IMG 4226 Ludzie

Kobieta kobiecie: Na 10 dni zdjęłam z siebie autocenzurę

Podróże stresują mnie pod kilkoma względami. Jednym, chyba najważniejszym, jest pokonywany dystans, a tak najbardziej to sposób jego pokonywania. Drugim, chyba nigdy głośno nie nazwanym, jest autocenzura.

Zawsze nie dość przygotowana, a to z muskulaturą czy jędrnością ciała, no i zawsze, zawsze trzeba coś dokupić na wyjazd. Nowy kostium kąpielowy, okulary słoneczne, na pewno jakąś letnią sukienkę, coś na wierzch jakby dmuchało – mnożyć by można bez końca. I choć podróżuję dość regularnie, zawsze okazuje się, że czegoś nie mam lub z czymś nie zdążyłam. No ale..

Ostatnia moja podróż, miała ten sam dreszczyk emocji co zazwyczaj. Ja nadal nie gotowa, nie ubrana, taka cała niedoskonała. Z tą małą różnicą, że pojechałam sama.

svg%3E Ludzie

Kiedy dotarłam do celu, zameldowałam się w hotelu bez rodaków tysiące kilometrów stąd. Nikt mnie nie znał i ja nikogo nie znałam. I właśnie to zdaje się zdjęło ze mnie autocenzurę.

Nagle, zupełnie niemal od progu hotelowego lobby przestało mnie gryźć w oczy moje „niedoskonałe” odbicie w lustrze. Mało tego z godziny na godzinę wydawało mi się ono coraz piękniejsze. Tak! Nie boję się tego powiedzieć, bo mało, kiedy, a może nawet i nigdy o sobie tak nie myślę. Na wyjazd kupiłam jedną, nową, letnią sukienkę, więc z rozmysłem zostawiłam ją na wyjątkową okazję. Te dawne moje stroje, sprzed lat, jakie wypełniły moją walizkę były ok, a nawet powiem były zupełnie bez znaczenia. Czemu? Bo od dawna nie poczułam się tak dobrze sama ze sobą. Na plaży, w mojej jednoczęściowej „skórze rekina” jak zwykłam nazywać swój kostium kąpielowy czułam się pośród pięknych, młodych i nie młodych, sprężystych i obwisłych ciał – jak u siebie. Nie wciągałam brzucha i nie kryłam się w cieniu wielkiego ronda kapelusza, aby tylko nikt mnie nie dojrzał.

Popołudniami spacerowałam ulicami w niewystylizowanych trampkach do sukienki, a sandałki (hit sprzed roku) spokojnie leżały na dnie walizki przez cały wyjazd.

Jadłam wielkie talerze owoców na śniadanie, a wieczorem w pobliskiej knajpie, każdego wieczoru odkrywałam nowego, uczciwie zrobionego, kolorowego drinka.

Zamiast ludzi, mój rytm zaczęła wyznaczać natura. Żal byłoby nie zobaczyć wschodu słońca nad oceanem, a i długie siedzenie po zmroku przegrało z możliwością niczym niezmąconego snu.

Wszystko mi grało: pogoda, słońce, jedzenie, jedyna książka jaką wzięłam o cywilizacji pierwszych Słowian, moja nadal niedoskonała garderoba i sylwetka, moje włosy zupełnie nieułożone i nawet lekko spłowiałe od słońca, moja niemarkowa torebka i to, że jestem Polką, choć nie zawsze chlubną sławę robią rodacy w kurortach.

Jednak… nic co piękne nie trwa wiecznie.

Już w czasie oczekiwania na boarding w drodze powrotnej przeszedł mnie dreszcz. Oblepiający wzrok współpasażerów i znów nie wiadomo, kiedy, oblekła mnie autocenzura.

Wróciłam.

Dla niektórych nie dość opalona, bez „pamiątek” z podróży. Po wrzuceniu kilku zdjęć widokowych na stories – paru „znajomych” zrobiło unfollow. Nieliczni zapytali w ogóle: jak było.

Autocenzura – w moje własnej definicji to odbicie w oczach, gustach i tym jak chcą widzieć nas ludzie z otoczenia: znajomi, sąsiedzi, współpracownicy. Chcąc sprostać nienazwanym schematom, niejako dopasować się do grupy: ubieramy się, czeszemy, mówimy, jemy, bywamy, kupujemy to co zyskuje nawet nie określoną w jakiś werbalny sposób aprobatę „bańki” społeczeństwa.

svg%3E Ludzie

Powiecie, że wy tak nie macie. Może i nie, ale przypomnijcie sobie np. pójście na wesele. Dziki szał, kto w czym będzie ubrany czy moja kiecka nie powtórzy się z sukienką innej pani, jaki prezent, żeby nie wypaść zbyt źle, bo co inni powiedzą. Inny przykład? Spotkanie z koleżankami. Jakie buty? Bo w tych już mnie widziały! Może założyć bieliznę korygującą, bo przecież będą zdjęcia na insta.

Nawet te co bardziej „niezależne” znajome, wyglądają jak żywa, chodząca reklama sklepów internetowych, a na spotkaniach przy kawie, opowiadają sobie: skąd koszula, skąd torebka, jaki zabieg na twarz.

Nie wiadomo, kiedy, człowiek zaczyna grać w tę grę, a mijając się w lustrze nakłada na siebie autocenzurę.

Tęskno mi będzie za tym beztroskim czasem. Tym czasem dla siebie i na siebie. Nie ze znajomymi, z gadaniem do rana, w hałasie, w ocenianiu innych i na końcu siebie. Czy na serio, aby osiągnąć ten stan trzeba pojechać gdzieś tysiące kilometrów stąd, samemu? Pewnie czasami tak. Zazdroszczę tym, którzy szczerze potrafią obrać ze skórki całe to „co ludzie powiedzą” i być wśród nich jakby byli na słonecznie wyspie wśród palm.