00 z aparatu Kulinaria

Rzucić wszystko i wyjechać do Meksyku

A gdyby tak skrócić sobie okres ciemnych jesienno-zimowych miesięcy i na jeden z nich wyprowadzić się na słoneczny drugi koniec świata? Tak właśnie w ubiegłym roku postanowiłam. Zapraszam na opowieść z niezapomnianego miesiąca spędzonego na przemierzaniu Meksyku.

Przed wyjazdem miałam dwie zagwozdki. Najpierw pojawił się lekki niepokój, że wszystko idzie za łatwo, bo jak to: wyjechanie na tak długo i tak daleko jest takie proste? Nawet tego nie planowałam. Jeden telefon z zaproszeniem od koleżanki i szybka decyzja – jadę. Bilety kupione w jedną chwilę i lecimy! Wydawało mi się to za łatwe, by mogło się udać. Drugi dylemat dotyczył tego, że trochę żal mi było opuszczać dom, rodzinę, pracę na cały miesiąc. Z głową pełną ekscytacji wraz z czterema cudnymi koleżankami wsiadam na pokład samolotu. Przystanek pierwszy – Oaxaca!

Oaxaca

Oaxaca (czyt. łahaka) to stan w Meksyku, który jest marzeniem wielu. To właśnie tu odbywają się największe na świecie obchody święta zmarłych. Naprawdę największe! Wielodniowe świętowanie obejmujące niemal każdy zakątek i sferę życia miasta oraz całego regionu. Ogromne i piękne ozdoby, hektary pomarańczowych kwiatów, tysiące imprez i wydarzeń oraz parad!

Motocyklowa oszałamiała, parada szkolna zachwycała radością, a ta wiejska wzruszała. Główna parada była naprawdę imponująca. Pełna platform, orkiestr, ognia, muzyki i tysięcy uczestników. Niezapomniane doświadczenie. Miałyśmy ogromne szczęście przeżywać ten okres w towarzystwie Herardo. To Meksykanin mieszkający w Oaxace, który ugościł nas w swoim domu i stał się naszym przewodnikiem.

Widziałyśmy wielkie oficjalne obchody i te domowe, lokalne. Byłyśmy na ulicach miast oraz odwiedzałyśmy domy przyjaciół Herardo. Byłyśmy też na cmentarzach ozdobionych mnóstwem świec i pomarańczowych kwiatów. Tradycją jest urządzanie na cmentarzach imprez towarzyskich, by wspólnie ze znajomymi, rodziną i zmarłymi spędzić rodzinny czas. Grille, toasty i tańce wśród grobów to zwyczajny widok w tym okresie. Podobnie jak przebrania i występy. Obchody święta zmarłych w Oaxace przypominają połączenie polskich obchodów Wszystkich Świętych z sylwestrem, karnawałem i wielkim festiwalem muzycznym. Było cudownie. Jeśli ktoś, tak jak ja, kocha tłum, celebrację i festiwalową atmosferę to choć raz w życiu powinien to przeżyć. Zachwyt podczas parady czy zatracenie w tańcu na cmentarzu to emocje, które zostają w człowieku na zawsze.

Ale Oaxaca to nie tylko święto zmarłych. Całe miasto i region są warte poznania. Obszar ten nazywany jest prawdziwym Meksykiem. Gdziekolwiek nie spojrzysz, widzisz piękne stepy, pola, a za nimi pasma wysokich gór. Rolników z osiołkami i tradycyjnym sombrero na głowie. Kaktusy, agawy i małe zakłady wytwarzające tradycyjny alkohol mezcal.

Góry, jaskinie, gorące źródła, lasy. Natura, która zachwyca absolutnie. Czuć tu, jakim cudem jest Ziemia. I mieszkańcy żyjący często blisko natury, lecz z dala od prądu. Poświęciłyśmy wiele dni, zjeżdżając te tereny, a to i tak mało.

Jedną z bardziej pamiętnych wypraw w stanie Oaxaca była ta do Monte Alban. Jest to zachowany duży kompleks piramid i zabudowań, które były centrum kulturowym całej środkowej Ameryki od VI wieku p.n.e. Będąc tu, czułam się wprost przeniesiona do książek od historii czy filmów podróżniczych. Uczucie szczęścia i wdzięczności, że tak sobie życie prowadzę, że mogę tu być i doświadczać tego na własne oczy. Tysiące lat historii, dawne miejsce kultu, świątynie. Mistycyzm unosił się w powietrzu. Ogromnym walorem tego miejsca jest też jego usytuowanie. Kompleks piramid ułożony jest na wzgórzu otoczonym rozległymi dolinami, za którymi z każdej strony znajdują się wielkie kompleksy gór i szczytów. Niesamowite!

Ostatnim etapem pobytu w stanie Oaxaca była wyprawa w góry. Pojechaliśmy do rodzinnej miejscowości Herardo – San Francisco Cajonos. Kilka godzin jazdy w górę, podjazd na 3000 m n. p. m. i jesteśmy w innym świecie. Zimno, mokro, mglisto. Niemal polski listopad. Odwiedziliśmy miasteczka, które są nie tylko nieodwiedzane przez turystów, ale też często opuszczane przez mieszkańców. Trud klimatu, bardzo skromne warunki życia, brak dostępu do opieki zdrowotnej, edukacji, usług. Była to najbardziej niezwykła podróż w moim życiu. Pierwszy raz byłam w tak odmiennych i skromnych warunkach życia. Na długo zapadnie nam w pamięć zamieszkanie w lokalnym domu, długie rozmowy przy wspólnych posiłkach, wyprawa w góry w deszczu, wspólne picie tradycyjnej czekolady (która choć niesmaczna to jednak karmiła duszę). I wzruszenie lokalnych mieszkańców, którzy po latach ponownie zobaczyli Herardo. Wyjątkowy czas, emocje, relacje. Zabrałam stamtąd też magiczną figurkę tzw. Alebrijes, która według tamtejszych wierzeń jest moim aniołem stróżem.

Cały rejon Oaxaca zapamiętam jako niezwykłe miejsce. Pełne tradycji, kultury, historii, niepowtarzalnej przyrody i cudownych ludzi. Spotkało mnie tu od mieszkańców dużo dobra, uśmiechu, wspólnej zabawy. I spotkań, jak człowiek z człowiekiem. Choć często nie mówiliśmy we wspólnym języku to prawdziwego porozumienia nam nie zabrakło.

Jukatan

Czas w Oaxaca skończyłyśmy pobytem w chłodnych górach. Jaki jest wymarzony następny cel podróży po pobycie w zimnym i męczącym fizycznie miejscu? Rajskie plaże!

Po rozstaniu z Herardo poleciałyśmy na znajdujący się na południu kraju półwysep Jukatan. Ten region jest jednym z częściej odwiedzanych meksykańskich miejsc. Pełen rajskich plaż, palm, cenot (niesamowitych zielonych studni do kąpieli) i gorącej tropikalnej pogody. Nie brakuje tu pięknych restauracji, hoteli, atrakcji. Z jednej strony łatwo spędzać tu przyjemny czas, z drugiej nadmiar turystów i komercji sprawia, że raczej trudno tu poczuć prawdziwą dobrą energię.

Wychodząc z lotniska w Cancun trzeba liczyć się z osaczeniem przez tłum przekrzykujących się kierowców, chcących zarobić krocie na niewprawionych turystach. Prędko opuściłyśmy to miejsce i zamieszkałyśmy w małej miejscowości nieopodal, gdzie pusta plaża była w zasięgu ręki. Będąc tu stanęłam przed wyborem: poświęcić kolejne dni na odwiedzenie tak znanych turystycznych miejscowości jak Tulum i Cuncun czy zostać na miejscu i spędzić czas na rajskiej plaży. Wybrałam to drugie i nie żałuję.

Jasne, że fajnie byłoby mieć piękne zdjęcia z najbardziej znanych na świecie instagramowych miejsc i móc powiedzieć, że się było w Tulum. Dla mnie jednak wygrała potrzeba, by odpocząć i cieszyć się tym, co pod ręką. Czy rajska plaża z biegającymi po niej uroczymi ptaszkami, niebieskie niebo i palma nad głową to nie jest wszystko, czego potrzeba do błogiego wypoczynku? Nie zawsze trawa jest bardziej zielona w oddali. Rozdzieliłam się więc z koleżankami i zostałam na miejscu, spędzając dni na plaży. Było pięknie. Niespiesznie i błogo. Jukatan i Cancun, podobnie jak Oaxaca, to region Meksyku warty odwiedzenia. Wspaniały na rajskie wakacje z odrobiną historii.

Veracruz

Za nami oszałamiające górskie tereny Oaxaca i gorące plaże okolic Cancun. Teraz czas na dżunglę! Lecimy dalej, by spełnić marzenie naszej koleżanki – zobaczyć kolibry w ich naturalnym środowisku. Już w drodze z lotniska widzimy, jak bardzo ten stan różni się od poprzednich. Domy i samochody dużo bardziej zniszczone, a na każdej stacji ochroniarze z karabinami i bezdomne psy.

Zamieszkujemy nad jeziorem Catemaco w miejscowości o tej samej nazwie. To właśnie tu nakręcono wiele filmów akcji, w tym „Apocalypto” Mela Gibsona. Tereny te znane są na świecie jako miejsce magii, szamanów i rytuałów. W sam raz dla nas wiedźm! Tak zazwyczaj określamy się z koleżankami. Wiedźmy to kobiety „które wiedzą” – te które rozwijają swoją mądrość, intuicję, żyją odważnie, w zgodzie z naturą, wspierając inne kobiety. Takie staramy się być w tej podróży i w całym naszym życiu. Nie mogło nas więc zabraknąć w tej krainie magicznych ludzi.

Nad ranem wypływamy łodzią na wyprawę do rezerwatu Nanciyaga. Jest to jak spełnienie moich marzeń o dzikiej przyrodzie! Rezerwat to tropikalny las, ukryte w zaroślach miejsca kultu, porośnięte mchem pomniki zwierząt i bogów, szałasy potów, kamienne kręgi, a wokół papugi, motyle, małpy, woda i gorący klimat. Organizowane są tu ceremonie i rytuały. Przez rezerwat płynie krystalicznie czysta woda, którą pijemy prosto z liści. Piękny dzień! A to tylko przystawka przed kolejnym.

Palcem na mapie wybieramy wodospady znajdujące się w pobliżu i decydujemy, że nazajutrz ruszamy. Żadne auto osobowe nie zgadza się nas zabrać, więc dojeżdżamy na pace. Niestety pada, lecz ku zdziwieniu lokalnego przewodnika, decydujemy się spróbować dotrzeć do wodospadów. Pierwsze kroki stawiamy, próbując chronić się od deszczu, lecz szybko orientujemy się, że nie wrócimy z niczym suchym na sobie. Po drodze pełen pasji przewodnik zrywa nam z drzew dzikie mandarynki, liście kawy, rajsko pachnące kwiaty. Opowiada o nich po hiszpańsku, a my niewiele z tego rozumiemy. Przedzieramy się w ulewie przez coraz bardziej gęsty las tropikalny, pełen wiszących mostów nad rwącymi potokami. Niesamowita przygoda. Pierwszy napotkany wodospad zachwyca, drugi, trzeci i czwarty także. Przy ostatnim, mówię do dziewczyn: „Skoro nie mamy na sobie niczego suchego, to może wskakujemy?” I tak zrobiłyśmy. Wspólne pływanie w deszczu przy wodospadzie – dla takich chwil warto żyć.

Catemaco to nie tylko tropikalne lasy, ale też miasteczko. Miasteczko, w którym przez kilka dni byłyśmy jedynymi białymi i jedynymi turystkami. Piękne, aspirujące by być turystycznym, ale jednak zapomniane. Dużo było tu bezpańskich wygłodzonych psów. Przyjęłam założenie, że choć nie mogę zmienić ich losu, to mogę zmienić choć jeden dzień kilku psów. I każdego dnia, chodziłam z workami psiej karmy w kieszeniach.

Ostatnią noc w tym stanie, spędzamy w starym klasztorze w mieście Veracruz. Zarówno w Catemaco, jak i Veracruz czuć kolonialną historię. Biedę, zapomnienie, pustkę społeczną. Tak jakby kolonialiści zostawiając po sobie piękne budynki, odebrali tożsamość i samoorganizację.

Tuż przed wyjazdem spełnia się marzenie koleżanki – w ogrodzie tuż pod swoim balkonem napotyka kolibra.

Mexico City

Ostatnie dni w Meksyku spędzamy w jego stolicy. Tydzień w Mexico City! Miasto tak wielkie, że ponoć jest w nim wszystko. Pierwszy dzień wypadł nam w Coyoacán – niezwykle kolorowej, artystycznej dzielnicy, w której mieszkała i tworzyła Frida Kahlo. Odwiedzamy dom rodzinny Fridy, pracownię, ogród. Inspirujemy się jej życiem pełnym walki z chorobami, bólem, problemami rodzinnymi połączonej z wielkim hartem ducha, twórczością i mocą życia po swojemu. Cała dzielnica zachwyca. Kolorowe budynki, uliczne girlandy i stragany sprawiają, że czujemy się tu jak w meksykańskiej pocztówce.

Kolejnego dnia odwiedzamy nowoczesną dzielnicę pełną kawiarni i młodych ludzi w „zachodnim stylu”. Tu Meksyk wygląda jak Berlin czy Warszawa. Zachodzę do sklepów muzycznych, galerii sztuki, restauracji, księgarni, muzeów.

Ostatnie dni mijają na odwiedzaniu targowisk, samotnych spacerach, przesiadywaniu z mieszkańcami na skwerach czy próbach porozumienia się z nimi. Tuż przed samolotem, biegnąc na targ po ostatnią pamiątkę, trafiam na dzielnicowy festyn. Do głośnej, radosnej, meksykańskiej muzyki tańczy tłum mieszkańców. Włączają mnie do tańca. Wirując wśród roześmianych osób, czuję, że to cudowne podsumowanie tej miesięcznej podróży i tego kraju. Radosnego, kolorowego, pełnego ludzi o gorących, dobrych sercach. Wrócę tu.

Tak długi i różnorodny wyjazd jest podróżą po kraju, ale też taką życiową. Ileż tu miejsca na przemyślenia, refleksje, na poznanie innych stylów życia, różnorodnych osób. Wracam z jeszcze silniejszym poczuciem, że warto być dobrą osobą dla innych, nawet, gdy spotykamy się w życiu tylko na moment. I że warto odważnie żyć. Bez względu na to czy marzymy o dalekiej podróży, o zmianie pracy czy o nowym kolorze włosów – warto żyć życiem, jakim chcemy żyć.