Izabela Rogowska 25 Kultura

„Mój boski rozwód”, czyli o blaskach i cieniach życia w pojedynkę po pięćdziesiątce

Fot. Izabela Rogowska

Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska po 16 latach przerwy prezentuje na deskach Bałtyckiego Teatru Dramatycznego swój drugi w karierze monodram. „Mój boski rozwód” jest bardziej boski niż zapowiada tytuł.

Gdy w 2003 roku Geraldine Aron pisała „Mój boski rozwód”, sama była po rozstaniu z mężem, które –podobnie jak bohaterkę jej książki – zaskoczyło ją i przygniotło. Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska, jedna z najbardziej rozpoznawalnych twarzy koszalińskiej sceny, wzięła na warsztat nie tylko trudny temat, ale też jeszcze trudniejszą formę – monodram. Sprawy nie ułatwia również sposób przekazu: to angielski humor – ironiczny, prześmiewczy, z dystansem do siebie. Przedstawić go na polskim gruncie i nie być oskarżoną o szarganie co najmniej kilku świętości – to naprawdę wyczyn.

Sztuka „Mój boski rozwód” do dziś była wielokrotnie wystawiana na scenach całego świata – w 28 krajach. W Polsce dramat Geraldine Aron doczekał się siedmiu realizacji. Koszalińska premiera jest więc ósmą polską odsłoną „Mojego boskiego rozwodu”. W Bałtyckim Teatrze Dramatycznym im. J. Słowackiego w Koszalinie można ją oglądać od 10 lutego br.

To drugie spotkanie Żanetty Gruszczyńskiej-Ogonowskiej z monodramem. W 2006 r. zachwyciła publiczność i recenzentów „…synem” w reżyserii Michała Siegoczyńskiego. Koszalińska publiczność do dziś pamięta tę fenomenalną inscenizację, w której 35-letnia wówczas aktorka zagrała kobietę z miłości tracącą kontrolę nad swoim życiem i uczuciami. Spektakl był spowiedzią niedoszłej dzieciobójczyni i jednocześnie niesamowitym studium psychologicznym.

Po ponad 16 latach Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska powraca z nowym monodramem. Jest dojrzalszą osobą, jest bardziej świadomą aktorką. Choć tekst Geraldine Aron ma zupełnie inny ciężar gatunkowy, może być widzom równie bliski, jak „…syn”. Zaryzykuję stwierdzenie, że nawet bardziej.

W granej przez nią Angeli wiele osób odnajdzie siebie, bo kto nie ma w swoim dorobku trudnych rozstań z dziewczyną, partnerem, narzeczoną, mężem? Kto nie ma skomplikowanej relacji z rodzicami, którzy potrafią podcinać skrzydła, jeszcze zanim podejdzie się do startu albo którzy są najbardziej krytycznymi recenzentami swoich dzieci? Kto w poszukiwaniu bliskości, ciepła drugiego człowieka i akceptacji nie wszedł w dziwne relacje, nie przeżył przygód miłosnych, będących po czasie powodem do wstydu lub zażenowania? Kto nie pożegnał na zawsze bliskiej osoby, nawet jeśli relacja z nią nie zawsze była usłana różami? I w końcu: który rodzic nie przeżył straty dziecka, które opuściło rodzinne gniazdo w poszukiwaniu własnej drogi?

Badania psychologiczne pokazują, że rozwód, obok śmierci współmałżonka, jest najbardziej stresującą sytuacją, jaka może nas spotkać w życiu. Śmierć członka rodziny jest na piątym miejscu, utrata pracy – na ósmym. Nie ma się więc co dziwić głównej bohaterce, że się miota, że słucha nie zawsze dobrych rad, że nie wie, jak poradzić sobie z pustką.

Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska za ten tekst miała się zabrać w czasie pandemii. Podsunął jej go Włodzimierz Szymczyk, kierownik działu promocji i sprzedaży koszalińskiego teatru. Paradoksalnie, w czasie pandemii teatr miał tak dużo pracy, że odłożyła go na później. Jak sama stwierdziła w jednym z wywiadów, najprawdopodobniej musiała do niego dojrzeć: „Zabawnie się złożyło, bo moja bohaterka jest po pięćdziesiątce, a gdy ja ten tekst dostałam, byłam przed pięćdziesiątką. Być może musiał naturalnie poczekać. I muszę przyznać, że inaczej się myśli o pewnych sprawach mając 47 lat i inaczej będąc po pięćdziesiątce. Choć fizycznie nie czuję wielkiej zmiany, to w głowie coś przeskoczyło”.

Jeśli aktorka musiała poczekać na odpowiedni moment, by stanąć przed publicznością z tekstem Geraldine Aron, to z pewnością wybrała ten właściwy. Choć nad „Moim boskim rozwodem” pracowała sama, bez wsparcia reżysera, wyraźnie zaprocentowało doświadczenie z reżyserowania kilku wcześniej wystawianych spektakli z udziałem zespołu koszalińskiego teatru. Dzięki temu jest dynamicznie, przedstawienie trzyma tempo, artystka świetnie żongluje nastrojami. Jest inteligentny humor, momentami trudno nie parsknąć śmiechem. Mała Scena jest wykorzystana perfekcyjnie, mimo skromnej, raczej symbolicznej scenografii i kostiumów wykonanych przez Beatę Jasionek. Tekst dostosował do polskich realiów Tomasz Ogonowski, który zadbał także o dobór muzyki. Ta, choć nie gra, nomen omen, pierwszych skrzypiec, jest istotną częścią przedstawienia. Całość dopełnia gra świateł przygotowana przez Kornela Pałaszewskiego.

Czy warto wybrać się na monodram Żanetty Gruszczyńskiej-Ogonowskiej? Bez dwóch zdań! Każdy będzie się na nim dobrze bawić, może się wzruszy, może dostrzeże siebie w krzywym zwierciadle. Czyż nie po to jest teatr, by oglądać w nim własne odbicie? A jeśli Angela, bohaterka przedstawienia, skłoni kogoś do zmian: pójścia na terapię, rozliczenia się z przeszłością, odcięcia od toksycznych relacji – tym bardziej warto.