20230414 144402 Podróże

Spokój u podnóża Olimpu

Pomysł na motocyklowy wypad do Grecji urodził się prawie dwa lata wcześniej po wyjeździe wspinaczkowym do Leonidio. Różne okoliczności pozwoliły na realizację podróży dopiero w kwietniu tego roku. Za punkt docelowy wybrałam nadmorską Leptokarię. Początkowo zakładałam dojechać aż do wspomnianego wcześniej Leonidio i zatoczyć większe koło. Rzeczywistość potrafi zmieniać nawet najlepiej opracowane plany. Moje już od dawna nie są idealne – coraz częściej dostosowuję je do możliwość, które oferują aktualna lokalizacja i czas. Tym razem wyklarował się pięciodniowy wypad na dwóch kołach, by zasmakować życia u podnóża Olimpu. Uwielbiam moment, kiedy mogę zatrzymać na dłużej w jakimś rejonie, by poczuć magię miejsca…

Jak się znalazłam w Grecji? Przyjechałam z motocyklem na pace busa, który powoli staje się moim ruchomym domem. Na miejscu melduję się nocą w wielkanocny poniedziałek. Rano budzę się na plaży już przy melodii Morza Egejskiego a zza chmur, od czasu do czasu, przebija się bardzo dostojny szczyt… To nie może być Olimp, nie ten kierunek, mam widok na południe. Zerknę na to później… Dzień przeznaczam na organizację do wyjazdu motocyklowego i bez pośpiechu odhaczam punkty z listy „do zrobienia, przed ruszeniem w drogę”.

Po pierwsze znajduję bezpieczne miejsce na zaparkowanie busa. W końcu nie będzie mnie kilka dni, a nie chcę, żeby stał gdzieś bezpańsko. Okoliczny camping zdaje się być dobrym rozwiązaniem. Wyzwaniem okazuje się wyciągniecie KLE z busa. Mój patent na wyprowadzenie motocykla nie jest idealny… Rzucam hasło w Internet, na jedną z grup motocyklowych. Mały dialog pozwala znaleźć optymalne rozwiązanie. Crashpad (materac wykorzystywany podczas boulderingu) oprócz swojego podstawowego zastosowania, służy mi jako łóżko w busie a od tego wyjazdu staje się też narzędziem ułatwiającym wytoczenie KLE z paki.

Następnie sprawdzam czy i jak moto przetrwało podróż. Jeszcze przed wyjazdem znajomy mechanik (dzięki Rodziu) daje info, co może wydarzyć się z motocyklem w trakcie długiej trasy busem. Rodziu zna moje KLE dobrze, wiedziałam, że jego rady będą cenne.

Motocykl po podróży odpala bez problemu za pierwszym razem. To dobry znak, że rwie się do jazdy. Robię wstępny przejazd po okolicy na pobliską przełęcz, po drodze zahaczając o sklep. Po niedawnej ulewie pogoda wreszcie dopisuje. Oczywiście, że te pierwsze widoki z kanapy motocykla, zdają się być idealne, ale wiem, że to dopiero początek przygody.

Mam pełen bak, zapasowy kanister paliwa i zakupy na kolejny dzień. Odhaczam trzy kolejne punkty z listy. Nie pozostaje nic innego, jak wracać na camping, by skompletować sprzęt niezbędny na dwukołowy wyjazd i tym samym zakończyć etap przygotowań.

Kolejnego dnia wywożę się, głównie asfaltem, w okolice Zatoki Malian. A nawet trochę dalej, w stronę zatoki Eubejskiej Północnej. Po drodze, nie przypadkiem, odwiedzam Termopile. Noc spędzam, w umarłym od turystów, małym miasteczku rybackim Karavomylos. Już wiem, że to nie jest szczyt sezonu, ani nawet jego początek. Czuję się, trochę jak nad Morzem Bałtyckim w listopadzie, kiedy nawet te najdłużej działające lokale są już zamknięte, a w tygodniu na plaży, oprócz piasku, można spotkać skarby, które wyrzuciło morze. Dla mnie to idealny czas.

Czas zabłądzić w górach

Wcześniejsza przeprawa przez Norwegię (przynajmniej w tej środkowej i południowej części) nauczyła mnie, że każda, w zasadzie nawet najgorszej klasy droga, jest przejezdna dla aut 4×4, więc tym bardziej dla motocykla. Ale Grecja to nie Norwegia. Dopiero teraz przekonam się, jak tutejsze drogi mają się do oznaczeń na mapach, nawet tych bardzo szczegółowych oraz czy każda droga będzie dla mnie i KLE.

Startuję z miejsca noclegowego i jadę brzegiem w stronę Raches zgodnie z tym, co wskazują mi odcinki europejskiej trasy Trans Enduro Trial (TET). Ta, choć w dużym stopniu offroadowa, jednak legalna ścieżka, tworzona przez pasjonatów motocykli łączy praktycznie wszystkie kraje Europy. Lubię odkrywać własne ścieżki, więc wspomniana trasa nie jest moim głównym celem, częściowo łączę ją z własną przeprawą.

Na odcinku, który zdaje się nie być trudny, nie spotykam jednak, żadnego motocyklisty a im dalej w las… tym zaczynają znikać chaty. Trasa, prowadząca zboczem gór wzdłuż zatoki Mailian, nie przestaje być jednak malownicza. Mapa podpowiada mi, że na wodzie ciągnie się Droga Morska Trikeriou. Niestety Internet niewiele mówi o tej nazwie, być może inne źródła są w stanie wyjaśnić istnienie tej drogi.

Po szutrowo-piaszczystej drodze jedzie się wyjątkowo przyjemnie, aż szkoda, że gdy objadę te góry, ścieżka znów połączy się z asfaltem. I choć wioska jest mi potrzebna, by zatankować, chcę jak najszybciej wrócić na górskie szlaki.

Tymczasem wizyta na stacji benzynowej przeciąga się. Dziewczyna obsługująca stację tankuje KLE i tak zaczynamy rozmowę. Opowiada o życiu w rejonie, o życiu w Grecji. Dlaczego wieś, a nie miasto. Skąd pochodzi i jak się tu znalazła. Poruszamy wiele tematów, łącznie z obecną sytuacją polityczną na świecie i problemem bezdomnych zwierząt w Grecji. Rozmowy nie chce się kończyć. Dziewczyna staje się też moim przewodnikiem po najbliższej okolicy, wskazując na mapie, gdzie warto pojechać. Choć jednocześnie jest zaskoczona, że przyjechałam „z tamtej strony gór”. Zdaję sobie sprawę, że lokalni ludzie często nie odwiedzają miejsc w pobliskiej okolicy, jeśli nie ma takiej potrzeby. Na moje pytanie, czy bywają tutaj przyjezdni, odpowiada, że teraz to jeszcze jest zima, ale latem owszem turystów jest dużo. Dla mnie taka zima w Grecji jest idealna.

Nieubłaganie droga prowadzi mnie do Volos i jakkolwiek nie patrzyłam na mapę, nie mogłam ominąć przejazdu przez tą metropolię. To znaczy objazd może odbyć się albo dołem, albo górą miasta. Jedyne, co mogę zrobić, to nie zatrzymywać się. Mam wodę, paliwo i kolację. Celem na dziś jest dotarcie do okolic Anemoutsa nad Agirą i kontynuacja drogi TET.

Dzień kończy się pięknym, choć stromym podjazdem pod klasztor, w środku oliwkowego gaju. Trasa jest wymagająca już od betonowego wąskiego labiryntu między domami Agiry. Z każdym kolejnym podjazdem oddalające się miasto wygląda, coraz bardziej, imponująco.

Namiot stawiam, na kawałku płaskiej ziemi, wśród drzew oliwnych, w okolicy klasztoru. Z jednej strony widok na skały, z drugiej na morze. Idealne miejsce na spokojny sen. Choć w sezonie być może nie ma tu takiej ciszy? W okolicy jest dużo pieszych ścieżek i może zdarza się więcej chętnych na taki nocleg? Zresztą, kto wie, może klasztor jest miejscem noclegowym, gdy jest otwarty?

Na jednym z końców świata

Rano ruszam dalej pod górę. Okazuje się, że dwie serpentyny dzielą mnie od miejsca, gdzie droga zacznie trawersować, by zejść aż do Draki i znów zmienić się w beton. Tu czas i życie płyną inaczej. Mieszkańcy siedzą w otwartych barach i restauracjach. Nie ma turystów.

Kolejny przystanek to Zagora. Prowadzi do niej bardzo przyjemna trasa asfaltowa, wijąca się między górami, farmami i przydrożnymi kapliczkami, których jest mnóstwo na różnych drogach. W oddali, wysoko na jednej ze skał widać mały wodospad. Wygląda na to, że rzeczywiście, śnieg niedawno, opuścił te rejony.

Zagora w porównaniu do Draki zdaje się tętnić życiem. Korzystam z możliwości zatankowania i robię zakupy. Oprócz słodyczy sklep nie ma tam wiele do zaoferowania. Nie uśmiecha mi się obiad z cukru, ale udaje się kupić chleb i uzupełnić zapas wody. Nie wiem co jeszcze przyniesie dzisiejsza droga. Może uda dalej uda zaopatrzyć w składniki na dzisiejszy obiad? Decyduje się jechać wzdłuż linii brzegu. Mam cichą nadzieję, że uda przebić się przez góry i być może znów wbić na odcinek TET.

Istnieje wiele końców świata, niewątpliwie jednym z nich jest Ovrios i choć prowadzi do niego dość przyzwoita, aczkolwiek stroma i wyboista kamienista droga, na końcu jest ostatni dom. I wygląda na to, że nawet mieszkają tam ludzie, choć chyba jednak tylko latem. Dojeżdżam do miejsca, gdzie kamienista plaża łączy się z lasem, do którego prowadzi, stromy wąski podjazd. Już wiem, gdzie jeżdżą lokalni crossowcy bez kasku, których zdarzało mi się mijać. Jednak na 200-kilogramowym motocyklu, z bagażem i w pełnym oporządzeniu, czuję się bardziej jak kosmita na krążowniku. Tutaj waga ma znaczenie, ta droga nie będzie dla mnie przyjazna.

Szybka analiza sytuacji. Strome kamieniste podejście pod kolejne szczyty, brak zasięgu, ciężki, jak na takie warunki motocykl, bagaże oraz kiepska perspektywa, co może mnie czekać za pierwszym podjazdem, to wystarczające sygnały, by z końca świata zawrócić, chociażby w miejsce, gdzie będzie zasięg… Budka telefoniczna w wiosce obok w tym przypadku to za małe koło ratunkowe, szczególnie, że nie mam karty telefonicznej. Przechodzi mi jeszcze przez myśl opcja pozostania na noc na plaży. Jednak chęć jazdy jest silniejsza: zbyt wcześnie, by kończyć podróż tego dnia z powodu jednej górki. Powrotną trasę, choć bardzo nie lubię wracać tą samą drogą, traktuję jak uczciwy kamienisty trening.

Znów wspinaczka pod Zagorę, dalej przedostaję się głownie asfaltem aż pod Volos. Tym razem miasto mijam z góry.

GPS stroi sobie żarty

Skręcam w całkiem przyzwoitą drogę między domy. Jest stromo, z górki. Droga ta za chwilę kończy się przy bramie jednego z domostw i zwęża. Auto już tam nie przejedzie, a ja nie wycofam, w żaden sposób, bez otwartej bramy. Chyba że umiałabym w miejscu na tylnym kole zrobić obrót o 180 stopni. Takich umiejętności jednak nie mam. W bramie pojawia się dziadek, nawet mówi trochę po angielsku, tłumacząc, że nie może postawić znaku, że zakaz wjazdu, bo droga jest publiczna. Chwilę rozmawiamy. Z wiąskiej ścieżki wyłania się najpierw piesek, potem człowiek. Może to syn, może wnuczek? Pyta czy nie potrzebuję pomocy. Nie, potrzebuję, o ile to wąskie pionowe betonowe „coś”, przypominającym na początku drogę, nie zacznie się jeszcze bardziej zwężać albo nie zakończy się betonową ścianą. Chłopak śmieje się, faktycznie jest bardziej wąsko, ale zjadę za chwilę do głównej ulicy. Żegnamy się życzliwie. Rzeczywiście, nie było daleko.

Chęć nocowania nad morzem nie mija. Dzień jednak coraz bardziej się dłuży. Tuż przed Elafos, gdzie prowadzą mnie ścieżki przez pola, przypominam sobie, że nie mam składników na porządny obiad! Rozsądek nakazuje spać gdzieś w wynajętym pokoju. Korzystając z dobrodziejstw Internetu szukam, taniego lokum na ostatnią chwilę. Ostatecznie w końcowym etapie dnia asfaltowymi serpentynami trafiam do Paliouri. Znalezienie właściwego adresu okazuje się nie takie łatwe. GPS gubi się w rejonach i kieruje mnie do innej miejscowości, na szczęście napotkane osoby pomagają znaleźć właściwy adres.

Na miejscu wita mnie Aghata i cała jej rodzina. To nie są zwykłe „pokoje do wynajęcia”, to miejsce, w którym przekraczając próg, stajesz się członkiem rodziny. Poznaję też męża Aghaty i jej rodziców. Jest już późno, więc rozmowy zostawiamy na kolejny dzień. Jeszcze szybkie zakupy w sklepie, który wspólnie prowadzą i wyjątkowo jest otarty o tej porze roku. Oprócz standardowych zakupów na kolację, dostaję też chleb z prywatnych zasobów, to wyjątkowy gest, po długim dniu drogi.

Z mojego pokoju można wyjść nad morze… Przecież chciałam dziś spać nad morzem! A morze nie jest spokojne. Rano budzi mnie dźwięk wzburzonych fal.

Z szacunkiem do gór!

Pożegnanie z Agathą i jej rodziną przedłuża się. Już o nowych siłach robię bieżące zakupy, nauczona doświadczeniem z dnia poprzedniego, że lepiej kupić tam, gdzie widzę, że jest, a nie liczyć na to, że może w następnej miejscowości będzie lepiej. Agatha nie wypuszcza mnie też bez wypicia greckiej kawy. Parzonej nie tylko w tradycyjny sposób, ale przede wszystkim od serca. Takiej kawy, nie da się kupić ani w nadmorskiej restauracji, ani w żadnym turystycznym punkcie. A już na pewno nie przed czy po sezonie. Chwila rozmowy. Lokalni mieszkańcy kolejny raz próbują przekonać mnie, że „teraz to jest jeszcze zima”. A ja, tym razem, bardzo szybko, przypominam sobie zimę, w Finlandii… albo na Bajkale. Zima ma wiele twarzy…

Wreszcie odpalam silnik i niespiesznie ruszam z realizacją pomysłu na przejazd przez Masyw Ossa. Tak też podpowiada TET. Do wyboru mam dwie drogi. Albo przebić się lasem przez górę, albo być może ułatwić sobie dojazd drogą, która przynajmniej na mapie wygląda na trasę lepszej kategorii. Lekcja z poprzedniego dnia nie poszła na marne. Już nie raz, taka ładna kreska na mapie, wprowadziła mnie w dość interesujące, nietypowe miejsce z niekoniecznie łatwiejszą ścieżką. Dodatkowo skróty przez jakiekolwiek góry bywają dyskusyjne.

Najwyższy szczyt Ossa, nazywany przez mieszkańców Kissavos, ma 1978 m n.p.m. Taka wysokość budzi u mnie respekt. Do tego dochodzi jej srogi charakter. Niemniej, spojrzała na mnie przyjaźnie, wyglądem przypomniała Połoninę Wetlińską i Caryńską…

Wybrałam pozornie łatwiejszy wariant, trasę przez Karista. Choć podjazd do miejsca pod szczytem nie należał do bardzo wymagających, to zwiększający się z każdym metrem w górę wiatr stawał się konkretnym wyzwaniem. Tutaj też faktycznie można było jeszcze zasmakować zimy. Przynajmniej, jeśli chodzi o odczuwalną temperaturę. Zdarza mi się przeklinać KLE, że gdyby nie te 100 kg więcej, mogłabym spokojnie wjeżdżać w inne drogi, ale przy tym odcinku dziękowałam za te nadmiarowe kilogramy. Wystarczy zjechać na chwilę na pobocze, za bardzo zwolnić, zbyt przyspieszyć, czy też zatrzymać, chociażby po to, by uwiecznić na zdjęciu widok, buja motocyklem na tyle, że można odfrunąć w najbliższą przepaść. Utrzymanie telefonu czy aparatu też staje się wyzwaniem. W takich warunkach można w łatwy sposób utracić przydatny sprzęt. Co też potwierdza, napotkany później turysta, któremu okulary spadły, ot tak, z nosa, gdzieś tam…

W zasadzie, gdyby nie te 100 kg więcej, być może zdecydowałabym się na ścieżkę przez góry. Ciekawe jak wtedy wyglądałaby ta przeprawa? Na pewno między drzewami wiatr nie byłby tak bardzo odczuwalny. Ale czy w takich miejscach nie ma powalonych drzew? Czy czasem nie warto mieć przy sobie piły, tak na wszelki wypadek, by udrożnić przejazd? Niewykluczone, że jeszcze to sprawdzę przy innej okazji…

Trasa w pewnym momencie znów łączy się z odcinkiem TET i ten ostatni etap właśnie prowadzi pod schronisko przy szczycie. Wiem, że 200-kilogramowy motocykl to nie okulary, mimo wszystko nie mam odwagi zostawić KLE i kasku w tej wichurze na otwartej przestrzeni. Decyduję się objechać Ossę na tyle, na ile droga i góra mi pozwolą.

Wreszcie gdzieś z wiatrem, w końcu stop! Udaje się przystanąć na dłużej i zapatrzyć w miejsce, gdzie Morze Egejskie spotyka Masyw Olimpu. Tam gdzie krajobraz morza i gór zlewa się w spójną całość, jak gdyby można było, ponad chmurami, ze szczytu Olimpu, wejść wprost do morza. Dla tego widoku warto było podjąć walkę z wiatrem.

Jadę dalej malowniczą szutrową, przyjemną trasą przez góry otaczające Ossę aż do Tembi. Nie ma sensu jechać szybciej. Kto wie, kiedy znów tu zawitam. Tempo jazdy przyspiesza jednak zmieniająca się pogoda. Może nawet będzie padać? Zrywa się wiatr, choć już nie tak uciążliwy jak kilkadziesiąt metrów wyżej. W lusterku widzę, jak Ossa powoli chowa się za chmurami. Tym bardziej wiem, że tego dnia szczęście mi dopisało. Dzięki Ossa, że mogłam na ciebie wjechać, dzięki za ten krajobraz, i dzięki że puściłaś mnie dalej!

Noclegu szukam już po drugiej stronie gór, za rzeką Pinios na drodze wijącej się u podnóży gór Olimpu w stronę Rapsani. Po szybkim rozpoznaniu terenu, najlepszym miejscem na nocleg okazuje się kawałek płaskiego terenu na jednym z zakrętów. Odpowiednio duży i w bezpiecznej odległości od drogi. Choć nie jest jeszcze bardzo późno, to jednak przygotowanie miejsca noclegowego zajmuje trochę czasu, lubię to robić jeszcze za widna.

W czasie rozkładania namiotu i przy kolacji, towarzyszy mi piękny koncert ptasiej orkiestry. Na wokalu słowik. Pewna aplikacja podpowiada mi, że w chórkach mogą grać muchołówka szara i świstunka leśna. Ale nie tylko…. Zza góry dochodzą dźwięki dzwonów i kościelnych i pieśni. To grecki Wielki Piątek i początek obrzędów wielkanocnych w Ampelakii (święta są przesunięte o tydzień w stosunku do naszych). Nie dalej jak dwie godziny temu, przejeżdżałam tamtędy. Na koniec dnia załapuję się na urokliwy zachód słońca. Nim deszcz rozpada się na dobre, modlę się w rytmach dzwonów, by nie padało za mocno i całą noc.

Tego wieczoru chwilę biję się z myślami, czy wrócić do asfaltu, czy wspinać się dalej w nieznane. W czasie szukania dogodnego miejsca na nocleg, widziałam, że jeśli wybiorę trasę przez góry, rozpocznie się ona dość kamienisto-piaszczystym stromym podjazdem. Jednego jestem pewna, jakiejkolwiek drogi nie wybiorę, będzie to dobra decyzja a kolejnego dnia skończy się motocyklowa przeprawa tego wypadu.

Rano budzi mnie druga część ptasiego koncertu. Ponownie wsłuchuję się w śpiewy wielkanocne, ale tym razem przy kawie i śniadaniu. W czasie, gdy pakuję bagaż i szykuję motocykl do kolejnego dnia podróży, wysycha namiot. Miniony deszcz nie utrudnia wycieczki, a co najważniejsze, nie wpływa też na stan drogi. Decyduje się na ostatnią przeprawę przez góry, jednocześnie postanawiając, że, jak tylko dobiję do Rapsani, szukam drogi prowadzącej nad morze. Oby tylko nie przegiąć.

Pożegnanie z Ossą

Zachodnia część Olimpu, choć wiem, że u podnóży zasiedlona przez ludzi, pozostaje mi nieodkryta. Przebijając się do Aigani, częściowo asfaltem, częściowo piaszczystym skrótem, mijam Klasztor Św. Nikodema, jeszcze w budowie. W okolicach Parku Dimosio Dasos Kato Olimpou, stado dzików przebiega mi drogę. Pewnie je spłoszyłam dźwiękiem silnika. Powoli kończę swoją przeprawę, by ostatecznie zatrzymać się na obiad na plaży w Leptokarii, gdzie dobiłam nocą.

Krajobraz składa się w całość. Przecież pierwszego poranka, gdy otwierałam drzwi busa, niebo było pochmurne a dokładnie na wprost mnie przez chmury przebijał się jakiś szczyt. To właśnie była Kissavos. Tamtego dnia nie było też widać zaśnieżonych najwyższych szczytów Masywu Olimp.

Zamykam busa pełnego przygód z KLE na pace. Pozostaje obrać kierunek na Macedonię i Serbię lub Bułgarię i Rumunię a dalej już znanymi drogami przez Węgry, Słowację i Czechy zameldować się na południu Bałtyku. Podobno czekają z wielkanocnym sernikiem.