Zaciera się podział na męskie i kobiece zawody. Panie radzą sobie równie dobrze jak panowie nawet w bardzo trudnych profesjach. Nie dziwi już dziewczyna kierująca autobusem albo ciężarówką, dowodząca pracami na budowie, krocząca w wojskowym mundurze albo wykonująca ryzykowne numery kaskaderskie. A mimo to gdzieś tam w zakamarkach powszechnej świadomości wciąż czai się stereotyp, który powoduje reakcję zaskoczenia przy pierwszym kontakcie z panią występującą w tzw. męskiej roli. O co one same o tym myślą?
Grażyna Wojewnik
Przekraczając bramę Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie, mamy przed oczami kilkanaście budynków koszarowych oraz plac musztry. Co chwila z różnych drzwi wychodzą żołnierze w polowych mundurach. Energiczny krok, skupienie na twarzach. Wiadomo, są na służbie.
Na tym tle wzrok przykuwa wysoka, szczupła kobieta o miłym uśmiechu. To major Grażyna Wojewnik. Kiedy się witamy, wrażenie „słabej płci” pryska. Uścisk dłoni nie pozostawia wątpliwości: mamy do czynienia z żołnierzem, takim z krwi i kości.
Pani major to jedyna kobieta w tym stopniu w ośrodku. – Czternastego lutego tego roku zostałam mianowana na stanowisko komendanta Ośrodka Szkolenia Specjalistycznego w Koszalinie – mówi.
Awans – zarówno jeśli chodzi o funkcję, jak i o stopień wojskowy – traktuje jako olbrzymie wyróżnienie, ale zarazem wyzwanie. Spośród kilkunastu możliwych kandydatów przełożeni docenili właśnie jej pracę, osobowość i postawę. Pod jej dowództwem szkolić się będzie rocznie około dwa tysiące żołnierzy zawodowych.
Grażyna Wojewnik z wojskiem jest związana od 2000 r. – Kiedy trafiłam do Wojskowej Akademii Technicznej, nie było tam wielu kobiet – wspomina pani komendant. – Zdarzało się, że za plecami koledzy mówili, że jest nam znaczniej łatwiej, bo jesteśmy kobietami i przełożeni wymagają od nas mniej. Co wcale nie było prawdą. Musiałyśmy udowadniać nie tylko sobie, ale również przełożonym, kolegom, że jesteśmy tak samo sprawne jak oni.
Jednak kiedy trafiła do służby, koledzy nie wytykali jej, że jest kobietą, wręcz przeciwnie – doradzali i chętnie pomagali. – Od razu po szkole zostałam dowódcą stacji radiolokacyjnej w zespole zabezpieczającym szkolenie, w Dąbkach. Wszystko było nowe, a ja nieopierzona. To właśnie panowie wprowadzali mnie w tajniki pracy. Następnie jako porucznik trafiłam do Koszalina na stanowisko dowódcy baterii. Mimo że w wojsku nadal przeważają panowie, kobiety nie odczuwają już, że są słabsze czy gorsze. Wszystkich obowiązuje regulamin, te same zajęcia teoretyczne i praktyczne, a także szkolenie poligonowe. I bez względu na płeć każdy musi je realizować i przestrzegać.
Jak podkreśla pani major, przełożony musi swoją postawą, profesjonalizmem i charyzmą zyskać sobie szacunek podwładnych. Ma być wzorem do naśladowania: – Oprócz regulaminu ważne jest pokazanie, że szacunek jest wzajemny. Tym bardziej, że do mojego ośrodka trafiają żołnierze z całej Polski, z różnymi doświadczeniami i na różnym etapie swojego życia. Dowódca niekiedy musi być psychologiem i przyjacielem. Tak zyskuje zaufanie i szacunek, ale taka postawa to ciężka długoletnia praca. Obecnie w CSSP służy dwanaście pań na etacie i każda doskonale radzi sobie na dowódczym stanowisku. Nie ma problemu z brakiem akceptacji, lekceważeniem czy z jakimkolwiek niestosowanym zachowaniem ze strony panów.
Pani major przyznaje jednak, że zdarza się jej wchodząc do sali pełnej słuchaczy, w większości mężczyzn, odczuć, że wzbudza zainteresowanie. Do tej pory jednak nigdy nie usłyszała pod swoim adresem jakichkolwiek niestosownych uwag.
Panie mocno już wrosły w krajobraz Centrum Szkolenia Sił Powietrznych. Panowie nie zapominają, że wśród nich jest płeć piękna. O kwiatach i miłym słowie z okazji na przykład Dnia Kobiet zawsze pamięta komendant ośrodka, który zawsze znajduje czas, aby spotkać się ze swoimi podwładnymi.
Małgorzata Lubelska
Gmach Sądu Okręgowego w Koszalinie wzbudza w wielu osobach ciekawość, a w niektórych pewnie lęk. Jego wiceprezesem jest sędzia Małgorzata Lubelska. W resorcie sprawiedliwości pracuje od 38 lat, a od 36 lat orzeka – początkowo w sądzie rejonowym, teraz w okręgowym. Obecnie nadzoruje pracę wydziału cywilnego, biegłych, komorników oraz przyjmuje skargi. Jak sama podkreśla, na takim stanowisku kobieta od dawna nie jest żadnym fenomenem. Małgorzata Lubelska zarządza ponad 160 osobami. Jest wymagająca, ale nie mniej wyzwań stawia przed sobą. Uważa, że nie ma ludzi nieomylnych, dlatego do wszystkich podchodzi z szacunkiem, na każdym kroku docenia trud ich pracy.
Pani sędzia mówi: – Mimo że sądownictwo kojarzy się głównie z mężczyznami, nic bardziej mylnego. Zawód bardzo sfeminizował się po II wojnie światowej. Po pierwsze dlatego, że wielu mężczyzn zginęło podczas wojny. Po drugie, pensje były tak niskie, że panowie chcąc utrzymać rodziny, podejmowali inną pracę.
Mimo procesu feminizacji sądów, pani Małgorzata rozpoczynając swoją karierę zawodową odczuła na własnej skórze dyskryminację ze względu na płeć. – Kiedy byłam po aplikacji i starałam się o asesurę, rywalizowałam z kilkoma kolegami. Były to czasy, kiedy ministerstwo chciało, by do roli sędziów powrócili mężczyźni. Posadę otrzymał kolega, który ostatecznie z jakichś przyczyn nie mógł podjąć tej pracy. Na kolejne wolne miejsce czekałam kilka miesięcy. Nikt nie pomyślał racjonalnie, że jest wolne stanowisko, młoda sędzia gotowa do pracy i piętrzące się sprawy, w których nie ma kto orzekać.
Kiedy pani Małgorzata już dostała się na asesurę, przyszedł moment, aby wybrać dla niej wydział. O tym miał zdecydować prezes sądu wojewódzkiego. Jego wybór padł na wydział rodzinny, do którego trafiali jedynie sędziowie z pewnym stażem. – Sędzia wojewódzki zadzwonił z decyzją do prezesa sądu rejonowego. Ten wyraził zaniepokojenie, że młoda sędzia od razu trafi na głęboką wodę. I tutaj padły słowa, których nie zapomnę nigdy: „Może pracować w wydziale rodzinnym, bo przecież to nie jest jakaś głupia gęś”. I to był ogromny komplement.
Małgorzata Lubelska podkreśla, że nigdy później nie słyszała jakichkolwiek niestosownych uwag pod swoim adresem. Także na sali rozpraw nie miała sytuacji, że poczułaby się urażona słowami oskarżonych, świadków, czy prawników. – Podczas rozprawy nie jestem Małgorzatą Lubelską, a sędzią reprezentującą Rzeczypospolitą Polskę. Nie pozwolę się lekceważyć czy obrażać. Wydaje mi się, że moja asertywność, mocny charakter, energia, wygląd wzbudzają respekt. Tylko raz w swojej karierze nałożyłam grzywnę aresztu, tylko dlatego, że jedna ze stron w sposób karygodny obrażała świadka.
Nela Fronaszczyk
Kaskaderka z Koszalina. Szczupła, delikatna kobieta o wyglądzie nastolatki. Ma 27 lat. Trudno uwierzyć, że jest mamą dwuletniego synka i od ośmiu lat zajmuje się kaskaderką. – Dziesięć lat temu trafiłam na zajęcia akrobacyjne do Pałacu Młodzieży – opowiada pani Nela. – Tam poznałam swojego przyszłego męża oraz teścia, który był menedżerem grupy kaskaderskiej, początkowo niemieckiej, potem czeskiej.
Odpowiednie predyspozycje fizyczne, doskonałe przygotowanie akrobatyczne i odwaga sprawiły, że trafiła do grupy. Rewia kaskaderska odwiedziła m.in. Czechy, Słowację i Litwę. Mimo że pani Nela była odpowiednio przygotowana do kaskaderskiej pracy, przyznaje, że to panowie grali pierwsze skrzypce. – Odnosiłam wrażenie, że byłam jedynie miłym dodatkiem, asystentką, która coś poda, przyniesie i będzie dobrze wyglądała na zdjęciach. Panowie grali pierwsze skrzypce.
Jak podkreśla, nigdy nie usłyszała za plecami przykrych słów i nie odczuła tego, że jest w jakikolwiek sposób dyskryminowana ze względu na płeć. Jednak koledzy nie dopuszczali jej do ważnych zadań i „wyręczali” w tych najtrudniejszych. Poczucie niemocy, brak możliwości zdobywania szlifów estradowych, a także adrenaliny, bez której – jak twierdzi pani Nela – nie można żyć. W końcu ona i trzech kolegów założyli grupę kaskaderską „Motorcircus”. Ze swoim programem jeżdżą po całej Polsce. Grupa opiera się na relacjach partnerskich, każdy wykonuje pokazy w jakich czuje się najlepiej, a pozostali czuwają nad jego bezpieczeństwem. – Teraz mogę się spełniać – wyjaśnia pani Nela. – Uwielbiam adrenalinę, jaka towarzyszy występom. Jesteśmy jak rodzina, ufamy sobie bezgranicznie. Zanim coś zrobimy, przemyślimy to dokładnie, bowiem chodzi o nasze bezpieczeństwo, a niekiedy życie.
Pani Nela podkreśla, że koledzy znają jej umiejętności i wiedzą, na co ją stać. Grupa bierze udział w różnych imprezach motorowych, ostatnio nagrała film ramówkowy stacji TVN Turbo. Na występach prezentują m.in. stanie na samochodzie w czasie jazdy na dwóch kołach, kontrolowane dachowanie pojazdu, ognistą ścianę, kiedy kaskader leży na masce, głową do przodu i rozbija nią drewnianą, podpaloną ścianę. Na końcu kaskader też płonie. W tej roli najczęściej występuje właśnie 27-latka. – Emocje, jakie towarzyszą tym występom, są różne, jednak ja zawsze czuję strach. Myślę, że dopóki go odczuwam, jestem bardziej czujna i rutyna nie spowoduje, że coś zaniedbam.
A jak się okazuje, jest wiele czynników niezależnych od kaskaderów, które mogą wpłynąć na bezpieczeństwo. Zawieść może samochód, inny człowiek, pogoda. Kaskaderka jest ciężką, niebezpieczną pracą. Dlatego w zawodzie nadal przeważają mężczyźni. – Razem z kolegami prowadzimy szkółkę kaskaderską, do tej pory nie mieliśmy żadnej dziewczyny. Nie wiem dlaczego.
Renata Dubnicka
Salon Renault na obrzeżach miasta. W nim oprócz nowych modeli samochodów na sprzedaż, również serwis, a niebawem hala na samochody dostawcze. Firmą zarządza Renata Dubnicka. Wspomina: – Zawsze bardziej ciągnęło mnie do samochodów niż do lalek. Ale to chyba nic dziwnego, bo rodzice na początku prowadzili blacharstwo i lakiernictwo pojazdowe, a w 1995 roku podpisali umowę dealerską z Renault Polska. W moim domu cały czas przewijały się tematy motoryzacyjne.
Wiedząc, że wcześniej czy później będzie zarządzała przedsiębiorstwem założonym przez rodziców, pani Renata poznawała firmę od podszewki. – Pracowałam w księgowości, w kasie, jako sprzedawca, doradca klienta i w serwisie. Dzięki pomocy pracowników, głównie mężczyzn, stawiałam swoje pierwsze zawodowe kroki.
Jak przyznaje pani Renata, początki były naprawdę trudne. – O ile w firmie pracownicy mnie akceptowali, tak na zewnątrz panowie patrzyli na mnie z lekkim przymrużeniem oka. Chciałam godnie reprezentować rodzinę, dlatego aby podnieść swoją wiedzę uczestniczyłam w wielu szkoleniach zawodowych. Nie chciałam odbiegać umiejętnościami nie tylko od swoich pracowników, ale przede wszystkim od klientów i partnerów biznesowych.
Często na takich szkoleniach panowie nie szczędzili jej podchwytliwych pytań. – To niedowierzanie mężczyzn, że kobieta może pracować i zarządzać w takiej branży, jeszcze bardziej mobilizowało mnie do działania.
Obecnie zarządza 26 osobami. – Z wieloma pracownikami stawiałam swoje pierwsze kroki zawodowe, to nas zbliżyło. Uważam, że jesteśmy jak duża rodzina, w której każdy może liczyć na wsparcie, szczerą rozmowę. Tworzymy naprawdę zgrany zespół. To, że wychowałam się w firmie motoryzacyjnej sprawiło, że było mi dużo łatwiej wedrzeć się do tego światka i godnie przejąć pałeczkę rodzinnej sztafety od rodziców.
Elżbieta Zinka
Lekarz z prawie 40-letnim stażem, od 23 lat ordynator Oddziału Kardiologii w Szpitalu Wojewódzkim w Koszalinie. Mowa o dr n. med. Elżbiecie Zince. – Początki wcale nie były łatwe – wspomina pani doktor. – Z jednej strony dlatego, że jestem kobietą, matką i żoną, która musiała łączyć wszystkie te role. A do tego specjalizacja, doktoryzowanie się i dyżury. Oprócz tego, w czasie kiedy ja studiowałam medycynę, aby w ogóle myśleć o specjalizacji z kardiologii, trzeba było na początku zrobić internę I i II stopnia. A to zajmowało sporo czasu. Potem należało znaleźć kierownika specjalizacji, którego w Koszalinie nie było.
Mimo wszystkich przeciwności dr Zinka związała swoją przyszłość właśnie z tą specjalizacją, którą zdobyła w Instytucie Kardiologii w podwarszawskim Aninie. – Kiedy wróciłam do Koszalina, byłam pierwszym kardiologiem z prawdziwego zdarzenia w województwie koszalińskim. Przyznam, że koledzy przyjęli mnie bardzo ciepło, z dumą i uznaniem. Zapraszali mnie na konsultacje medyczne. Zostałam również konsultantem wojewódzkim ds. kardiologii. Jeździłam na wizytacje, zdobywałam sprzęt dla szpitali powiatowych oraz naszego.
W tym czasie dyrektorem szpitala był dr Mirosław Mikietyński, który uległ naporom ambitnej pani doktor i pozwolił otworzyć oddział kardiologii. – Myślę, że to wszystko było możliwe dzięki temu, że jestem zdeterminowana i jak coś sobie założę, zawsze osiągnę swój cel. Kardiologia była i jest dziedziną, która rozwija się w bardzo szybkim tempie. Dlatego jako młoda chętna do pracy lekarka nie mogłam pozwolić, aby szpital wojewódzki nie miał oddziału z prawdziwego zdarzenia, tym bardziej, że śmiertelność na zawał serca sięgała ponad 18 procent. Na początku dostałam pierwsze piętro w obiekcie pod lasem, gdzie ulokowałam kardiologię nieinwazyjną. Chodzi o zakładanie holterów, próby wysiłkowe oraz wszczepianie rozruszników. Zaczęłam również kompletować młody zespół, w tym wielu panów. Ruszyły także szkolenia, warsztaty, wyjazdy do instytutów i szpitali w całej Polsce. Wydaje mi się, że reputacja jak szła za mną spowodowała, że panowie ordynatorzy traktowali mnie poważnie i z szacunkiem.
Dzięki możliwości kształcenia kardiologów, oddział szybko zyskał nowych specjalistów i się rozrósł. Dzisiaj zajmuje trzy piętra i to jeszcze nie koniec rozwoju. – Obecnie jesteśmy gigantami, jeżeli chodzi o wszczepienia wszelkiego rodzaju urządzeń, jednymi z pierwszych w Polsce, którzy zaczęli wszczepiać stymulatory resynchronizujące – mówi pani ordynator.
Wysoki standard opieki, nowoczesny sprzęt oraz specjaliści przyczyniają się to tego, że do szpitala w Koszalinie na warsztaty kardiologiczne przyjeżdżają lekarze nie tylko z Polski, ale i z zagranicy. – Przez nasz oddział przeszło naprawdę wielu specjalistów i mimo że większość z nich było mężczyznami, nigdy nie spotkałam się z jakimkolwiek przejawem dyskryminacji ze względu na płeć. Mało tego uważam, że aby zespół był zgrany, powinien składać się zarówno z lekarzy jak i lekarek,. Kobiety są niezastąpione w opiece nad pacjentem przed zabiegiem oraz po nim, a panów nikt nie zastąpi na sali operacyjnej. To wszystko się równoważy. Kardiologia to taka dziedzina, w której jeden lekarz zależy od drugiego, więc nie mogą pozwolić sobie na błędy.
Jak podkreśla pani doktor – ordynator bez względu na płeć musi mieć zacięcie medyczne, liczyć się z opiniami swoich pracowników, szanować ich zdanie i dawać wolną rękę. – Nie kontroluję swoich lekarzy, wiem, że wszystkie moje polecenia zostaną wykonane. Tu nie chodzi o jakieś czepianie się, ja nie muszę mówić im, co mają robić, każdy zna swoje zadania. A mnie interesują efekty. Jednak taka nić porozumienia buduje się przez lata.
Co jeszcze w planach? – Chciałabym rozwinąć kolejną ważną dziedzinę. Chodzi o prowadzenie pacjentów po przebytych schorzeniach jak zawał, ostry zespół wieńcowy czy, po zabiegach. Po wyjściu ze szpitala te osoby zostają same i nie wiedzą jak ważna jest rehabilitacja. Proszę sobie wyobrazić, że śmiertelność na zawał zmalała do 3 procent, jednak śmiertelność pozawałowa jest nadal bardzo duża. I tutaj upatruję naszą rolę.
Marzeniem pani doktor jest kolejne piętro dla oddziału, liczniejszy personel i jeszcze doskonalszy sprzęt.
Agnieszka Fedoruk, Wioletta Stelmach
Mielno, teren budowy. Siedzimy w kontenerze biurowym, popijając kawę. Nasze praktyczne z natury rozmówczynie uznały, że najlepiej będzie porozmawiać właśnie tutaj, zaraz po ich cotygodniowej naradzie. One spotykają się z sobą systematycznie od czterech lat. W niemal każdy czwartkowy ranek omawiają postępy prac na kolejnych budowach – Agnieszka Fedoruk, inspektor nadzoru ze strony dewelopera Firmus Group i Wioletta Stelmach, dyrektor generalna w Przedsiębiorstwie Budowlanym Kuncer.
Rezydencja Park Rodzinna II to już czwarty obiekt, jaki dla Firmusa w całości buduje PB Kuncer. Wcześniej były Rezydencja Park III i IV oraz pierwsza Rezydencja Park Rodzinna. Agnieszka Fedoruk, która ze strony inwestora pełni funkcję inspektora nadzoru mówi: – Nasza współpraca z Przedsiębiorstwem Budowlanym Kuncer rozwija się od prawie czterech lat. Oprócz wspomnianych budynków, firma przeprowadziła dla nas roboty konieczne do uruchomienia restauracji w apartamentowcu Dune A i prace wykończeniowe w niektórych apartamentach, w tym czterech największych typu penthouse. W tej chwili finalizujemy budowę Rezydencji Park Rodzinnej II, ale jednocześnie przygotowujemy się do współpracy przy kolejnych inwestycjach.
Po drugiej stronie, wykonawczej, nad prawidłowością prac czuwa Wioletta Stelmach, dyrektor generalna PB Kuncer. Śmieje się, że czwartkowa kawa na budowie w Mielnie, której kierownikiem jest Arkadiusz Szukajło, to już stały rytuał. Systematyczne, cotygodniowe spotkania służą ocenie postępów prac i rozstrzyganiu ewentualnych wątpliwości. – Z czasem nawiązały się dobre relacje międzyludzkie. To moim zdaniem bardzo istotny czynnik wpływający na atmosferę wspólnej pracy. Jakaś forma dystansu wciąż istnieje, bo mamy przecież do czynienia z biznesem, w którym stanowiska stron nie zawsze muszą być zgodne. Pojawiają się więc czasami różnice zdań. To naturalne. Umiemy dojść do uzgodnień i współpraca układa się prawidłowo. Ufamy sobie, po obu stronach jest dużo sympatii.
Agnieszka Fedoruk potwierdza: – Zawsze znajdujemy kompromis. Wszelkie problemy rozwiązujemy na bieżąco.
Panie Wioletta i Agnieszka mają za sobą podobną drogę zawodową: obie są inżynierami budownictwa, obie ukończyły Politechnikę Koszalińską na kierunku Konstrukcje Budowlane i Inżynierskie. Obie również zdobywały pierwsze zawodowe szlify na budowach, pełniąc funkcje inżynierów i kierowników budów. To na pewno ułatwia im porozumienie. – Znamy proces budowlany od podszewki, rozumiemy wszelkie zależności. Dzięki praktyce budowlanej umiemy szybko podejmować decyzje i nie zamartwiać się drobiazgami – mówi pani Agnieszka.
Pani Wioletta dodaje: – Czas spędzony na budowie procentuje na przyszłość. Uczy zdolności podejmowania decyzji, otwartej komunikacji, nastawienia na szukanie najlepszych rozwiązań. I to wszystko przydaje się nam obecnie w naszej współpracy.
Zarówno w PB Kuncer, jak i w Firmus Group pracuje dużo pań, co wciąż nie jest typowe dla firm budowlanych. – Obecność kobiet w tej stereotypowo męskiej branży ociepla relacje. To przekłada się nawet na takie drobiazgi, jak to, że przy nas panowie na budowie starają się nie przeklinać – mówi Agnieszka Fedoruk. – Ja uwielbiam pracować z kompetentnymi kobietami, takimi jak pani Agnieszka. I pewnie dlatego te czwartkowe kawy na budowie stały się dla mnie nie tylko zawodowym obowiązkiem, ale i przyjemnością – kwituje dyrektor Wioletta Stelmach.
Kiedy startowała w zawodzie, kobieta – zwłaszcza młoda – w roli inżyniera budowy nie była zjawiskiem częstym. Trzeba było trzymać fason i nie dawać powodów do drwin albo zaczepek: – To był czas głębokich przemian gospodarczych i zmian na rynku budowlanym. Pracowałam początkowo w Kombinacie Budowlanym i tam zdobywałam pierwsze szlify. Poznałam wszystko od podstaw. Nie mogłam sobie pozwolić na to, żeby czegoś nie wiedzieć. Nawet co to jest miksokret – mówi, śmiejąc się, dyrektor Stelmach. – To doświadczenie, kiedy przeszłam do firmy stworzonej przez prezesa Krzysztofa Kuncera, bardzo się przydało. Uczyłam się przy nim dalej, a dla szefa – jak widać – płeć współpracowników nie miała i nie ma znaczenia.
Dowód na to, że stereotyp budowlańca – faceta ma się jednak w potocznej świadomości wciąż dobrze dostały pani Wioletta i Agnieszka na chwilę przed naszym spotkaniem: – Zajrzał do naszego biurowego baraku młody człowiek, który jest przedstawicielem firmy produkującej chemię budowlaną. Zobaczył dwie kobiety, więc zakłopotany tylko wydukał „To ja przyjdę później”. A jak mu powiedziałyśmy, co tutaj robimy i na czym polega nasza rola, kompletnie się pogubił. Na pewno na długo zapamięta tę lekcję i następnym razem tak łatwo nie założy, że pani na budowie może tylko kawę parzyć – śmieje się Wioletta Stelmach.