Nie wiemy kto kogo zaraził Ameryką Łacińską, ale faktem jest, że to nasza ulubiona destynacja. Od kiedy w 2010 roku pojechaliśmy na miesięczną podróż po Peru i Boliwii, wybór kolejnego kierunku pada najczęściej właśnie tam. Nasze podróże zaczynają się na długo przed, a zaczątkiem jest zawsze zakup przewodnika Lonley Planet. W podróżach fascynuje nas nie tylko jej odbycie, ale cały proces związany z ich organizacją. Lubimy smakować świat, zatrzymywać się w miejscach nieoczywistych, poznawać ludzi, przyglądać się jak żyją, jakie mają zwyczaje. Bardzo często przed podróżą korespondujemy z różnymi ludźmi mieszkającymi w danym kraju, pytamy o różne rzeczy, patrzymy, słuchamy, jak to zrobili inni, co rekomendują, a czego nie warto robić, gdyż jest zwykłą turystyczną komercją. Dzięki temu często jesteśmy w miejscach nieoczywistych, o których wiedzą nieliczni. Frajdę sprawia nam bycie gdzieś samemu, bez tłumów.
Z początkiem 2020 roku kupiliśmy przewodnik po Ekwadorze, ale przez lub dzięki pandemii podroż udało się zrealizować dopiero w grudniu 2023. Choć przez kilka lat w telewizji słuchać mogliśmy o katastrofalnej sytuacji w tych regionach świata związanych z COVID-19 zaskoczyło nas, że 80% ludności Ekwadoru zostało zaszczepionych, a do lipca 2023 roku na wyspy Galapagos nie można było wjechać bez kompletu szczepień lub ujemnego wyniku testu.
Naszą trzytygodniową podróż zaczęliśmy od Archipelagu Galapagos, który nazwę swoją zawdzięcza olbrzymim żółwiom, jak się okazało różnym ze względu na wyspę zamieszkania. Z trzech zamieszkałych wysp, wybraliśmy dwie, na których postanowiliśmy się zatrzymać. Pierwsza to Wyspa Santa Cruz, słynąca z olbrzymich żółwi, które można spotkać w wielu miejscach wyspy. Najpopularniejszym miejscem jest Ranczo Primicias, główny punkt każdej wycieczki na wyspę. 100-letnie olbrzymy majestatycznie spacerując po farmie wydają się nie zwracać uwagi na setki turystów odwiedzających to miejsce. Możliwość zobaczenia tych fascynujących gadów to niesamowite uczucie, choć dla nas najciekawsze były widoki zwykłych pastwisk, gdzie naprzemiennie z krowami pasły się żółwie.
Najpopularniejszą wycieczką na Galapagos jest rejs na wyspę Bartolome – ikonę archipelagu. Byliśmy tam i owszem, choć dla nas najbardziej ekscytującym było snurkowanie przy wyspie Pinzon. Barwna feeria niezliczonej ilości ławic rybnych przywracała o zawrót głowy. Miejsce to od niedawna zostało otwarte dla turystyki wodnej. Widać to przede wszystkim po niezliczonej ilości kolorowych ławic ryb. Nie musząc zmaga
się z milionem turystów odkryły przed nami niezakłócony, wodny świat. Tam też zaliczyliśmy spotkanie z morskimi rozbójnikami – rekinami tygrysimi. Spotkać rekina na tych wodach, nie należy do trudności. W większości przypadków są tą biało lub szaropłetwe rekiny oraz baby sharki. Jednakże spotkanie z rekinem tygrysim to nie przelewki. Nie dlatego, że poluje na ludzi, oj niee. Głównym powodem jest zachowanie turystów. Kiedy turysta widzi rekina to z reguły pookazuje go palcem, albo tez ze strachu zaczyna machać płetwami, a to rekina zaciekawia. Zaciekawiony rekin podpływa, woła swoich kumpli i razem zaczynając wokół ludzi krążyć. To przeraża, ludzie wpadają w panikę, wtedy o kłopoty nie jest trudno. Rekin czuje zębami, zatem wiadomo już jak sprawdzi co jest przed nim.
Rekiny tygrysie robią piorunujące wrażenie, nasze miały ponad 2 m, były na wyciagnięcie ręki (ja nie wyciągnęłam – śmieje się Sylwia). Z rekinami i żółwiami spotkaliśmy się jeszcze kilkukrotnie korzystając z możliwości jakie oferuje Isabela- druga z odwiedzonych przez nas wysp. To tam zauważyliśmy, że żółwie nie mają takich samych skorup (Darwin też na to wpadł). Choć rozmiary ciała mają podobne ich muszla kształtuje się adekwatnie do warunków w jakich żyją. Na Isabeli żółwie muszą podnosić szyję wysoko do góry, żeby zdobyć pożywienie, dlatego skorupa przypomina kształtem siodło. Na Santa Cruz jest owalna, a na San Cristobal spłaszczona. Oczywiście nie sposób na Żółwich Wyspach – bo tak brzmi tłumaczenie słów Galapagos, nie wspomnieć o iguanach i fokach. Są one dosłownie wszędzie. Wylegują się na ławkach lub ganiają się, wydając przy tym mnóstwo dźwięków. Dziwnie tak zobaczyć śpiącą na ławce fokę. Zwierzęta na wyspach mają specjalne prawa. W zasadzie wszystko im wolno – to człowiek jest tam gościem, nie one. Za zabicie żółwia grozi 25 lat pozbawienia wolności, to pokazuje jak ważnym dla Ekwadorczyków jest bezpieczeństwo zwierząt. Kontynentalni Ekwadorczycy o mieszkańcach wysp mówią to inny Ekwador, inny kraj. Na wyspy nie można się ot tak wprowadzić, trzeba albo się na nich urodzić, albo poślubić mieszkańca (to tak gdyby ktoś miał taki pomysł). Czy to jest raj? Na pewno. Poszanowanie świata przyrody jest tu ogromne. Niewiele takich miejsc jest na świecie.
Kolejny etap naszej podróży to interior – słynna aleja wulkanów. Jest to drugi powód, dlaczego wybraliśmy Ekwador. Tą część naszej podróży zaczęliśmy od wypożyczalni aut. Wyposażeni w samochód ruszyliśmy na podbój tej pięknej krainy. Pierwsze na naszej drodze stanęło miasto Quito (czyt. Kito) – stolica państwa. Tam po raz pierwszy dotarło do mnie, że Ekwadorczyk nie miałby szans przeżyć jako kierowca w Europie. Bowiem kiedy chce stanąć to po prostu staje, bez względu czy powinien czy nie. Wzdłuż jedynej autostrady Panamericana znajdują się tysiące straganów z owocami, kwiatami, świnkami morskimi z rożna (tradycja). Kuszą swoją ofertą, a czym kusić mają. Kiedy Ekwadorczyk wrzuca lewy kierunkowskaz oznacza to, że być może skręca w lewo, lub mówi jedź przede mną, albo tez uwaga parkuję. Interpretacja należy do tego, który jedzie za nim. Po kilku dniach nauczyliśmy się, że w Ekwadorze jedziesz wolno, ale jak żółw do przodu, kiedy chcesz się włączyć do ruchu po prostu poruszasz się naprzód, a kiedy maska twojego auta niemalże dotknie drugie to jest ten moment, kiedy zostaniesz wpuszczony do ruchu, albo i nie . Wypożyczenie auta to był strzał w dziesiątkę. Otworzyło nas na możliwości zatrzymywania się dosłownie wszędzie. Choć w umysłach wielu ludzi Ekwador to narkotyki i porwania dla okupu, dla nas to kraj rodzinny. Dawno nie widziałam takiego szacunku w rodzinach, dbałości o siebie oraz celebrację czasu spędzonego razem. W związku z okresem przedświątecznym liczne parady, fiesty, występy muzyczne towarzyszyły nam niemalże na każdym kroku. Tu naprawdę celebrują religię. Szopki Bożonarodzeniowe to ogromna tradycja, są na każdy kroku. Największa w Cuenca wypełniała całe wnętrze kościoła, byłą raczej dioramą składającą się z sześciu tysięcy ruchomych figurek odzwierciedlających chwilę narodzin Jezusa.
Eksplorację Alei Wulkanów zaczęliśmy od Parku Narodowego Cotopaxi. W przepięknej Hacjendzie El Povenir zostaliśmy na kilka dni. Trekkingi, jazda konna, piesze wędrówki wypełniły nasze dni. Wieczorami, paląc w kominku, rozkoszowaliśmy się życiem, zatapiając się w opowieściach innych podróżników. Ekwador jako miejsce do życia, wybiera duża ilość Amerykanów i to ich spotykaliśmy najczęściej. Chętnie osadzają się w stolicy kraju, chwaląc smaczne jedzenie i przyjazną atmosferę.
Park Cotopaxi to dzikie konie. Jeśli zobaczysz je biegnące na tle gór, nigdy nie zapomnisz tego magicznego widoku. Tu czujesz ducha Indian, zatrzymujesz się w zadumie. Czujesz wzruszenie.
Aleja wulkanów to koniecznie wizyta pod „najwyższą” górą świata Chimborazo. Ekwadorczycy uważają, że błędem jest mierzenie góry za pomocą poziomu morza, należy jako punkt odniesienia przyjąć środek ziemi. To właśnie Chimborazo o wysokości 6384,4 zmierzony od środka ziemi jest wyższy od Mont Everestu o 1811m.
Sam przejazd górską drogą, lawirującą pomiędzy przepaściami, na wysokości ponad 5000 mnpm robi imponujące wrażenie. Obowiązkowym punktem widokowym jest słynny krater wulkanu Quilotoa, gdzie szmaragdowy kolor laguny, w promieniach słońca, wygląda jak osadzony, przez mistrza sztuki jubilerskiej, w złocie klejnot. Byliśmy tam niemalże sami, w milczeniu celebrowaliśmy widok. Rejony te zamieszkują Indianie Keczua, rdzenni mieszkańcy ziemi ekwadorskiej. Kultywując tradycje, odziani w ludowe, stroje dumnie chodzą po polach, domostwach, przypominając czyje to są ziemie.
Dla nas każda podróż to równowaga. Jeśli mamy dużo wysiłku fizycznego, zawsze szukamy miejsca, gdzie zregenerujemy nasze ciała. Zatem kolejny punkt na mapie to taka oczywista oczywistość – Banos de Aqua Santa. Położone u stóp czynnego wulkanu Tungurahua, czerpiąc z wód termalnych, jest uzdrowiskowym rajem. Nazwa tego miejsca Źródło Świętej Wody również jest nieprzypadkowa. Niezwykłość miejsca udokumentowane jest na ścianach Katedry, pokazując cuda, które wydarzyły się w tym miejscu.
Wspaniała baza noclegowa, liczne spa, baseny termalne, czynią z Banos atrakcję turytyczną. My również nie omieszkaliśmy skosztować relaksu po tygodniowych górskich trekkingach. W końcu na wakacjach wypoczynek powinien być obligatoryjny. Bajeczny Samirana Spa Resort spełnił wszystkie pokładane w nim nadzieje. Samo Banos oferuje liczne kolejki linowe, tyrolki kilkusetmetrowe, sporty wodne oraz inne liczne atrakcje. Słynna huśtawka w przestworzach znajduje się właśnie tam. Szczególnie polecam white water rafting o czwartym w pięciostopniowej skali poziomie trudności.
Naładowani pozytywną energią ruszyliśmy dalej w dół Ekwadoru do malowniczej miejscowości Cuenca, kolonialnego miasta wpisanego na listę UNESCO. Miasto nas nie zawiodło. Przepięknie odrestaurowana, z dbałością o szczegóły, perełka architektury kolonialnej zrekompensowała trudy wielogodzinnej podróży. Cuenca powitała nas wieczorem przepięknymi iluminacjami świetlnymi. Wspaniale oświetlone budynki, skwery, parki wprowadzają do miasta aurę bajkowości. O poranku, po przepysznym śniadaniu, ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Jak każdy turysta zaczęliśmy od największej w Ekwadorze Katedry pod wezwaniem Niepokalanie Poczętej. Robiła wrażenie, owszem, choć dla nas chodzenie po niewielkich uliczkach, zatapianie się w atmosferze miasta było większym przeżyciem. Tam właśnie doznaliśmy najwspanialszego doznania smakowego. Nie wiemy do końca, co spowodowało, że właściciel Restauracji Tiestos poświęcił nam tyle czasu, ale powiedzieć, że to była kolacja komentowana to zbyt mało. Serwowano nam różne specjały, które na naszych oczach mieszane z różnego rodzaju sosami, marynatami czy dipami całkowicie zmieniały smak. Kropką nad i był deser, który zaczynał się od namalowania za pomocą słodkich, różnokolorowych sosów przepięknego kolibra na talerzu. Doświadczenie niezapomniane.
Punktem obowiązkowym w Cuenca była oczywiście fabryka panamskich kapeluszy, gdyż panama właśnie z Ekwadoru, a nie z Panamy pochodzi. Proces tworzenia tradycyjnych kapeluszy, najwyższej jakości trwa 6 miesięcy, a koszt produktu to około 2000 dolarów. Ciekawe jest to, że fabryka Homero Ortegi nie jest dostępna dla wszystkich. Znajduje się na obrzeżach miasta i wpuszcza nielicznych. Dla turystów dostępna jest namiastka wytworni kapeluszy w centrum miasta.
Ostatnim punktem naszego wyjazdu była stolica. Położona na licznych wzgórzach, z lotu ptaka przypomina stonogę, gdzie tułowiem, jest autostrada Panamerican, a zamieszkałe wzgórza nogami. Ma 8 km szerokości i ponad 40 km długości. Najwspanialsze nieruchomości są przy autostradzie. Kto jeździł samochodem po tym kraju wie, jak kluczowa jest możliwość szybkiego wydostania się z miasta. Jazda samochodem to prawdziwy majstersztyk, w zasadzie wystarczą dwa biegi pod gorę i z góry. Quito to historia zapisana na kościelnych ścianach. W Ameryce Południowej, historia kraju w malarstwie sakralnym jest wyrażana. Kościoły złote, srebrne, drewniane, murowane, pokazują jak ważną jest dla mieszkańców religia. Liczne muzea, kolonialne budynki przypominają historię podbojów kolonialnych. Choć konkwistadorzy brutalnie krzewili chrześcijaństwo, udało się w kościołach przemycić dawne zwyczaje. Synkretyzm religijny wyrażany pod postaciami barwnych strojów Matki Boskiej, luster w kościołach czy innych precjozach pokazują, że rdzennych tradycji nie sposób wykorzenić. Cenne to i pouczające doświadczenie, pokazuje siłę i determinację mieszkańców tego niewielkiego.
Po 3 tygodniach zbierając się do domu z poczuciem satysfakcji, z pięcioma kapeluszami, dwoma kocami z Otavalo, prawie trzema tysiącami zdjęć wracaliśmy z przekonaniem dobrze wykorzystanego czasu. Czy byliśmy wszędzie? Na pewno nie, ale organizując wyprawę celowo rezygnowaliśmy z czegoś co widzieliśmy już w innych krajach Ameryki Łacińskiej. Czy Ekwador spełnił pokładane w nim nadzieje? Oj tak i to z nawiązką. Czy chcielibyśmy jeszcze tam wrócić? Tak. Czy w tym roku? Zobaczymy.
Autorzy: Sylwia Hille-Jarząbek, Krzysztof Jarząbek