Doppelganger. Sobowtor Kultura
© Fot Jaroslaw Sosinski / TVN Grupa Discovery, FILM, FOTOSY, Operator obrazu - Bartek Kaczmarek, , Rezyser Jan Holoubek, Producent filmu TVN Anna Wasniewska - Gill ,

Rekomendacje „Prestiżu”: co warto obejrzeć w kinie polskim

Fot. Materiały prasowe FPFF

Niezależni dziennikarze filmowi, czyli tacy, którzy oglądają i recenzują, a więc polecają lub odradzają widzom konkretne tytuły, zwykle dzielą się na dwa typy. Pierwsi są zachwyceni już samą kategorią: film polski. Każda nowa premiera to wydarzenia, a propozycja to murowany kandydat do nagród i wysokiej frekwencji. Drudzy do każdej produkcji podchodzą osobno, z ostrożnym sceptycyzmem, szukając w produkcjach wartości, które uważają w kinie za najcenniejsze.

Od razu więc powiedzmy, że nie należymy do pierwszego gatunku. Czyli nasze recenzje są subiektywne, wynikają z upodobań i preferencji, a przede wszystkim nikt i nic nie ma wpływu na naszą coroczną ocenę stawki konkursowej, którą oglądamy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

Posługując się retoryką klasyczną: „Jeżeli coś jest złe, to po prostu jest złe”, która akurat w krytyce filmowej sprawdza się sporadycznie, więc wzmacniając przekaz inną zasadą: „Jak coś jest złe, wszyscy to widzą”, wychodzimy z założenia, że atakowany zapowiedziami widz statystyczny traktuje ofertę filmową jak Forrest Gump pudełko czekoladek. Czyli: uda się i nie stracę dwóch godzin albo nie uda się i… będzie trzeba szukać czegoś innego. Bo, co ciekawe, ludzie teraz rzadko wychodzą z kina, nawet z filmów naprawdę kiepskich. To pewnie kwestia wysokich cen biletów.

Nasze pudełko czekoladek, które niniejszym Państwu przekazujemy, jest mniejsze, troszkę skromniejsze, za to otwarte, każda kostka starannie opisana, nikomu nie grozi negatywne zaskoczenie. Tylko brać i smakować.

Przy okazji mamy jednak kilka obserwacji o charakterze – jak mówiło się, zanim młodzi zaczęli preparować listy zwrotów boomerskich – wniosków ogólnych. Kino polskie to nie tylko Gdynia.

Telewizje i streamingi mają w ofercie po kilkadziesiąt obrazów, które z założenia od razu miały trafić na mały ekran. Wiele z nich mogłoby przyciągnąć do kin setki tysięcy widzów, ale producentom nie o to chodzi. Nie chcą z nikim dzielić się zyskami z oglądalności. Warto śledzić starannie ofertę nadawców, bo perły bywają ukryte pod ściółką.

Inna sprawa to twarde zasady promocji. Jeżeli w mediach pojawia się informacja, że dany film miał „najlepsze otwarcie”, czyli w pierwszy weekend emisji obejrzała go rekordowa liczba widzów, oznacza to tylko, że promocja zadziałała. Nie musi to stanowić najlepszej rekomendacji dla wyboru filmu na następny weekend. Bądźmy na tym punkcie wyczuleni. Nagrody, zwłaszcza ich ilość, też mogą być zmyłką, chociaż w tym roku w przypadku „Kosa” gusta wielu pokryły się ze sobą, co jest tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Na co jeszcze warto zwrócić uwagę? Na opinie recenzentów, którzy, a to czuje się od razu, piszą o filmach z miłości do kina. Choć zabrzmi to skrajnie nieskromnie, jesteśmy tego dobrym przykładem.

Piszemy dla Państwa o tym, co warto obejrzeć od 10 lat. Jak dotąd nie było reklamacji, choć za każdym razem jesteśmy na to przygotowani. Paradoksalną gwarancją naszej wiarygodności jest to, że bardzo różnimy się w odbiorze poszczególnych tytułów. Dlatego – tu zdradzamy kulisy naszej pracy dziennikarskiej – podział filmów, które opisujemy, nie nastręcza nam kłopotów. Posługujemy się zasadą, że jeżeli co najmniej jedna osoba coś interesującego w filmie znajdzie, pisze do niego recenzje, przez co niejako oboje go rekomendujemy. Obrazy, które do opiniowania nie trafiają, nie muszą być „poza wszelką krytyką”. Zdarza się, że po prostu czegoś nie obejrzeliśmy. 16 pozycji w pięć dni to mordęga.

Warto przy tym pamiętać, że polski sezon filmowy umownie liczy się od Gdyni do Gdyni, więc właśnie rozpoczęła się realizacja nowych produkcji, które premierę mogą mieć już późną wiosną lub wczesnym latem przyszłego roku. Jak w niemal wszystkim w naszym kraju, również w ściganiu dobrych nowości filmowych po prostu trzeba być czujnym.

svg%3E Kultura

Intryga powinna być intrygująca!

Jednak rozczarowanie. Choć już pierwsza część, zrealizowana 13 lat temu nie była moim filmem roku, ale rozumiałem, że konwencja thrillera politycznego, zwłaszcza w odniesieniu do naszej historii, ma swoje prawa i swoich widzów. Realizatorzy obydwu części mówią dzisiaj o „kultowości” pierwszej. „Oczekiwania widzów na kontynuację doprowadziły do powstania drugiej” – dodają.

Nie oczekiwałem, więc film przyjąłem jak każdy inny z tegorocznych, a brak nostalgii za bohaterami i sentymentu do, jednak wciąż aktywnych w społeczeństwie, rozliczeń z systemem, doprowadziły mnie do wniosku, że gdyby „Różyczka 2” nie powstała, nie stałoby się nic groźnego. Motywacje bohaterów są niejasne, ich postawy tym bardziej. Próba obsadzenia w dwóch rolach: córki i matki, tej samej aktorki udała się na tyle, że w miejsce zainteresowania tym, co mówi pojawia się ciekawość, jak mówi, czyli – jak w modzie – stylizacja jest ważniejsza od kreacji. Jednak to nie najważniejszy problem z odbiorem filmu.

Tam, gdzie przeszłość splata się z teraźniejszością, widz potrzebuje nie tylko dobrych tropów i kontekstów, lecz również intrygi pozornie zawiłej, która w toku wydarzeń i w punkcie kulminacyjnym, staje się przejrzysta i wtedy najsilniej intrygująca. Niestety, „Różyczka 2” buduje napięcie, a na końcu okazuje się… Sami zobaczycie, ale skoro z sympatii do reżysera nie odradzam jego nowego obrazu zupełnie, to tylko dlatego, że idealnie pasuje do streamingu, gdzie zyska drugie życie. (pp)

„Różyczka 2”, reż. Jan Kidawa-Błoński. Obsada: Magdalena Boczarska, Robert Więckiewicz, Janusz Gajos. Premiera: 20 października br.

svg%3E Kultura
Kid Film

Ona pięknie pali, on pięknie mówi

Cóż, jednym kino Doroty Kędzierzawskiej pasuje, innym nie. Przekonałem się wiele razy, że odbiór filmów jednej z najoryginalniejszych i wiernych swojemu autorskiemu stylowi reżyserek zależy od kilku czynników. Czasami pora dnia, nastrój, co aktualnie czytamy, ma wpływ czy historia do nas trafi, czy nas ominie. Poza tym nie rozumiałem jej fascynacji pracą z dziećmi w niemal każdym filmie. Podglądanie bohatera przez detale scenografii nie należy do moich ulubionych technik operatorskich Artura Reinharta, z którym Dorota Kędzierzawska zrobiła większość filmów.

Jednak „Sny pełne dymu” to zupełnie inna, nomen omen, bajka. Punktem wyjścia jest historia choroby krakowskiego aktora Krzysztofa Globisza, który po ciężkim udarze wraca do umiarkowanej sprawności, a co więcej, także do zawodu. Oto młoda kobieta chce rzucić się z wydmy klifowej. Próbę udaremnia rączką od laski starszy mężczyzna porozumiewający się i poruszający z trudem. Z obawy przed drugim podejściem, zaciąga kobietę do domu-ruiny na nadmorskim odludziu.

Odtąd będą ze sobą rozmawiać; ona dużo pali, on je, oboje popijają wino, najpierw on, później tylko ona odbierają zakupy od dostawcy. Przegadają każdą chwilę, a mają ich sporo. Właściwie to ona mówi, a on słucha i wtrąca pojedyncze słowa. On poucza, ona uczy, on ocenia i karci, ona prowokuje. W końcu wywiązuje się pomiędzy nimi coś na kształt romansu platonicznego.

Piękny to obraz wizualnie, stylistycznie. Artur Reinhart pokazał pełnię swojego talentu operatorskiego. Film zrealizowany niezależnie może jednak mieć kłopot z dystrybucją. Najpewniej trafi na streaming, może nawet międzynarodowy, bo porusza uniwersalne problemy. Choć trudny w odbiorze, to jeden z najciekawszych filmów roku. Krzysztof Globisz w nowych przejawach aktywności artystycznych. (pp)

Sny pełne dymu”, reż. Dorota Kędzierzawska. Obsada: Żaneta Łabudzka, Krzysztof Globisz. Premiera: data nieznana.

svg%3E Kultura

Kos” nikogo nie rozczaruje

Film sezonu. Przynajmniej spośród tych, które miały premierę kinową, bo streaming potrafi zaskoczyć, czego ostatnim przykładem znakomita nowa adaptacja „Znachora”. Obraz nie otarł się o kina, bo nie mógł – zrealizował go kapitał telewizyjny. „Kos” to przebój pisany na miarę, z dyscypliną słowa i obrazu. Przywodzi na myśl doskonałą partyturę. Pójdą na niego wszyscy, bo stanowi przykład nowocześnie zrealizowanego kina historycznego. Wszystko tu jest na swoim miejscu.  

Do niedawna istniała kategoria filmu przygodowego, która jednak kojarzyła się z inną epoką, dlatego dzisiaj mamy rozmaite odmiany tego gatunku. „Kos” jest przykładem „opowieści rewizjonistycznej”, co tylko brzmi niepokojąco, bo w istocie codziennie chcielibyśmy oglądać filmy tej miary. Nie jest to biografia Tadeusza Kościuszki. Cała historia rozgrywa się w ciągu kilkunastu godzin. Mamy 1794 r. Do ojczyzny powraca generał „Kos”, który chce szlachtę i chłopów zmobilizować do powstania przeciwko Rosjanom. Po prowincji tropem generała, z wydanym za nim listem gończym, podąża rosyjski rotmistrz, Dunin.

Komiksowość akcji miesza się tutaj ze śmiertelną powagą prawdziwych wydarzeń historycznych, ale najbardziej wartościowe w „Kosie” są dialogi, nieprawdopodobnie trafne i aktualne oraz aktorstwo – każda rola to perła! Nic dziwnego, że obraz dostał dziewięć nagród w Gdyni, w tym Złote Lwy dla najlepszego filmu. „Kos” to lektura obowiązkowa. Chętnie obejrzę drugi raz. Wciąga od pierwszej sekwencji, w której epizod gra Artur Paczesny, aktor przez wiele lat związany z naszym BTD. Smakoszom kinowych przeżuwaczy radzę tym razem ominąć bar szerokim łukiem. Zapomnicie nie tylko, że jesteście w kinie, ale także, że macie do wychrupania kilogram suchej kukurydzy, a do wysiorbania litr karmelu. (pp)

Kos”, reż. Paweł Maślona. Obsada: Jacek Braciak, Bartosz Bielenia, Robert Więckiewicz. Premiera: 6 października br.

svg%3E Kultura
© Fot Jaroslaw Sosinski / TVN Grupa Discovery, FILM, FOTOSY, Operator obrazu – Bartek Kaczmarek, , Rezyser Jan Holoubek, Producent filmu TVN Anna Wasniewska – Gill ,

Sobowtór bez oryginału

Obok „Różyczki 2” to, niestety, drugie tak silne rozczarowanie filmowe tegorocznym pakietem gdyńskich propozycji konkursowych. Przy czym, o ile Jan Kidawa-Błoński raczej niczym mnie nie zaskoczy, o tyle Jan Holoubek zaskakuje nieustannie, czego przykładem „Pocztówki z republiki absurdu”, później dwa znakomite seriale – „Rojst” i „Wielka woda”. Co ciekawe, obydwa filmy w wielu punktach opowiadają podobne historie. „Doppelgänger. Sobowtór” również odnosi się do wydarzeń z PRL, tyle, że w mniej lifestyl’owym wydaniu. U Jana Holoubka polska agentura również ma meandry towarzyskie, ale coś innego oznaczają i w gruncie rzeczy nie mają tak dużego wpływu na przebieg akcji. Obrazy łączy odrobinę zbyt uproszczony wniosek, że każda zdrada, mimo upływu czasu i siły grawitacji, pozostanie zdradą.

„Doppelgänger…” miał być psychologicznym thrillerem politycznym. Intensywnie promowany przez jedną z największych stacji telewizyjnych w kraju dawał nadzieję na dobrze opowiedziane kino z przesłaniem. Trochę po amerykańsku wyjaśniające, dlaczego coś, co uznajemy za białe było czarne, a jest szare. Zamiast tego dostajemy umoralniającą widza mało wiarygodną historię chłopca, który stał się szpiegiem, bo tego chcieli jego szpiegowscy rodzice. Chłopiec przy okazji zakochał się w Niemce, która wpadając w wir wschodnioeuropejskiej, jak wiadomo opętańczo zagmatwanej historii, straciła wszystko. Brzmiałoby to dobrze może u Mela Brooksa, którego dzisiaj pamięta mniej więcej tyle osób, ile rozumie znaczenie działalności tzw. odwróconego szpiega.

Film dłuży się, bohaterowie wykonują masę czynności, których znaczenie jest dla nas niejasne, co kiedyś wskazywało, że obraz został wycięty z serialu, a dzisiaj, że coś nie zagrało w scenariuszu. Postaci łatwo wpadają w komiksowość, jak ojciec szpiega. Od początku do finału broni się tylko polski statystyczny szarak, który stracił tożsamość, wykorzystaną następnie w wieeeelkiej grze wywiadów. (pp)

Doppelgänger. Sobowtór”, reż. Jan Holoubek. Obsada: Jakub Gierszał, Tomasz Schuchardt, Emily Kusche. Premiera: 18 września br.

svg%3E Kultura

Historia esbeka, który został bohaterem filmu

Nie umiem pojąć, dlaczego i dla kogo powstają filmy pokroju „Figuranta”. Muszę jednak stanowić jakąś godną potępienia mniejszość, skoro film Roberta Glińskiego spotkał się z dobrym przyjęciem przez krytyków, a i widzowie na najpopularniejszym polskim oceniaczu filmów dali „Figurantowi” wysoką ocenę. Dodatkowo, żeby swoją odmienność w tym przypadku pogłębić, czytam w recenzjach, że film stanowi „szansę dla polskiego kina”, „czarno-białe zdjęcia to mistrzostwo”, a zresztą po całości „znać rękę mistrza”. Przytaczam to wszystko wyłącznie z poczucia obowiązku. Żeby potem nie było, że tak Pawłowski plugawie napisał, że ktoś nie poszedł do kina, a lata później przez przypadek obejrzał w DKF-ie i zemdlał z wrażenia.

Oto najkrótszy opis filmu, który cytuję za producentem: „Historia esbeka, który przez wiele lat inwigilował Karola Wojtyłę”. Mogło z tego wyjść pełnokrwiste kino, nawet sensacyjne, oparte na dokumentach, relacjach, bohaterach, którzy „przemazali się” przez wydarzenia historyczne. Tymczasem ten sam Robert Gliński, który zrobił „Wszystko, co najważniejsze” (1992), serwuje nam opowieść stylizowaną na dokument, sprawnie, ale niepotrzebnie mieszając zdjęcia prawdziwe z inscenizacjami, prezentując postaci niewiarygodne. Cóż, może to jakaś prawidłowość, wszak film tego samego reżysera z 2017 r. „Czuwaj” został na sensie prasowym w Gdyni przyjęty śmiechem.

Mimo wszystko o niesprawiedliwości pokuty, którą sam sobie zadaję po skreśleniu tych kilku zdań o „Figurancie”, upewnia mnie zacny Tomasz Raczek, który o filmie napisał: „(…) zrobiony tak jak się robiło [filmy] w czasach „moralnego niepokoju”. Upozowany na paradokument, ale brakuje w nim dramaturgicznego silnika”. Zgoda. Uff, więc jednak nie jestem sam! Odradzam. (pp)

Figurant”, reż. Robert Gliński. Obsada: Mateusz Więcławek, Zbigniew Stryj, Marianna Zydek. Premiera: 18 września br.

svg%3E Kultura

Opowiedz mi bajkę

Filmy o niepełnosprawności z grubsza można podzielić na te, które chcą dotknąć prawdy tematu i te, które chcą go osłodzić, wtłaczając w fabułę optymizm i tworząc przekaz o tym, że żadne życie nie jest mniejsze, a każde może być szczęśliwe, niezależnie od dysfunkcji, z jakimi bohater komunikuje się ze światem. „Święto ognia” jest zdecydowanie z drugiej kategorii. Kinga Dębska zresztą nie ukrywa, że ciągnie ją w stronę słońca, a dołujące historie zostawia innym. Jest w tej postawie konsekwentna – najpierw przy ekranizacjach historii z własnego życia („Moje córki krowy”, „Zupa nic”), a teraz powieści Jakuba Małeckiego, autora „Rdzy” czy „Dygotu”.

Punktem wyjścia jest ciało, choć to reżyserskie wskazanie jest trochę na wyrost. Dla Nastki (nagrodzona za aktorski debiut Paulina Pytlak) ze względu na porażenie mózgowe ciało jest ograniczające, choć tylko fizycznie, bo wyobraźnia pozwala jej fruwać wysoko (wiemy o tym, gdyż bohaterka zza kadru opowiada nam o wszystkim infantylnie, jakby miała pięć lat). Dla siostry, Łucji, tancerki baletowej (Joanna Drabik z Polskiego Baletu Narodowego w Warszawie) ciało to eksploatowane do granic narzędzie, które psuje się w kluczowym momencie jej kariery. Pomiędzy tym wszystkim jest gamoniowato uroczy ojciec, barwna sąsiadka i nieobecna matka, której historia jest jedynym niecukierkowym wątkiem fabuły, więc – wiadomo – nierozwijanym, a szkoda, bo mógłby dodać całości sensownych proporcji, oddalając go od klimatu „Amelii”, a zbliżając do ziemi.

„Święto ognia” jest bajką, gdzie ludzie są dobrzy, świat „nie taki zły”, a ból chwilowy. Film na pewno znajdzie widzów i przyniesie im mnóstwo przyjemności z seansu. Dobrze też, że powstają obrazy, w których niepełnosprawność pokazuje się jako część tożsamości bohatera, a nie określającą go definicję. Jednak najlepszym polskim obrazem ostatnich lat, podejmującym temat niepełnosprawności najuczciwiej jak się da, pozostaje dla mnie „Sonata” Bartosza Blaschkego o autentycznej postaci, pianiście Grzegorzu Płonce, dowodząc, że fikcyjne wyobrażenia, póki co nie doganiają rzeczywistości. (am)

Święto ognia”, reż. Kinga Dębska, Paulina Pytlak, Joanna Drabik, Tomasz Sapryk, Kinga Preis, Karolina Gruszka. Premiera (kinowa): 6 października br.

svg%3E Kultura

Kronika zapowiedzianej śmierci

Kameralny film podejmujący niewygodny i nieobecny w polskim kinie temat. Kompletnie pominięty w werdykcie jury, a zasługujący na nagrodę przynajmniej za role kobiece – ex aequo, bo Magdalena Cielecka i Marta Nieradkiewicz są duetem warunkującym się i zupełnie kosmicznym. W języku angielskim istnieje określenie „love – hate relationship”, doskonale oddające dynamikę siostrzanego związku, który aktorki wybitnie kreują.

Sławomir Fabicki wrócił na ekrany po długiej nieobecności i sprawdza się tu zasada, by robić filmy, tylko kiedy ma się coś ciekawego do powiedzenia. Gatunkowo to kino drogi. Stacje benzynowe, knajpy, motele, hotele, jacyś ludzie, sklepy. Dla Małgorzaty to podróż w jedną stronę, choć Łucja rozpaczliwie próbuje ten kierunek odwrócić. Bezsilność wobec potworności choroby degradującej ciało do umęczonej powłoki przynoszącej tylko nieznośny ból i bezradność osoby towarzyszącej w drodze po ulgę od koszmaru generuje konflikt, choć podszyty miłością.

Wszystko jest opozycją: charaktery bohaterek, ich status zawodowy, rodzinny, finansowy, postawy i wybory życiowe w obliczu ostateczności zyskujące wymiar paradoksalny. Skrajne pogodzenie się z losem i totalna niezgoda na brak walki. Spokój i gwałtowność. To też film o wolności wyboru i granicach, także oczekiwań wobec bliskich..

Nie jest to miły seans. Ma momenty trudne i ryzykowne, choć głęboko mądre, a przy tym sfilmowane z niezwykłym wyczuciem dla tematu, przy którym łatwo popaść w egzaltację. Tytułowy lęk dzielimy z Małgorzatą, która śmiertelnie boi dalej żyć i Łucją, która boi się straty, być może dziedzicznej choroby i tego, czy będzie ją w razie czego stać na odwagę odejścia na własnych warunkach. Przez 90 minut seansu nie opuszczą nas i własne lęki, bo wszyscy staniemy wobec śmierci. Jeden z najlepszych filmów w tegorocznym gdyńskim zestawieniu, zostający w pamięci dłużej niż wiele festiwalowych rozbłysków. (am)

Lęk”, reż. Sławomir Fabicki. Obsada: Małgorzata Cielecka, Marta Nieradkiewicz. Premiera: 3 listopada br.

svg%3E Kultura

Biografia z ADHD

Film Olgi Chajdas jest jak jego bohaterka: głośny, gwałtowny i nie wiadomo, co o nim myśleć. Jeden z widzów po sensie prasowym zasugerował, że powinno się go oglądać na stojąco i jest to celna obserwacja, bo to rodzaj filmowego koncertu. Osobliwość dotyczy nie tylko formy. Elę Górę, artystkę m.in. związaną z legendarną trójmiejską sceną alternatywną, gra jej córka – Lena Góra, współscenarzystka produkcji. Rozwiązanie jest specyficzne o tyle, że Lena wciela się w rolę matki, z którą miała nieoczywistą relację, a w filmie pojawia się też postać matki Eli – milcząca gospodyni domowa nierozumiejąca własnego dziecka i pozostająca z nim w impasie. Macierzyństwo jest lejtmotywem przewijającym się przez obraz jak dym z nieustannie palonych na ekranie papierosów. Nie w formie rozliczenia czy autoterapii, a raczej jako próba przyjrzenia się różnym obliczom relacji matka-córka.

Czego tym filmie zresztą nie ma… Siermiężna Polska schyłku lat 80., rodzina przy rosole i telewizorze, używki, seks, psychiatryk, w którym Ela ląduje z napisem „szalona” na plecach, transowe podziemie artystyczne z jego galerią osobliwości – wszystko zanurzone w hałaśliwej muzyce, jakimś filmowym ADHD, które paradoksalnie i męczy, i wciąga.

Z pewnością jest to zasługą zjawiskowej Leny Góry kreującej portret artystki, która nie mieści się w sobie. Uwiera ją powtarzalność, schematy, wszelki porządek i definicja. Nawet kolczyk nieustannie przekłada z ucha na ucho, żeby „zmienić energię”. Do tego oprawa: zdjęcia Tomasza Naumiuka oddające undergroundową atmosferę, muzyka Andrzeja Smolika i montaż Pavla Hrdlički. Podobnie jak Ela Góra dla siebie, tak reżyserka (to jej drugi pełnometrażowy film fabularny) starała znaleźć dla tej biografii formę doskonałą, tytułowe imago. Czy się udało, czy obraz pozostaje w stadium poczwarki – oto jest pytanie. W każdym razie – Srebrne Lwy plus nagroda dla najlepszej aktorki i Fipresci w Karlovych Varach. (am)

Imago”, reż. Olga Chajdas. Obsada: Lena Góra, Bogusława Schubert. Premiera: 2 lipca br.

svg%3E Kultura

Reymont jak malowany

Monumentalne dzieło w malarskiej odsłonie. Wbrew tytułowi to film o kobietach i jest to ujęcie inspirujące. Bohaterki w filmie DK i Hugh Welchmanów są trzy: wieś, Jagna i forma.

Pierwsza to zgodnie z reymontowskim oryginałem zmitologizowany twór, którego rytm wyznaczają pory roku, natura i odwieczne rytuały. I męska ręka. Przekleństwem drugiej jest uroda (w tej wersji subtelna, nie przaśna) i co gorsza – osobowość. Jagna ma na tyle rozsądku, by szanować prawidła wiejskich tradycji, ale ma też swój świat pozwalający zachować jej minimum autonomii w hermetycznej społeczności. Budzi niestety pożądanie mężczyzn, więc łatwo uczynić z niej narowistą ladacznicę, zwłaszcza kiedy odrzuca zaloty. Ostatecznie mieszkańcy Lipiec ją upokorzą, obrzucą gnojem, a potem wyrzucą ze wsi, jednak w tej wersji „Chłopów” wydarzenie będzie miało inny niż w książce, wręcz feministyczny potencjał. Zresztą cały film jest próbą nowego, współczesnego, odczytania genialnej powieści.

Trzecia bohaterka jest piękna i skomplikowana – najpierw powstała wersja fabularna, a potem tysiące rąk artystów pomalowało filmowe klatki. Wśród nich koszalinianka, Anna Waluś, która pracowała już przy poprzednim dziele Welchmanów, „Twoim Vincencie”. Powstała impresja z kadrami przywodzącymi na myśl twórczość Chełmońskiego, Wyczółkowskiego i innych malarzy okresu, ruchomy obraz z przejmującą muzyką. Doceniam ogrom pracy i jej efekt, tym bardziej prowokacyjnie brzmi być może pytanie, którego nie mogłam pozbyć się w czasie seansu: czy to jednak musiała być animacja?

Już wiemy, że produkcja jest polskim kandydatem do Oscara za najlepszy film obcojęzyczny, a warto przypomnieć, że „Twój Vincent” tę nominację otrzymał (w kategorii filmu animowanego). Oscar z Noblem Władysława Reymonta tworzyłby wspaniały duet, ale czy Jagna trafi pod światowe strzechy? (am)

Chłopi”, reż. DK i Hugh Welchman. Obsada: Kamila Urzędowska, Robert Gulaczyk, Mirosław Baka. Premiera: 13 października br.

svg%3E Kultura

Co za debiut!

Czarny koń i największe zaskoczenie festiwalu. Drugi w konkursie film o wsi, tym razem na wskroś współczesny, zrealizowany przez debiutującego w pełnym metrażu Grzegorza Dębowskiego. Na poły dramat społeczny, trochę kryminał, a nawet western. Rolę główną gra – również debiutujący na wielkim ekranie – Artur Paczesny, aktor przez wiele lat związany z Bałtyckim Teatrem Dramatycznym. W dalszym planie, poza Arturem Steranką, aktorzy znani z innych teatralnych scen, wyszukani podczas castingów w całej Polsce. Może ten zestaw debiutów sprawił, że powstał film świeży i bezpretensjonalny, a przy tym poruszający aktualny temat, któremu reżyser tak wnikliwie i sprawnie się przyjrzał.

Punktem wyjścia jest protest rolników pod domem posła, który zagłosował przeciwko ich interesom. Nieoczekiwanie, Jarek – lider protestu, staje się podejrzanym po tym, jak przypadkiem w oborniku zostają odnalezione zwłoki jego przyjaciela – wcześniej spalił mu się dom, a żona wraz z dziećmi trafiła pod dach Jarka. Prywatne śledztwo warstwa po warstwie odkrywa niejasne relacje, obnaża postawy i ujawnia niewygodne prawdy. Jarek to człowiek szlachetny, usiłujący za wszelką cenę ochronić tradycje dziedziczone z pokolenia na pokolenie, wierzący w etos pracy i uczciwość, a stający naprzeciw ludzi, którzy w obliczu nieuchronnych przemian i tzw. wyzwań, z jakimi mierzy się współczesna polska wieś, zabezpieczają własne interesy, bywa, że wbrew prawu. W szerszym planie to opowieść o godności i przyzwoitości, którą warto zachować nawet w parszywych okolicznościach.

Artur Paczesny jest doskonały w roli Jarka: pozbawiony teatralnych manier, wyważony i skupiony. W swojej czerwonej kurtce przywodzącej na myśl Jamesa Deana – choć mniej stylowej i bardziej upapranej – próbuje być sprawiedliwym wśród wiejskich złoczyńców, ostatecznie zostaje sam, na jałowej ziemi, która ma już tylko wartość finansową. Oby kino porwało dalej i aktora, i reżysera, bo te świetne, mocne debiuty (obaj dostali nagrody w Gdyni) zdradzają pojawienie się w polskiej kinematografii dwóch nowych, wielkich talentów. (am)

Tyle, co nic”, reż. Grzegorz Dębowski. Obsada: Artur Paczesny, Agnieszka Kwietniewska, Artur Steranko. Premiera: data nieznana.