izabela rogowska 19 Ludzie

Taniec czuję przez skórę

O Annie Kamińskiej można śmiało powiedzieć, że jeśli nie chodzi, to tańczy. Nie od niedawna, nie okazjonalnie, ale przez większość życia. Wśród wielu pasji – między innymi żegluje, nurkuje i podróżuje – taniec zajmuje miejsce szczególne. Na co dzień prowadzi biuro Ankam Nieruchomości, a po godzinach stawia na… ruchomość, oddając czas parkietom tanecznym w Koszalinie, Polsce i na świecie. To związek na całe życie, wciąż namiętny i pełen planów na przyszłość.

svg%3E Ludzie

Jaki był Pani pierwszy kontakt z tańcem?

Miałam trzy lata, wystąpiliśmy z przedszkolnym zespołem w Amfiteatrze. Strasznie spodobało mi się bycie na scenie, więc występowałam nadal. Pod koniec przedszkola jedna z wychowawczyń zapytała moją mamę, czy nie chciałaby zapisać mnie do szkoły baletowej. Tak się stało, niestety na krótko – miałam poważny wypadek samochodowy, który uziemił mnie w szpitalu na rok, było nawet zagrożenie, że nie będę chodzić. Ze szkoły nici, ale zaczęłam uczęszczać na różne taneczne zajęcia w Młodzieżowym Domu Kultury, tańczyłam w Zespole Pieśni i Tańca Bałtyk. W czasie szkoły średniej próbowałam kabaretu, tańczyłam w kilku formacjach. Potem jako osoba dorosła, zaczęłam jeździć na Międzynarodowe Warsztaty Tańca Współczesnego organizowane przez Teatr Tańca w Poznaniu (w tym roku odbędzie się 30 edycja tego wydarzenia). Od lat jeżdżę na warsztaty w Polsce i na świecie. Jest mi teraz łatwiej, bo mam już odchowane dzieci, poukładane życie i więcej czasu na rozwijanie tej pasji.

Jaki był powrót do tańczenia?

Nie był łatwy, ale ciało pamięta wszystko. Śmieję się, że kiedy stoimy w grupie na warsztatach, to mam tyle lat co tancerki z lewej i prawe razem. Ale kondycyjnie czasem jestem od nich wytrzymalsza. Pomaga mi w tym joga, którą praktykuję od 25 lat. W tańcu przydaje się wypracowana mobilność i umiejętność prawidłowego oddychania.

Nie chciała Pani tańczyć zawodowo?

Zawodowstwo przeszło mi przez myśl, ale była też spora obawa. Pierwszych solistów i scenicznych frontmanów jest niewielu, znacznie więcej „łabędzi” tańczy w piątym rzędzie. Kariera zawodowego tancerza trwa góra dwadzieścia pięć lat, więc krótko. To trudna, wyczerpująca, absorbująca praca. Parę razy zdarzyło mi się żałować, że nie tańczę zawodowo, ale z drugiej strony mogę realizować tę pasję dzięki sukcesom zawodowym. Po prostu stać mnie na to. Nie ma co ukrywać – taniec to droga sprawa. Warsztaty sporo kosztują, zwłaszcza te z dobrymi instruktorami czy w dalekich krajach. Do tego stroje, specjalne buty. Dla mnie jednak to jest tego rodzaju fascynacja, że raczej wybiorę parodniowe warsztaty niż wycieczkę all inclusive.

Jak wybiera Pani warsztaty?

W tej chwili zwracam uwagę nie tylko na to, co będę tańczyć, ale z kim. Wybieram zajęcia z konkretnymi choreografami, jadę za tancerzami, najlepszymi w swoich stylach. Nie mam na to szansy w Koszalinie. Są u nas oczywiście fajne zajęcia, ale jest ich niewiele, a co gorsza – nie ma partnerów. Apeluję do panów: zapisujcie się na taniec! Zgłaszajcie się choćby do mnie (śmiech).

svg%3E Ludzie

Jakich stylów Pani próbowała?

Spróbowałam około czterdziestu. Wiem dzięki temu, co na pewno mi nie leży. Na przykład tańce irlandzkie, które są sztywne i nie pozwalają na swobodę ruchu. Próbowałam tańców chasydzkich, które są przepiękne, do wspaniałej muzyki, ale na jeden występ. Jednak jestem predysponowana do dynamiki typu latino. Zaliczyłam fundamenty: jazz, modern, contemporary i inne formy współczesne. Tańczyłam underground, broadway, musical, hip hop, reaggeton, popping, crumping. Byłam kilka razy w Indiach, gdzie próbowałam tańca bollywood czy hinduskiego, w Maroku afrykańskiego, a w Grecji ludowego – nie mylić z zorbą. Jednym z większych przeżyć był taniec na sambodromie w Brazylii. Samba jest traktowana w tym kraju jak sport i dobro narodowe, musiałam więc zdać bardzo trudne egzaminy, żeby się w ogóle dostać. Choreografie nie są trudne, bo sambodromem jedzie się długo, nikt nie dałby rady odtwarzać skomplikowanych układów, natomiast są ścisłe wytyczne co do kolorów – od stroju po lakier na paznokciach. Samo wydarzenie zabójcze: 40 stopni, kilka godzin, buty z ceraty i stopy w opłakanym stanie, ale wrażenia cudowne.

A co pani w duszy, czy raczej stopach, najbardziej gra?

Na pewno latino, na pewno flamenco. Ostatnio zafascynował mnie folk argentyński, niedawno byłam na warsztatach. Jedną z jego odmian jest taniec z chustką paniuelo, który był tak pięknym przeżyciem, że wszyscy płakaliśmy, włącznie z choreografami. W tej odmianie folku jest mnóstwo emocji przekazywanych drugiej osobie poprzez ruch i dotyk. Sprawa nie do opisania. Ale moim absolutnie ukochanym stylem jest afro.

Co Pani w nim lubi?

Jak słyszę bębny, to mam ciarki. Nie do końca umiem powiedzieć, dlaczego; to organiczna cielesna reakcja. Chodzi o rytm. Afro odzwierciedla więź z matką ziemią, jest instynktowny, dziki. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy widziałam pokaz tańca afrykańskiego, czułam się jakby mi cukier spadł – byłam oszołomiona i miałam dreszcze. Niestety, w Polsce bardzo rzadko można go tańczyć, w dużych miastach lub warsztatowo, więc muszę wyjeżdżać.

Żeby poznać jakiś taniec, jedzie Pani do miejsca, gdzie się narodził?

Zdecydowanie tak. Nie chodzi tylko o to, żeby poznać go w czystej formie, ale by w przyszłości, podczas zajęć w Polsce mieć porównanie. Nauczyciele są różni. Z moich doświadczeń wynika, że bycie świetnym tancerzem często nie idzie w parze z byciem dobrym instruktorem, dlatego poznanie oryginalnych zasad tańca od najlepszych tancerzy jest niecenione. Uważam też, że o tańcu trzeba też czytać, dowiadywać się, jak się kształtował, z czego wynikają poszczególne ruchy. Na przykład w tańcu afrykańskim, który tak lubię, szura się nogami po podłożu. Dlaczego? Bo niewolnicy którzy przypłynęli mieli nogi spętane kajdanami. Specyficzne machanie ramionami nawiązuje do cięcia maczetą. Niektóre ekspresje odzwierciedlają zachowania zwierząt. Co ciekawe, refleksy afro są widoczne w stylach współczesnych, jazzowych, hip-hopowych, a nawet w balecie. Poznanie korzeni pozwala lepiej rozumieć konkretny taniec.

A jaki taniec jest według Pani najtrudniejszy?

Chyba tango. W te wakacje w Koszalinie były świetne zajęcia z tanga, wzięłam kilka prywatnych lekcji. Dwie godziny zajęło mi nauczenie się, jak kręcić się na stopie, żeby nie wisieć na partnerze! Chyba zabiorę się za tango dopiero w przyszłości. To nie jest uwodzicielska wesoła salsa, ale wysoki rejestr emocji. Poza tym należy się bezgranicznie poddać partnerowi, na co ciężko jest się kobietom przestawić. W tangu rządzi mężczyzna. On prowadzi, ja podążam.

svg%3E Ludzie

Wspomniała Pani, że jeździ na warsztaty z dobrymi choreografami. Kto na Pani zrobił największe wrażenie?

Rzeczywiście miałam okazję uczyć się od wielu wspaniałych tancerzy, jak Grzegorz Pańta – dyrektor Kieleckiego Teatru Tańca, Jacek Wazelin – choreograf i tancerz, Małgorzata Matuszyńska, Paulina Wycichowska. Największe wrażenie zrobiły na mnie warsztaty z mistrzem, Thierry Vergerem, jednym z najsłynniejszych francuskich choreografów. Coś niesamowitego. Zbierałam się trzy lata, żeby w ogóle pójść na jego zajęcia. Wydawało mi się, że nie jestem gotowa, bo to jednak zajęcia na niezwykle wysokim poziomie. W końcu się odważyłam, ale na zajęciach stanęłam z tyłu, co jest dla mnie nietypowe, bo normalnie śmiało wybieram przód. Praca trudna, a sam Thierry superwymagający. Jedną z uczestniczek wyprosił z sali tylko za żucie gumy. W czasie zajęć podszedł do mnie, wyciągnął mnie z ukrycia, a ja czułam się jak uczennica przed egzaminem: onieśmielona spotkaniem z mistrzem, tancerzem, którego podziwiam za jego specyficzny, kanciasty styl. Dał mi wskazówkę, która do dziś stosuję: trzeba wytańczyć każdą nutę. Potem spotkaliśmy się kilkakrotnie i polubiliśmy.

Tańczy Pani w domu?

Może będzie zaskoczenie, ale nie. Za to tańczę cztery razy w tygodniu tańczę poza domem, prowadzę zajęcia z salsy, bachaty. Uważam, że jestem dobrym instruktorem i mogę nauczyć tańca każdego. Mam dużo cierpliwości i umiejętność tłumaczenia ruchu. Robię to obrazowo. Generalnie uczę, by taniec czuć, a nie liczyć tempo. Ja taniec czuję przez skórę, oddaje się mu. Czasem zdarza się za granicą, że w biorą mnie za lokalną tancerkę. Zdarzyło mi się to w Grecji, gdzie tańczyłam w grupie tamtejszych pań i na koniec zostałam obrzucona serwetkami, co jest wyrazem dużego uznania. Udaje mi się dzięki znajomym tancerzom wchodzić na zamknięte imprezy rumby afrykańskiej na Kubie i tam jestem pytana, czy jestem Kubanką. Co ciekawe, na Kubie jest tak, że mężczyzna zostawia partnerkę, jak nie umie ona tańczyć na parkiecie. Mi zdarzało się porzucić partnera, jak mną wywijał bez sensu (śmiech).

Co z Pani perspektywy daje taniec?

Przede wszystkim świadomość ciała, ale także sprawność, mobilność, ładną jędrną skórę, mocne mięśnie. Kobiety tańczące mają więcej gracji i mniej kompleksów. Tańczenie, jak mantra, przez powtarzanie elementów regeneruje umysł, uspokaja, wręcz leczy. Na pewno poprawia humor, reguluje nerwy, rozładowuje emocje i pozwala je z siebie wyrzucić. Taniec nie ma peselu, jest uniwersalny. Dla mnie ogromną wartością jest też kontakt z ludźmi. Jesteśmy społecznością z całego świata, w której nie liczy się kolor skóry, płeć, wiek, pochodzenie. Widujemy się na warsztatach, znamy i przyjaźnimy. Jak się widzimy, nie możemy się nagadać na parkiecie i poza nim. Uważam, że tańca powinno się uczyć w szkołach. Młodzi ludzie wstydzą się tańczyć, a szkoda. Na dyskotekach są raczej solowe tańce dziewczyn, a w parach chłopcy rzucają partnerkami na lewo i prawo, co wynika z braku umiejętności. A przecież w tańcu trzeba patrzeć w oczy. Widzieć drugą osobę. Taniec jest przyjemnością, radością i rozmową muzyki. Myślę, że w przyszłości otworzę szkołę tańca, aby stworzyć w naszym mieście miejsce skupiające młodych tancerzy, instruktorów i pomóc im w starcie i karierze tanecznej.

Jak często Pani wyjeżdża na warsztaty?

Dwa – trzy razy w miesiącu, zależy od miesiąca. Kilka razy w roku wyjeżdżam za granicę. W październiku lecę na Madagaskar tańczyć tańce etniczne. W grudniu na Kubę, a stamtąd prawdopodobnie polecę do Argentyny.

Jakich tańców chciałaby Pani się nauczyć?

Chciałabym rozwinąć umiejętności gagi. To właściwie nie jest taniec, ale metoda albo język ruchu. Istnieją pewne zasady, które interpretuje się we własny sposób. Nie ma określonej choreografii, ale sugestie realizowane przez tancerzy indywidualnie. Inicjatorem tej techniki jest Ohad Naharin, izraelski choreograf i tancerz. Miałam jechać na jego zajęcia kilka lat temu, niestety przeszkodziła w tym pandemia. Brałam udział w zajęciach z gagi w Polsce u cudownej Natalii Iwaniec, byłam nią zafascynowana. Drugim moim marzeniem jest nauka tańca w Brodway Dance Center w Nowym Jorku. Chcę samą siebie sprawdzić, dla siebie. Dam radę!