nos poprawiony Temat z okładki

Aneta Balwierz-Michalska: gwarantuję swym klientom prawne bezpieczeństwo

Fot. Nikola Moskal

svg%3E Temat z okładki

Jej znak rozpoznawczy to promienisty uśmiech. Drobna i delikatna, reprezentując w sporach sądowych klientów swej kancelarii, potrafi położyć na łopatki zawodników wagi ciężkiej. Zaprzecza stereotypom. Od dziecka interesuje się techniką, choć to podobno męska domena. Z nauki do trudnego egzaminu na rzecznika patentowego, będącej dla wielu nieznośną mordęgą, potrafiła czerpać radość i przyjemność. Choć dużo pracuje, ma czas dla rodziny i rozwija pasje: sport, taniec, książki. Do tego jest bardzo aktywna społecznie i charytatywnie. O wyzwaniach zawodu rzecznika patentowego, pożytkach z jego pracy oraz o tym, jak znajdować czas na wszystko co ważne, rozmawiamy z Anetą Balwierz-Michalską. Od 45 lat nazwisko Balwierz to marka kojarząca się w Koszalinie nierozerwalnie właśnie z tym zawodem.

– Kancelaria, którą Pani prowadzi, obchodzi w tym roku swoje 45-lecie. Jak wyglądały jej początki?

– W roku 1977 nie było jeszcze możliwości założenia w Polsce prywatnej kancelarii patentowej. Mój tato rozpoczął wtedy pracę w niszowym zawodzie rzecznika patentowego i ten moment uznajemy za symboliczny początek kancelarii. Możliwość utworzenia jej w obecnej formie pojawiła się dopiero w kwietniu 1991 roku. Nie było to zresztą proste, bo początki funkcjonowania kancelarii to pokój w prywatnym mieszkaniu i konieczność załatwienia mnóstwa pozwoleń. To były początki gospodarki rynkowej i wszystko było nowe, wymagało przecierania szlaków. Ramy prawne dla działalności rzeczników również dopiero się kształtowały. Ale najistotniejszy był wspomniany roku 1977, bo wtedy wszystko się zaczęło: od pracy taty na etacie rzecznika patentowego.

– To, że tato był na etacie, oznaczało, że wykonywał pracę dla jednego podmiotu?

– Nie, wiele firm potrzebowało wsparcia rzecznika patentowego, choćby ze względu na liczne zgłaszane wówczas wnioski racjonalizatorskie, ale również wynalazki i wzory użytkowe.

svg%3E Temat z okładki

– Kto na początku lat 90. XX wieku sprawował pieczę nad zawodem rzecznika patentowego?

– Tak jak i obecnie była to Polska Izba Rzeczników Patentowych powołana ustawą o rzecznikach patentowych z 9 stycznia 1993 r. Izba określa między innymi obowiązki rzeczników, w tym wyznacza zakres czasowy obligatoryjnych szkoleń. W ten sposób dba o wysoki poziom kompetencji swoich członków. Nie wyobrażam sobie zresztą, by w naszym zawodzie ktoś zaniedbywał obowiązek szkolenia. Prawo zmienia się bardzo dynamicznie i trzeba za tymi zmianami nadążyć.

Ja lubię szkolenia, bo nawet jeśli tematyka wykładu wydaje się znana czy wręcz oczywista, to zawsze pojawiają się nowe aspekty, nad którymi warto się pochylić i tak na prawdę zawsze można dowiedzieć się czegoś nowego. Wymiana doświadczeń ma kapitalne znaczenie, bo oszczędza nam czasu na „wyważanie otwartych drzwi”. Szkolenia pomagają w samorozwoju. Świadomy swej roli rzecznik dba o poziom swojej wiedzy nawet bez wskazówek ze strony Izby.

– Swego czasu głośno było o tzw. deregulacji różnych zawodów. Czy dotknęło to również środowisko rzeczników?

– Na szczęście nie. Twierdzę tak z pełnym przekonaniem, bo są zawody wymagające naprawdę ogromnej, specjalistycznej wiedzy. Nasz do nich należy. Ktoś bez wymaganego przygotowania i doświadczenia może klientowi zaszkodzić. Sama spotykałam się z takimi sytuacjami, gdy pełnomocnicy klientów nie będący rzecznikami patentowymi robili kardynalne błędy skutkujące przegraniem przez klienta spaw sądowych. Zdaję sobie sprawę, że brak deregulacji utrudnia dostęp do wykonywania tego zawodu, ale w tym przypadku działa to na korzyść klientów.

– Część czynności wykonywanych wcześniej wyłącznie przez rzeczników mogą wykonywać osoby spoza środowiska.

– Urząd Patentowy dopuszcza reprezentację adwokatów i radców prawnych przy rejestracji znaków towarowych. To nie jest moim zdaniem dobre rozwiązanie. Z całym szacunkiem dla adwokatów i radców, oni nie są tak zagłębieni w tej tematyce, jak jesteśmy my. Nie znają na przykład całego orzecznictwa, które kształtuje praktykę dochodzenia ewentualnych roszczeń. Dla nich to tylko kolejna dziedzina prawa, którą się zajmują. Komuś może się wydawać, że zgłosić znak towarowy to prosta rzecz. Wypełniam formularz i już, żadna filozofia. Tyle, że nawet przy zgłaszaniu znaku są takie aspekty, które mogą się wydawać błahe, a które później okazują się kluczowe, gdy dochodzi do egzekwowania praw wynikających z ochrony. Wtedy okazuje się, że wniosek był tak sformułowany, że właściwie nie zawierał błędów, ale zakres ochrony jest tak wąski lub wręcz odbiegający od tego co jest klientowi potrzebne. Czasami tak bardzo, że de facto uniemożliwia egzekucję jego praw wyłącznych.

– Pojawiają się nawet firmy, które oferują zgłoszenie znaków towarowych przez Internet.

– Teoretycznie każdy może oferować takie usługi, ale oczywiście te firmy nie działają jako pełnomocnicy, jedynie przygotowują dokumenty, które klient składa sam i dalej sam brnie przez procedurę uzyskania – lub nie – ochrony. Trzeba zadać sobie tylko pytanie, ile z tych znaków rzeczywiście uzyska ochronę. A przede wszystkim, czy uzyskana ochrona rzeczywiście zabezpiecza interes klienta. Kiedy chorujemy na serce, idziemy do kardiologa a nie na przykład pediatry. Po coś istnieje specjalizacja, prawda? Tak samo zasada ta działa w naszym zawodzie. Najgorsze jest to, że klienci korzystając z takich internetowych ofert mają przekonanie, iż dołożyli wszelkich starań, aby uzyskać ochronę i nie mają świadomości o jej wąskim zakresie czy też, w skrajnym przypadku, jej zupełnej nieprzydatności.

svg%3E Temat z okładki

– Mam wrażenie, że zawód rzecznika patentowego należy do tych, w których ogromne znaczenie ma nauka w drodze praktykowania pod okiem kogoś z dużym doświadczeniem.

– Rzeczywiście. Nie wszystkiego można nauczyć się z książek. Tym bardziej, że każdy przypadek powinno się traktować indywidualnie. Każde zgłoszenie wynalazku czy wzoru użytkowego wymaga wiedzy książkowej, ale i doświadczenia, bo każdy zgłaszany przedmiot ma swoją własną charakterystykę. Każdy casus prawny to suma zaistniałych okoliczności i przepisów, na jakich możemy się oprzeć w danej sprawie. Tak więc dobrze jest mieć mentora. Zresztą ustawowo istnieje taki wymóg. Chodzi o trzyletnią obowiązkową aplikację, którą trzeba odbyć w kancelarii rzecznika patentowego. To jest czas na podglądanie pracy mentora i nabieranie właściwych nawyków, tego wszystkiego, co trudno opisać i skodyfikować, a co decyduje później o profesjonalizmie pracy i zdolności szybkiej, prawidłowej oceny określonych zadań. To ma kapitalne znaczenie.

– Pani miała wielkie szczęście. Uczyła się Pani przy tacie. Od jakiego momentu przyglądanie się jego pracy nie wynikało tylko z ciekawości, a stało się początkiem edukacji adeptki?

– Ja od najmłodszych lat interesowałam nowinkami technicznymi. Mówi się o kobietach, że nie lubią techniki i jej nie rozumieją. Ja zaprzeczam temu stereotypowi. Zawsze chciałam wiedzieć, jak rozmaite rzeczy są zbudowane i jak one działają. Jako dziecko dowiadywałam się tego najczęściej od taty, ale również czytając na tematy techniczne. Pamiętam sytuację, kiedy chciałam coś skleić i dałam za dużo kleju. Tato stwierdził wtedy, że „najlepiej trzyma taki klej, którego nie ma”, a więc kiedy dajemy jego cienką warstwę. Niby oczywiste, ale nie każdy o tym wie. „A dlaczego to tak działa?” – zawsze mnie interesowały takie rzeczy. Mocno zaangażowałam się w poznawanie pracy rzecznika patentowego, kiedy poszłam na studia, już wtedy pomagałam w kancelarii. Później podjęłam studia podyplomowe w tym zawodzie i w tym momencie było jasne, że na sto procent pójdę w ślady taty. Rozpoczęłam więc pod jego okiem aplikację, którą musi przejść każdy adept, zanim przystąpi do egzaminu państwowego.

– To ponoć trudny egzamin?

– Najtrudniejszy jaki zdawałam w życiu. Ale co ciekawe, przygotowując się do niego poznałam przyjemność uczenia się. Chodząc do szkoły podstawowej czy średniej, czasami również na studiach, uczymy się wielu rzeczy, bo musimy, bo ktoś każe. I prawda jest taka, że rzadko czerpiemy z tego przyjemność. Tymczasem ucząc się do egzaminu – wydawać by się mogło nudnych rzeczy, bo przepisów – czerpałam z tego radość. Stopniowo coraz lepiej rozumiałam cały system, poznawałam sposoby rozwiązania rozmaitych problemów. Zauważyłam również, że zapamiętuję poznawane treści bez wysiłku. Egzamin zdałam jako jedna z dwóch najlepszych osób. Ale tak jak mówiłam, lubię szkolenia i poszerzanie wiedzy. Lubię również dyskusje z innymi rzecznikami, bo z nich również można wyciągnąć dużo korzyści.

– Rzecznicy konsultują się z sobą na bieżąco?

– Oczywiście. Różne punkty widzenia bywają inspirujące.

– Wracając do czasu Pani aplikacji. Kancelaria była wciąż ulokowana w prywatnym mieszkaniu, czy już w wynajętym biurze?

– Wtedy już mieliśmy własne biuro w centrum miasta. Wcześniej jak już wspomniałam kancelaria mieściła się w jednym z pokoi mieszkania w bloku. Tato warunki do prowadzenia działalności miał niezwykle trudne. Nie mieliśmy na przykład telefonu, bo wtedy było to wręcz dobro luksusowe i w zasadzie nieosiągalne. Do klientów dzwonił z budki telefonicznej! Większość spraw załatwiał korespondencyjnie. Dużo pisał na maszynie. Trochę łatwiej mu było, kiedy pojawiły się pierwsze komputery. Nie były to oczywiście komputery takie jak obecnie. Kto pamięta jeszcze edytor tekstu TAG, który działał w trybie graficznym, a więc jako nieliczny uwzględniał polskie znaki diakrytyczne? Windows 3.1 to była rewelacja i prawdziwa rewolucja. Ale wtedy wszystko było nowe, pierwsze.

svg%3E Temat z okładki

– Komputery bardzo ułatwiają Pani życie?

– Nie wyobrażam sobie bez nich pracy. Wykonuję wiele rzeczy pięć-dziesięć razy szybciej niż robiło się to na początku lat 90. Dużo łatwiejsza jest edycja dokumentów. Dostępne są zdalnie bazy danych. Komputerowo wypełnia się rozmaite formularze i wysyła je Internetem. Obecnie już nie trzeba w każdej istotniejszej sprawie jechać do Warszawy. Również kontakt z urzędami i klientami jest prosty i szybki. Pandemia upowszechniła wiele narzędzi komunikacyjnych, które oszczędzają mnóstwo czasu. Nawet tak prosta rzecz jak zdalne udostępnianie pulpitu pozwala pokazać dokumenty i rysunki, ułatwia objaśnianie rozmaitych kwestii i tak naprawdę zastępuje znakomicie spotkanie w realu.

– Odnoszę wrażenie, że dobry rzecznik patentowy wykonuje na rzecz klienta mnóstwo pracy polegającej na „rozgryzaniu” przepisów, rozmaitych szczegółów…

– Ja to uważam za kluczową kwestię. Obsługuję klientów w taki sposób, w jaki sama chciałabym być obsługiwana, będąc klientką innych specjalistów, a nie zawsze tak jest. Klient ma prawo do kompletnej informacji, by mógł w pełnym komforcie podejmować decyzje. Ja wiem, jak poruszać się w gąszczu informacji i przepisów, klient nie musi i zapewne nie chce tego robić. To są moje zadania. I robię tak, chcąc zagwarantować obsługę na najwyższym poziomie. Dlatego również podejmuję się roli pełnomocnika, choć nie każdy rzecznik to robi. Załatwiam w imieniu klienta sprawy od A do Z, czyli prowadzę je od początku do końca. Również wnoszę opłaty za klientów. Czasami, gdy są one wysokie i podatkowo jest to korzystniejsze dla klienta, instruuję klientów, jak mogą je wnieść sami.

– Jakie znaczenie ma kwestia wnoszenia przez Panią opłat w imieniu klientów?

– Można powiedzieć, że gwarantuję w ten sposób moim klientom bezpieczeństwo. Istną plagą są bowiem rozsyłane przez naciągaczy pisma, których celem jest wyłudzenie pieniędzy jako rzekomo koniecznych opłat do uzyskania ochrony swoich praw wyłącznych. Są to wyrafinowane praktyki – często podrobione pisma Urzędu Patentowego zawierają godło Urzędu, pieczątkę i podpis eksperta, który pracuje lub pracował w Urzędzie Patentowym! Od oryginału takie „wezwanie” różni się zazwyczaj tylko numerem rachunku bankowego, na który należy przelać pieniądze. Ściganie takich praktyk przez prokuraturę przynosi niestety słabe efekty, bo wciąż pojawiają się kolejne fale podobnych pism. Inna forma naciągania to już formalnie legalne ale w praktyce nieuczciwe wezwania do płatnych wpisów w rozmaitych rejestrach. Wszystko jest w nich tak zamotane, że klient nie zorientuje się, iż chodzi o nic nie dający prywatny rejestr. Moi klienci, powierzając mi prowadzenie kompletnych spraw, a więc również opłat, mają pewność, że nie zapłacą ani złotówki więcej niż muszą.

– W pracy rzecznika patentowego obok skrupulatności i systematycznie poszerzanej wiedzy ważna jest również ciągłość, bo mówimy o długo trwających, czasami wielomiesięcznych procedurach. Kobiety są tutaj w gorszym położeniu, jeśli chcą na przykład urodzić dziecko. Jak Pani sobie poradziła, kiedy znalazła się w takiej sytuacji?

– Nie wiem, jak sobie radzą inne rzeczniczki. W moim przypadku było tak, że pracowałam dosłownie do ostatniej chwili. W piątek zamknęłam biuro, w niedzielę urodziłam. Bardzo szybko wróciłam do pracy. Pamiętam jak gdzieś na dwa tygodnie przed terminem porodu pewien klient popatrzył na mnie okrąglutką i z troską powiedział „To już chyba niedługo…. Będzie córka czy syn?”. „Córka” – odpowiedziałam. „No, tak przypuszczałem”. „Dlaczego tak pan pomyślał?” – zapytałam. „Bo córki zabierają mamom urodę…”. (śmiech)

svg%3E Temat z okładki

– Nie popisał się taktem…

– Nie poczułam się dotknięta, bo kobieta w końcówce ciąży nie wygląda przecież kwitnąco. Jest spuchnięta, zmęczona. A stereotyp, do którego odwołał się ten pan, również jest powszechnie znany. Śmiałam się z tego, choć zdaję sobie sprawę z faktu, że w niektórych osobach mogłam budzić litość… (śmiech). Z drugiej strony inny klient mi powiedział, że jak na mnie patrzy, to chyba zacznie namawiać żonę na kolejne dziecko, więc chyba jednak nie było tak źle.

– Po jakim czasie wróciła Pani do pracy?

– Już po miesiącu. Z tym, że to była praca nieco inna niż przed narodzinami córki. W biurze pojawiałam się tylko na spotkaniach i po niezbędne dokumenty, dużo pracowałam w domu. Dla mnie praca w trybie zdalnym nie jest niczym szczególnym, bo ja tak działałam przez długi czas już kilkanaście lat temu. Nie jest to łatwe, ale da się. Gdybym zamknęła kancelarię na pół roku albo rok, mogłabym jej już nie otwierać z powrotem.

– Dlaczego?

– Wypadłabym po prostu z rynku. Pamiętam, że kiedy w 2004 roku zmarł tato, moja konkurencja – wiedząc, że ja przejmę kancelarię, więc będzie zachowana ciągłość jej działania – zaczęła obdzwaniać naszych klientów i proponując swoje usługi. „Czy chcą Państwo, byśmy zajęli się państwa sprawami?”. Jasne, że klienci chcieli, bo potrzebowali pomocy rzecznika patentowego. Jeśli nie byli bliżej zorientowani w sytuacji, przystawali na takie propozycje.

– W przypadku długiego urlopu macierzyńskiego byłoby pewnie podobnie?

– Bez wątpienia. Dlatego musiałam wrócić szybko. Ale wiążą się z tym również miłe wspomnienia. Tuż przed porodem rozesłałam do moich klientów, znajomych i współpracowników, również zagranicznych, informację o mojej czasowej absencji. Kiedy po miesiącu „zgłosiłam się na posterunku” ponownie, dostałam mnóstwo gratulacji, ciepłych słów i życzeń, także z zagranicy.

– Zdarzały się w Pani karierze rzecznika jakieś humorystyczne zdarzenia?

– Było ich sporo. Kiedyś jechałam z klientem do Warszawy porannym pociągiem. Mieliśmy wyznaczoną wygodną porę rozprawy, nic nie zapowiadało kłopotów. Aż tu nagle, już pod Warszawą, pociąg zatrzymuje się w malutkiej miejscowości. Tory zablokowane, bo jakiś strajk… Czas płynął, robiło się niebezpiecznie, do rozprawy zostało 45 minut. Wysiedliśmy, żeby poszukać taksówki. Miejscowość była taka mała, że taksówek tam nie było. Ale oto cud, jakaś jedna stoi. Biegniemy, patrzymy, w środku siedzi mężczyzna. Bez żadnej wątpliwości Dariusz Michalczewski. Siedzi i rozmawia przez telefon. Poprosiliśmy kierowcę, żeby przywołał dla nas inną taksówkę. Tłumaczy nam, że taksówka musiałaby przyjechać z Warszawy i zajmie to co najmniej pół godziny a później drugie tyle dojazd na miejsce. Do rozprawy zostało 30 minut… Co tu robić? Pan Michalczewski ulitował się i odstąpił nam kurs. Z drogi zadzwoniłam do Urzędu Patentowego, uprzedziłam o sytuacji. Udało się wszystko załatwić jak należy.

Inna śmieszna sytuacja związana z załatwianiem spraw w Warszawie. Pojechałam z klientem, który zabrał z sobą syna. Tym razem musieliśmy wyjechać dzień wcześniej, ponieważ rozprawa była z samego rana. Mieliśmy dwa pokoje w hotelu. Rano przy śniadaniu podeszła recepcjonistka i poprosiła o dane do faktury, bo „mąż zapomniał”. Wyglądaliśmy widocznie w trójkę jak rodzina… W pierwszej chwili palnęłam bez zastanowienia ”ale to nie mój mąż, to mój klient” . W tym momencie zrozumiałam dwuznaczność moich słów i doszłam do wniosku, że tłumaczenie tylko pogorszy moją sytuację. (śmiech)

– Czasami życie przynosi śmieszne sytuacje…

– Albo sympatyczne niespodzianki (śmiech). Wspominam na przykład takie zdarzenie. Wyszliśmy z klientem z rozprawy, dwie sprawy wygrane jedna po drugiej. Klient dzwoni do żony zadowolony. Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę z faktu, że słyszę to, co mówi. „Ta pani rzecznik wygląda na taką niepozorną osobę, a taka z niej modliszka…”. To był w gruncie rzeczy duży komplement. Chodziło o to, że strona przeciwna miała świadka, mężczyznę z gatunku tych, że co to nie on. Wyluzowany, pewny siebie, widzi po drugiej stronie drobną blondynkę jako pełnomocnika… Sądził pewnie, że z zasady jest w tej sytuacji górą. Tymczasem tak go zaczęłam cisnąć, że stopniowo z nadętego balonu uszło całe powietrze, a pan zrobił się malutki. Klient bardzo zadowolony, że blondynka utarła nosa zarozumialcowi i wygrała trudny spór.

– Klienci Pani kancelarii to tylko koszalinianie i Pomorzanie?

– Mam klientów z całej Polski, a także z zagranicy.

svg%3E Temat z okładki

– Są tacy, którzy systematycznie rejestrują coś nowego?

– Tak, najczęściej wynalazki i wzory użytkowe. To są moi ulubieni klienci. Ciągłość współpracy powoduje, że nie trzeba wszystkiego od początku tłumaczyć, nie trzeba klienta wprowadzać we wszystko od nowa. Ale to nie znaczy, że innych klientów traktuję gorzej, po prostu przy stałych klientach jest łatwiej. Wszystkich obsługuję na tym samym, mam nadzieję wysokim poziomie.

– Stali klienci na pewno mają świadomość, że warto rejestrować znaki bez zwłoki…

– Zazwyczaj wiedzą albo dają się przekonać, ale niektórzy podchodzą w ten sposób: „Jestem małą firmą, mam inne koszty, nie będę zgłaszać znaku, bo jeszcze mnie na to nie stać”. A później przeżywają szok, bo ktoś ich uprzedził i po cwaniacku wykorzystał zwłokę. Przykład marki „Ekipa” jest idealny do pokazania, dlaczego warto starać się o ochronę swoich praw jak najszybciej. Przypomnę, że Ekipa to firma od lodów, prowadzona przez grupę młodych ludzi. Kiedy zgłosili w Urzędzie Patentowym swój znak towarowy, okazało się, że ubiegła ich konkurencja, firma mniej znana. To była niewielka różnica czasu, ale pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy zgłosi znak. Teoretycznie istnieje procedura sprzeciwu, jeśli są ku temu podstawy prawne. W przypadku Ekipy podstawową przesłanką była zła wiara, bo konkurencja wiedziała, że ten znak jest rozpoznawalny i używany przez kogoś innego. Z tym, że w procedurze sprzeciwowej nie można użyć argumentu złej wiary jako podstawy prawnej. Można jej użyć dopiero w postępowaniu unieważniającym. Czyli dysponując tylko taką jedyną przesłanką najpierw musimy poczekać aż nieuczciwy konkurent uzyska ochronę i dopiero wtedy zacząć proces unieważniania. Ale są to sprawy, które ciągną się nawet latami. Dopóki nie podważymy i unieważnimy czyjegoś prawa do spornego znaku, to on korzysta z ochrony a nie my. Jeśli konkurent zechce złożyć w sądzie pozew o naruszanie jego praw, może się tak zdarzyć, że sąd w postępowaniu zabezpieczającym w bardzo krótkim czasie zabroni nam używania naszego znaku! Zanim proces się skończy i zanim zakończy się kwestia unieważnienia znaku konkurencji mogą minąć lata, a my przez ten czas nie będziemy mogli używać naszego znaku! A jeśli nie uda nam się udowodnić przesłanki złej wiary, co z zasady jest trudne, możemy przegrać sprawę! Sprawa Ekipy wciąż trwa i zapewne potrwa jeszcze długo, będzie dużo kosztować. A przecież można było tego w prosty sposób uniknąć.

– Czyli warto rejestrować znaki towarowe natychmiast. I pewnie warto również monitorować rynek, by sprawdzać, czy ktoś się pod nas nie podszywa?

– Podbieranie znaków nie jest rzadkie. Czasami duże firmy żerują na mniejszych, bo wiedzą, że nie będzie ich stać na długoterminowe batalie. Monitorowanie znaków pojawiających się w danej branży ma sens, bo pozwala szybko reagować i na czas zgłosić sprzeciw. Można to robić samemu, ale wątpię, by ktoś był w stanie co tydzień ściągać Biuletyn Urzędu Patentowego zawierający kilkaset stron nowych znaków i systematycznie go analizować. Pomijam kwestię tego, że trzeba wiedzieć, na co należy zwrócić uwagę. Sensowniej jest zdać się w tej kwestii na rzecznika patentowego w ramach kompleksowej obsługi. Niektóre kancelarie, w tym moja, mają programy komputerowe, które pomagają monitorować sytuację i szybko reagować w imieniu klientów.

– Ponoć do nadużyć dochodzi nawet na platformach handlu internetowego.

– Bywa tak w przypadku towarów znanych na rynku od lat, które produkowane są na przykład w Chinach a handluje nimi wiele podmiotów. W końcu ktoś wpada na pomysł, żeby taką rzecz zarejestrować jako własny wzór przemysłowy i uzyskać ochronę w Urzędzie Patentowym. Jeśli dojdzie do rejestracji, tylko ten jeden handlowiec sprzedaje odtąd towar „legalnie” (przynajmniej w teorii, w praktyce znowu mamy złą wiarę). Inni zostają na lodzie. Duże platformy sprzedażowe, jak na przykład Amazon, stawiają na produkty markowe i chronione prawami wyłącznymi. Weryfikują towary pod względem tego, czy sprzedająca towar firma jest właścicielem wzoru albo znaku. W ten sposób można zmonopolizować obrót określonymi rzeczami, bo kiedy platforma dostanie potwierdzenie rejestracji danego wzoru przemysłowego albo znaku towarowego, blokuje aukcje innych sprzedających. Oczywiście w momencie gdy się udowodni, że uzyskanie prawa wyłącznego nastąpiło z naruszeniem przepisów prawa poprzez np. unieważnienie uzyskanej ochrony, aukcje są odblokowywane, ale cały ten proces jest długotrwały i przez to niestety generuje straty. Dlatego warto zawczasu trzymać rękę na pulsie i szybko reagować na próby uzyskania nienależnej ochrony.

– A czy można zastrzec dzieło sztuki?

– Jeśli to jest pojedynczy egzemplarz to zasadniczo przysługuje mu ochrona prawno-autorska. Ale jeżeli to jest jakieś nowe dzieło, które można powielać i wytwarzać w sposób przemysłowy lub rzemieślniczy, można je zgłosić jako wzór przemysłowy. Jak ciekawostkę podam fakt, że muzea próbowały swego czasu obejmować ochroną w postaci znaków towarowych dzieła sztuki powstałe dawno – takie jak na przykład obraz „Dama z łasiczką” czy też „Bitwa pod Racławicami”. Chciały, żeby nikt inny nie używał takich obrazów choćby w reklamie. Urząd Patentowy odmówił ochrony, wychodząc z założenia, że dobra narodowe nie mogą być zastrzegane w ten sposób. Powstaje pytanie, czy można umieszczać takie dzieła na koszulkach? Myślę, że można, gdy nie narusza to praw autorskich. To trudny obszar prawa i bardzo skomplikowany, bo opiera się na wielu przepisach. Dlatego używam sformułowania „myślę, że można”. Każdą sprawę trzeba analizować indywidualnie. Trzeba brać pod uwagę takie ustawy jak Prawo Własności Przemysłowej, Ustawa o prawach autorskim i prawach pokrewnych, Ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji, Kodeks cywilny itp.

– Wśród usług rzecznika patentowego jest ochrona wynalazków, wzorów użytkowych, wzorów przemysłowych, znaków towarowych. A na czym polega dochodzenie roszczeń? O jakie sytuacje chodzi?

– Najczęściej mamy do czynienia z podobieństwem znaków czy wzorów przemysłowych, choć oczywiście naruszanie wynalazków czy wzorów użytkowych nie należy do rzadkości. Wtedy wkraczamy my, rzecznicy, i dochodzimy praw naszych klientów. Ja w takich przypadkach staram się załatwiać sprawy polubownie, bo tak jest taniej i szybciej. Ale jeśli trzeba iść do sądu, nie unikam tego. Od lipca 2021 roku zaczęły funkcjonować w Polsce sądy specjalizujące się w sprawach ochrony własności przemysłowej. Jest ich pięć: w Warszawie, Gdańsku, Poznaniu, Lublinie i Katowicach. Sprawy podmiotów z Koszalina trafiają do Gdańska, ale generalnie o właściwości sądu rozstrzyga siedziba pozwanego. Jeżeli chodzi o naruszenie praw dotyczących wynalazków i wzorów użytkowych to od tego jest tak zwany sąd techniczny – w Warszawie. Nastąpiła specjalizacja sądów i to jest zmiana korzystna. Z pewnością z czasem orzecznictwo stanie się bardziej jednolite. Do tej pory podobne sprawy bywały rozpatrywane w różnych sądach w diametralnie różny sposób. Jedyną niedogodnością jest fakt, że wiąże się to z podróżami i czasem z nimi związanym. Ale z drugiej strony lepiej pojechać gdzieś dalej, ale mieć pewność, że zwyciężą logiczne argumenty.

svg%3E Temat z okładki

– Licencje, franczyza, to też są dziedziny, w których można uzyskać pomoc rzecznika patentowego?

– Tak, oczywiście. Jeżeli chodzi o licencje na znaki towarowe, wpis tych licencji do rejestrów Urzędu Patentowego, tym również zajmuje się rzecznik patentowy. Można oczywiście ściągnąć z Internetu szablon umowy licencyjnej i w takiej postaci ją zawrzeć. Ona będzie „dobrą umową”, ale do momentu aż zaczną się jakieś problemy. Wtedy się okazuje, że takie porozumienia lepiej jest pisać indywidualnie, biorąc pod uwagę konkretną sytuację i konkretne okoliczności. Skutki złych umów licencyjnych mogą być dotkliwe, bo klient obiektywnie może mieć rację, ale liczy się to, co zawiera dokument. Dla sądu to jest najważniejsze. Lepiej więc trochę więcej czasu poświęcić na przygotowanie umowy licencyjnej i poprosić o wsparcie rzecznika patentowego, niż ponosić straty, które wielokrotnie przekraczają koszt pomocy fachowca.

– Prowadzi Pani mnóstwo spraw, często skomplikowanych, pochłaniających dużo uwagi. Przy tym wciąż poszerza Pani swoją wiedzę, uczestniczy w szkoleniach, ugruntowuje doświadczenie. Z drugiej strony, śledząc Pani media społecznościowe, można się przekonać, że jest Pani bardzo aktywna pozazawodowo. Taniec, sport, akcje charytatywne, samorząd Polskiej Izby Rzeczników Patentowych – jako członek Okręgowej Rady, Do tego Klub Kobiet Północnej Izby Gospodarczej, Koszalińskie Towarzystwo Edukacyjne prowadzące społeczną Naszą Szkołę… Jak Pani to wszystko godzi?

– Można pracować od rana do wieczora, ale to zazwyczaj kończy się źle. Niejeden się już o tym przekonał. Ja bym tak nie chciała. Lubię swoją pracę, ale lubię też mieć czas dla rodziny i dla siebie. Aktywność sportowa, czyli nordic walking, bieganie (pochwalę się – w zeszłym roku „zrobiłam” w ten sposób ponad 1100 km) i taniec to wszystko pomaga mi złapać równowagę między rzeczywistością zawodową a prywatną. Kiedy w pracy zdarzają się chwile napięcia, stres, presja czasu, sama myśl o tym, że za parę godzin wyjdę z domu ze słuchawkami na uszach z włączonym audiobookiem i pobiegnę do lasu, już mi przywraca równowagę. To dobre dla zdrowia fizycznego i psychicznego, bardzo to lubię. Trzeba mieć czas dla rodziny, pracy i dla siebie. Mnie się udaje to pospinać, bo umiem dobrze zorganizować czas.

W miarę możliwości angażuję się także we wspieranie akcji charytatywnych związanych ze zwierzętami, zwłaszcza bezdomnymi. Zwierzęta kocham od zawsze. Jako dziecko chciałam być weterynarzem. Pomimo że moja kariera zawodowa poszła w zupełnie innym kierunku, staram się wspomagać organizacje pomagające zwierzętom, mając świadomość tego, że to my, ludzie, mamy obowiązek je chronić i o nie dbać. Takie wartości staram się także przekazać moim dzieciom np. organizując w ich szkole zbiórki karmy.

Także Klub Kobiet PIG jest dla mnie odskocznią od codzienności. Działalność charytatywna Klubu Kobiet, kiedy między innymi poprzez tak zwane internetowe bazarki czy występy w spektaklach charytatywnych zbieramy pieniądze dla chorych i potrzebujących, daje mi dużo satysfakcji. Klub Kobiet jest zresztą znakomitą inicjatywą, bo udzielamy sobie nawzajem wsparcia i dzielimy pozytywną energią. Przy okazji pozwalam sobie zaprosić zainteresowanych i sympatyków Klubu Kobiet do odwiedzenia na Facebooku profilu Klub Kobiet PIG Koszalin i Sympatycy.

– Jaką rolę zagra Pani niedługo w kolejnym charytatywnym przedstawieniu zatytułowanym „Za króla Ćwieczka”?

– Premiera spektaklu odbędzie się 3 kwietnia br. Miała się odbyć w listopadzie, ale ze względu na pandemię została przesunięta. Mam nadzieję, że tym razem się uda. W spektakl jest zaangażowanych wielu koszalińskich przedsiębiorców i nasze dzieci. Całość spina Ewa Turowska. Główne role pozostawiam lepszym ode mnie aktorom, wolę być „mistrzynią drugiego planu”, ale sam udział w przedstawieniu razem z moją córką to świetna zabawa. Jako dama dworu gram w paru scenach, wygłaszam krótkie kwestie, ale przede wszystkim tańczę i tu przydaje się moje hobby taneczne (śmiech). Najważniejsze, że będziemy mogli pomóc choremu chłopcu, na którego leczenie zbieramy pieniądze.

– Wspomniała Pani wcześniej o audiobookach. Jakie książki lubi Pani najbardziej?

– Generalnie czytam od zawsze i to nie na książki, ale na kilogramy książek. Chyba łatwiej jest mi powiedzieć czego nie lubię niż co lubię. Nie lubię kryminałów, horrorów, historii z przemocą. Nie lubię też tandetnych romansów. Przede wszystkim lubię książki, przy których mogę oderwać się od rzeczywistości, dlatego odpowiadają mi thrillery, a ostatnio także literatura fantasy. Ale lubię też książki obyczajowe, zwłaszcza poruszające trudne tematy. Włączam sobie audiobook, chwytam kijki od nordic walking i świat nie istnieje! Jeśli czytam, robię to na czytniku. Ze względu na wygodę, bardzo szybko przerzuciłam się na niego z książek papierowych, choć wziąć do ręki taką prosto z drukarni, pachnącą, zwłaszcza pięknie wydaną książkę to nadal dla mnie duża przyjemność.

– Przejęła Pani firmę od taty. Czy któreś z Pani dzieci wyraża zainteresowanie sukcesją?

– Nie chciałabym zapeszać, ale interesuje się tą pracą syn, tegoroczny maturzysta. Nie będę naciskać, to jego decyzja. Zresztą jeszcze długa droga przed nim. Chce studiować prawo. Trzymam kciuki, żeby się dostał. Jestem bardzo wymagająca, jeżeli chodzi o kancelarię, więc może mu nie być łatwo pracować z mamą. (śmiech) Z drugiej strony ma szansę przejąć firmę, w której niczego nie trzeba tworzyć od nowa. W zawodzie rzecznika patentowego najtrudniej jest zbudować bazę klientów i zdobywać nowych. Najczęściej pochodzą oni z polecenia, a więc dobry wizerunek kancelarii jest kluczowy. Jednak dla mnie najważniejsze jest, aby moje dzieci realizowały swoje pasje. Świetnie, jeśli zechcą te pasje dzielić z rodzicami, ale w żadnym razie nie można ich do tego zmuszać.


Aneta Balwierz-Michalska – Europejski Rzecznik Patentowy. Posiada uprawnienia do występowania przed EUIPO (European Union Intellectual Property Office/Urząd Unii Europejskiej ds. Własności Intelektualnej) i EPO (Europejski Urząd Patentowy). Absolwentka Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie (studia podyplomowe z zakresu prawa własności przemysłowej). Zagadnieniami prawa własności przemysłowej zajmuje się od ponad 30 lat. Od 2004 roku właścicielka Kancelarii Patentowej Aneta Balwierz-Michalska (www.balwierz.pl) mieszczącej się w Koszalinie przy ul. Kardynała Stefana Wyszyńskiego 3/5. Obecnie Członek Okręgowej Rady Okręgu Zachodniopomorskiego Polskiej Izby Rzeczników Patentowych. Członek Północnej Izby Gospodarczej. Tradycje zawodowe związane z prawem własności przemysłowej sięgają w jej rodzinie roku 1977, a Kancelaria Patentowa Aneta Balwierz-Michalska jest kontynuacją kancelarii patentowej założonej przez ojca pani Anety – Ryszarda Balwierza.