Do walizki wrzuciłam spray na komary, dobrze zaopatrzoną apteczkę, wygodne buty, kapelusz. I polar, bo Afryka potrafi zaskoczyć chłodem. Do kieszeni trafiła międzynarodowa karta płatnicza. I byłam gotowa spełnić marzenie. Doświadczyć Kenii. Nie sądziłam, że wrócę z niej z adoptowaną słonicą. Nomen omen… Kenią! I mnóstwem wyjątkowych wspomnień.
Niedziele w rodzinnym domu. Pamiętam je doskonale. I pielęgnuję to ciepłe wspomnienie. Po obiedzie oglądaliśmy programy przyrodnicze. Były wyjątkowe przez kojący głos narratorki – Krystyny Czubówny. Najbardziej utkwiły mi w pamięci migawki z fascynującego życia na sawannie. W oglądanej na szklanym ekranie Afryce było coś magicznego, a jednocześnie nieosiągalnego w tamtych czasach. Bardzo chciałam poczuć zapach sawanny, a na skórze ciepło upalnego słońca. Chciałam na własne oczy zobaczyć tę dzikość przyrody…
Afryka nie była moim pierwszym podróżniczym celem. Ta przygoda i wielka pasja zarazem zaczęła się od Indii. Po kilkunastu latach i wielu wyprawach w odległe zakątki świata, poczułam, że… to już. Zapragnęłam ujrzeć na własne oczy zapisany w głowie krajobraz. Chciałam obcować z regionami nietkniętymi ludzką ręką.
I znów zaczęło się od telewizji. W programie „Jestem z Polski” zobaczyłam Asię, która na stałe mieszka w Kenii. Urzekła mnie jej wielobarwna osobowość. To pełna energii „dziewczyna – orkiestra”, która w przebogatej palecie aktywności ma również pomoc w organizowaniu safari.
Proces planowania wyprawy przebiegł dość sprawnie i po kilku miesiącach od pierwszej rozmowy z Asią wylądowałam na lotnisku w Nairobi wraz z małą grupą zaprzyjaźnionych podróżniczek. Afryka przywitała nas… zaskakująco chłodno. Temperatura w lipcowe popołudnie oscylowała w granicach 16 stopni Celsjusza. Na szczęście już drugiego dnia pobytu, pędząc pokaźnym land cruiserem w kierunku Narodowego Rezerwatu Masai Mara, poczułam falę gorąca. Na ten klimat czekałam!
Naszym przewodnikiem był mąż Asi – Teddy, zwany Tadeuszem. To człowiek o niesamowitym usposobieniu i cudownym poczuciu humoru oraz bardzo rozległej wiedzy, dotyczącej życia zwierząt.
Pamiętam moment, gdy przekroczyłyśmy bramę Rezerwatu. Powitały nas zebry, słonie i stado antylop gnu, które odbywały właśnie „wielką migrację”, określaną jako jeden z siedmiu cudów współczesnego świata. Już pierwszy kontakt z tak egzotycznymi zwierzętami, które żyją na wolności, był dla mnie fascynujący. A doświadczanie ich wolności – uwalniające.
Z biegiem godzin przemieszczaliśmy się w głąb parku Masai Mara, który w swojej rozległości liczy bagatela 1510 km kw. Z każdą godziną krajobraz zmieniał się i podziwiałam inne gatunki zwierząt. W naturalnym dla nich środowisku mogłam podglądać żyrafy, hipopotamy, gepardy, lamparty, lwy ze stadami lwic, rozmaite gatunki ptaków, strusie czy krokodyle. Każde stworzenie było jedyne w swoim rodzaju i nadal nierzeczywiste. Pamiętam swoje doznania. W połączeniu z zapachem i odgłosami dzikiej natury dawały niesamowity zastrzyk adrenaliny i endrofin. Patrzyłam na to wszystko z niedowierzaniem i chłonęłam ten klimat garściami.
Z biegiem czasu odkrywaliśmy kolejne sceny z codziennego życia na sawannie. Oprócz piękna miało ono również mroczną stronę, której śmierć była nieodzownym elementem. Antylopy, przemierzając jeden z kanionów, tratowały się nawzajem w pogodni za lepszymi pastwiskami. Brodząc przez rzekę, walczyły nie tylko ze sobą, ale i ze stadami krokodyli, dla których to spotkanie było… prawdziwą ucztą. Trudno było oglądać ten spektakl. Kojąca pozostawała świadomość, że nie były to igrzyska okrucieństwa. Zwierzęta nie polują dla przyjemności, ale aby przeżyć.
Kolejne dni spędzone w Masai Mara utwierdziły mnie w przekonaniu, że to prawdziwa mekka nie tylko dla koneserów przyrody lecz także filmowców i fotografów. Z każdą godziną zmieniające się światło sawanny dawało zupełnie inne możliwości twórcze. W miejscach noclegowych spotykałyśmy profesjonalistów z całego świata, którzy właśnie tu testowali najnowsze zdobycze techniki.
Celem trzeciego dnia pobytu w Kenii była miejscowość Naivasha. Przywitał nas zupełnie inny krajobraz. Podróż po tym regionie rozpoczęłyśmy od wycieczki łodzią po jeziorze Naivasha, słynącym ze skrzydlatych lokatorów. Można tu było spotkać bieliki afrykańskie, wiele gatunków czapli, pelikany czy zimorodki. Największe wrażenie zrobiły na nas hipopotamy, które mają tu idealne warunki do życia. Jezioro otacza las namorzynowy. I to spektakularny obraz i wyjątkowe tło dla kadrów z Afryki.
Po rejsie pojechałyśmy do tradycyjnej wioski Masajów. Przywitał nas Paul. Jego strzelista sylwetka, sandały z rzemyków, masajska biżuteria i przypominający koc strój, którym był opasany, robiły spore wrażenie. Paul zaprowadził nas do wioski, w której mieszkał. Masajskie kobiety powitały nas lokalnym tańcem i śpiewem. Śpiewali także mężczyźni. Ich niskie tony wprowadzały słuchaczy w swoisty trans.
To było niezwykłe miejsce. Zobaczyłam proste chaty, zbudowane przez kobiety z bydlęcych odchodów. Brak prądu, kanalizacji i bieżącej wody to tylko nieliczne utrudnienia, które dla wielu współczesnych ludzi są nie do zaakceptowania. Wnętrza chat tylko wzmocniły pierwsze wrażenie. Gliniane ściany, łóżka zbite ze strzechy, na nich bydlęca skóra. Na środku palnik. Całość przypominała raczej skansen sprzed setek lat niż miejsce, w którym można współcześnie żyć. Zaczęłam się zastanawiać, w jak konsumpcyjnym otoczeniu żyjemy. Jak wiele rzeczy, które nabywamy, jest nam zbędnych i jednocześnie jak niewiele potrzeba, aby… żyć. Po prostu – aby żyć. To była ważna lekcja. Społeczność masajska, pomimo skrajnej biedy, dzieliła się z nami radością i optymizmem. A może to również był tylko pokaz dla przybyszy z zewnątrz? Na to pytanie nie znam odpowiedzi…
Kolejnym punktem na trasie naszej wyprawy był Park Narodowy w Amboseli. Zlokalizowany jest na granicy kenijsko – tanzańskiej i od jego podstaw rozpościera się widok na jeden z najsławniejszych szczytów świata – Kilimanjaro. U podnóża góry spotkaliśmy słonie, bawoły, hipopotamy i stada liczące tysiące flamingów. Był to obraz wręcz nierzeczywisty. Ze wspomnieniem równin sawanny nie miał nic wspólnego.
Różnorodność. Tak chyba jednym słowem można określić kenijską naturę. Tsavo Zachodnie, jeden z dwóch największych Parków Narodowych Kenii, to liczne pagórki, rzeki, jeziora i las. Tsavo Wschodnie, dla odmiany, to teren półpustynny z uschniętymi krzewami i drzewami akacji. Jego czerwona jak cegła ziemia po raz kolejny odkryła przed nami nieznane dotąd oblicze Afryki. Wszystkie widziane już wcześniej zwierzęta, jak słonie, bawoły czy zebry, okraszone ziemią w krwistym wręcz kolorze, prezentowały kolejną, nieoczywistą odsłonę. Ich widok w połączeniu z dużo mniejszą liczbą turystów, dawał pełne możliwości do złapania oddechu i cieszenia się pięknem afrykańskiego krajobrazu.
Podczas wizyty w Tsavo odwiedziłyśmy sierociniec dla słoni Sheldrick Wildlife Trust. Organizacja ta zajmuje się ratowaniem osieroconych słoni. W tym miejscu można również adoptować zwierzę i pokryć choć część kosztów związanych z jego utrzymaniem. Do Polski wróciłam jako dumna „właścicielka” słonicy Kenii, która przywrócona została już dzikiej naturze.
Nasza przygodę z afrykańską głuszą zakończyłyśmy siódmego dnia pobytu. Kolejny kierunek – wybrzeże Mombasy. Miasto nie zrobiło na mnie spektakularnego wrażenia. Przypominało mi bardziej indyjskie, niż afrykańskie realia. Na uwagę zasługiwały jednak liczne świątynie i ich mistyczny klimat. Podobnie stare miasto i jego meczety, kolonialne budynki, piękna architektura w stylu indyjskim i, oczywiście, lokalne targi, na których można kupić dosłownie wszystko. Ciekawym punktem była wielka aluminiowa atrapa kłów słonia, układających się w kształt litery ,,M”, określana jako wizytówka miasta.
Z centrum zgiełku i pędu, którym była dla nas Mombasa, udałyśmy się na leżącą na południe od miasta rajską plażę Diani. Przywitały nas widoki rodem z pocztówek. Biały piasek i plaża rozpościerająca się po horyzont, były spełnieniem naszym marzeń po intensywnym czasie spędzonym na safari.
Pobyt na Diani rozpoczęłyśmy wyprawą na wyspę Wasini, podczas której wypatrywałyśmy delfinów. Była to też doskonała okazja do zanurkowania z akwalungiem, aby w pełni doświadczyć podwodnego świata Kenii. Spotkałam stada rozmaitych ryb, wśród których wypatrzyłam mureny, żółwie, ośmiornice i… wyczekiwane stado delfinów! Obcowanie z nimi na wolności było moim wielkim marzeniem. Pod wodą poruszały się niezmiernie szybko i majestatycznie.
Na wyspie Wasini odwiedziłyśmy lokalną szkołę. Dzieci były do nas bardzo przyjaźnie nastawione i ciekawskie. Szkoła była skromna, składała się z jednej ciemnej sali. Podobnie, jak w masajskiej wiosce, pomyślałam o przywileju nauki, jaki mamy i którego często nie doceniamy. Poczułam, jak bardzo nasze szczęście jest zależne od regionu, w którym się rodzimy.
Po zwiedzaniu wyspy i spacerze po kładce zbudowanej przez kobiety wśród lasów namorzynowych, wróciłyśmy na Diani Beach. Podróż umilała nam muzyka, grana z instrumentów z recyklingu przez lokalnych żeglarzy.
Ostatnie dni pobytu w Kenii uwieńczyłyśmy błogim odpoczynkiem. Ciągnące się po horyzont plaże i gorące kenijskie słońce towarzyszyły nam do samego końca.
Kenia całkowicie mnie zauroczyła. Jej pierwotność spowodowała, że sięgnęłam do swoich korzeni. Połączyłam przeszłość z przyszłością. Spełniłam marzenie. Obrazy zapisane w głowie cofały mnie wielokrotnie do mieszkania dziadków, w którym oglądałam Afrykę na ekranie telewizora. Dziś to już moja Afryka. Moja Kenia. Dzięki tym chwilom, poczułam nieograniczoną wdzięczność . W Parkach Narodowych poczułam się prawdziwie wolna. Spektakularna przyroda zapierała dech w piersiach. Mogłabym podziwiać ją bez limitów. Już pierwszego dnia pobytu w Kenii postanowiłam, że na pewno tu wrócę.
Więcej o moich podróżach na Instagramie:
@porywy.wiatru
Marta Łuczków
O mnie
Marta Łuczków. Koszalinianka od urodzenia. Tyflopedagog, tancerka, choreografka, pasjonatka fotografii i podróżniczka. Od kilkunastu lat prowadzi zespoły taneczne w Pałacu Młodzieży w Koszalinie. Obecnie pracuje z podopiecznymi w Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Koszalinie. Zwiedziła cztery kontynenty, a każdą ze swych podróży zamyka w kadrach niebanalnych i pełnych emocji fotografii.