świat, do którego nie pasuje już albo od zawsze. Opuszcza go, pozostawiając teatralny testament, na odczytanie którego zostaliśmy zaproszeni.

Reżyseria i adaptacja: Alina Moś
Autorka: Agnieszka Osiecka
Obsada: Bernadetta Burszta, Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska, Adrianna Jendroszek, Dominika Mrozowska-Grobelna, Beata Niedziela, Karol Czarnowicz, Artur Czerwiński, Jacek Zdrojewski
Inspicjent: Izabela Rogowska
Scenografia i kostiumy: Natalia Kołodziej
Ruch sceniczny: Bartosz Bandura
Opracowanie muzyczne: Maciej Osada-Sobczyński