Dziadek, syn i trzech wnuków. W rodzinie Żulickich ogrodnictwo wszyscy mają w genach. Ich Centrum Ogrodnicze, najstarsza firma w Kołobrzegu, obchodzi w tym roku niezwykły jubileusz: 75 lat powstania. Na ten sukces ciężko zapracowały trzy pokolenia. A wszystko zaczęło się w czerwcu 1945 r., kiedy do zupełnie zrujnowanego Kołobrzegu przyjechał z Lubelszczyzny Edward Żulicki, urodzony w 1901 roku w Żulicach.
Jerzy Żulicki, syn Edwarda, wspomina: – Ojciec był ogrodnikiem z powołania. Przed wojną skończył w Tomaszowie Lubelskim cztery klasy szkoły powszechnej, jeszcze polsko-rosyjskiej. Na naukę ogrodnictwa pojechał do Winiar pod Kalisz, sadownictwa uczył się z kolei w Grójcu. Później terminował w Warszawie w sklepie z nasionami słynnych braci Hoser (Piotr Hoser był głównym ogrodnikiem Ogrodu Saskiego – przyp. red.) w Alejach Jerozolimskich. Kiedy miał 20 lat, usamodzielnił się i prowadził ogrody przy dworach. A że był zdolny, szybko zaczął cieszyć się zaufaniem ich właścicieli. Dostawał działkę, obornik i wolną rękę. Uprawiał ziemię, a jesienią ustawiał wszystkie zbiory w dwóch pryzmach – przyjeżdżał hrabia, podziwiał i wybierał sobie lepszą – śmieje się pan Jerzy.
Miasto spalonych róż
Wojna przerwała dobrze zapowiadającą się karierę Edwarda Żulickiego. Razem z żoną, Felicją, byli w Związku Walki Zbrojnej, później w AK pod dowództwem Mieczysława Zygmunta, późniejszego prezesa kołobrzeskiego Koła Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. – Dożył pięknego wieku, miał 101 lat – kiwa z uznaniem głową pan Jerzy. Po wojnie razem z Edwardem Żulickim przyjechał do Kołobrzegu. Pani Felicja razem z dwójką malutkich dzieci została w Zamościu, czekając na sygnał od męża, czy warto przyjeżdżać na te, jak to wtedy mówiono, Ziemie Odzyskane.
Był 12 czerwca 1945 r. Miasto było zupełnie zrujnowane. Zniszczone domy, spalona gazownia, nie działała kanalizacja miejska, wodociągi ani elektrownia. Ślad nie pozostał po ogrodach różanych, z których słynął Kołobrzeg przed wojną. Edward Żulicki był jednym z pierwszych osadników kołobrzeskich, wpisany został w ewidencji pod numerem 60. Zajął się wskrzeszaniem w mieście zniszczonego przez działania wojenne ogrodnictwa i żywił pierwszych mieszkańców.
– Początkowo wybrał gospodarstwo przy dzisiejszej ulicy Koszalińskiej, stosunkowo mało zniszczone, a do tego z piękną palmiarnią. W budynku gospodarczym, z wielką dziurą w ścianie po pocisku armatnim, zamieszkała jego pierwsza pracownica. Była to ciężarna kobieta, która dowiedziawszy się, że ojciec otwiera w mieście ogrodnictwo, od razu zgłosiła się do pracy. Ojciec natomiast zamieszkał w wynajętym od państwa Kołtuniaków mieszkaniu przy ul. Granicznej. Po pewnym czasie, pracownica przyszła do ojca z płaczem, że już nie może dłużej wytrzymać „odwiedzin” żołnierzy radzieckich z pobliskich koszar, którzy przychodzą do niej co noc. Ojciec natychmiast podjął decyzję, że trzeba się przenieść do spokojniejszej dzielnicy i zajął gospodarstwo rolne wraz z budynkiem i szklarnią przy ul. Szczecińskiej, dziś Jedności Narodowej 30.
Pierwsza Wigilia w Kołobrzegu
To była kompletna ruina. Jak odnotowano w protokole „wzięcia w opiekę” przez obywatela Żulickiego domu mieszkalnego przy ul. Szczecińskiej należącego wcześniej do rodziny Maas, dach był całkowicie zerwany, wszystkie sufity uszkodzone, domek gospodarczy całkowicie spalony. Ale w dzielnicy zachodniej było zdecydowanie spokojniej. Edward Żulicki postanowił, że czas sprowadzić do Kołobrzegu rodzinę.
– Matka przyjechała 1 listopada – wspomina pan Jerzy, któremu trochę łamie się głos. – Miesiąc czekała w Zamościu na pociąg, później dwa tygodnie jechała bydlęcym wagonem, z moim trzymiesięcznym bratem, Bolesławem i dwuletnią siostrą Teresą. W strasznych warunkach. Na stacjach dostawali tzw. kipiatok, czyli wrzątek, pieluchy prała w kałużach… Do Kołobrzegu przyjechali zawszeni, głodni i zupełnie wyczerpani. Kiedy matka wysiadła z pociągu, jej oczom ukazało się morze ruin. Rozpłakała się, nie mogła uwierzyć, że w tym mieście da się żyć.
Uwierzyła w to dopiero kilka tygodni później, jedząc dorsza usmażonego na pierwszą kołobrzeską Wigilię. Jego świeżość, zapach, smak sprawiły, że poczuła, iż mogą tu mieszkać.
Codzienne warunki były tak straszne, że omal nie straciła życia, pijąc jak wszyscy wodę z Parsęty. Innej wody w mieście nie było, bo wodociągi nie działały, a w rzece pływały jeszcze trupy żołnierzy… – Umarłaby, gdyby nie radzieccy marynarze – mówi pan Jerzy. – Dali jej śledzi solonych, które zjadła, a sól zabiła wszystkie bakterie i uratowała jej życie. Ten sposób zdradziła sąsiadom, których w ten sposób uratowała od śmierci.
Początki rodzinnej firmy były trudne. Pan Edward uprawiał warzywa i dwa razy w tygodniu jeździł na targ, który wtedy odbywał się koło Ratusza. Latem ciągnął za sobą wyładowany wózek, zimą sanie. Aż wyłowił z rzeki niemiecki samochód, wyremontował go i było mu już łatwiej wozić warzywa i owoce. Ale nie było łatwo na tym zarobić. – Kiedy ojciec wracał z targu, matka mówiła: „Ani towaru, ani pieniędzy”. Ludzie nic nie mieli – mówi pan Jerzy. – Ojciec praktycznie rozdawał towar za uścisk dłoni.
Kolejki z okazji Dnia Kobiet
Jerzy Żulicki poszedł w ślady ojca. Skończył szkołę ogrodniczą, tzw. „Pomidorówę” w Szczecinie, później technikum w Bielsku-Białej, a następnie dostał się do Wyższej Szkoły Ogrodniczej w Krakowie. – Kandydatów na jedno miejsce było 30, ale ja miałem świetnego matematyka w technikum, a do tego ojca ogrodnika, więc udało mi się ich pokonać. Po 3 latach ojciec zachorował, musiałem przerwać studia stacjonarne i przenieść się na zaoczne do Poznania, które skończyłem z wynikiem bardzo dobrym – mówi z dumą.
W tym czasie poznał swoją przyszłą żonę Magdalenę. – Magdusia była fizjoterapeutką w sanatorium „Bałtyk” – wspomina. – Ale co to była za pensja! Nawet buty trudno było wtedy za nią kupić. Pan Jerzy zatrudnił więc żonę u siebie. Wkrótce ich rodzina zaczęła się powiększać. Na świat przyszli synowie: Jakub, Filip i Sebastian.
To był już czas, w którym zaczął inwestować w rodzinny interes. – Ojciec z matką słynęli z bardzo dobrych wyrobów – kisili w beczkach kapustę i ogórki. Ojciec zawsze powtarzał: „Jedzcie, póki żyję, bo jak mnie zabraknie, to już tego nie będzie”. I wiedział, co mówi, bo ja z warzyw przerzuciłem się na kwiaty. Postanowiłem wybudować szklarnię. Trzy miesiące mi to zajęło, bo nie było żadnych materiałów na rynku. Pamiętam, że rury załatwiłem sobie w Stoczni Szczecińskiej. Zaopatrywałem kwiaciarnie w regionie, mieliśmy też mały kiosk, w którym początkowo kwiaty sprzedawała moja matka, później żona. Pamiętam kolejki, które stały do nas 8 marca, z okazji Dnia Kobiet, najpopularniejszego święta w PRL. Trzy goździki, wstążka, celofan i następna wiązanka – śmieje się pan Jerzy. – Kiedy następnego dnia szedłem do pracy, to pamiątką po wczorajszej kolejce były niedopałki na chodniku… Za czasów komuny byliśmy klasą niezbyt mile widzianą. „Badylarze” mówiło się o nas, kontrole były w dzień i w nocy, nakładano na nas domiary, ale jakoś się przetrzymało.
W drodze z kwiatami
Kiedy komuna upadła, Jerzy Żulicki zorientował się, że pociąg ruszył i trzeba szybko do niego wskoczyć. – Zacząłem budować dużą kwiaciarnię. Jeździłem do Holandii, przywoziłem do Kołobrzegu nowości, a w naszej kwiaciarni jeszcze okien nie było. Jak przychodził wieczór, cały towar z powierzchni 200 metrów trzeba było zabierać i chować w szklarni. Bywały takie dni, że kiedy przyjeżdżałem z Holandii z tymi kwiatami, to tylko zjadłem obiad, przebrałem się i jechałem z powrotem, bo ludzie z kwiaciarni w okolicznych miejscowościach niecierpliwie czekali na towar. Nie raz byłem tak zmęczony, że jadąc autostradą, modliłem się o jakiś parking, bo bałem się, że zasnę za kierownicą. Najgorzej było na granicach celnych. Zimą Niemcy kazali czekać na końcu kolejki. Tłumaczyłem, że wiozę żywe kwiaty, że zmarzną, jak będę długo stał na mrozie. No to oni oczywiście musieli je obejrzeć, a przy okazji każdy sobie trochę wziął. Bywało tak, że pół samochodu trzeba było na granicy zostawić, żeby w ogóle do Polski wjechać – zamyśla się.
Sposób na sukces
Pan Jerzy szybko podejmuje odważne decyzje, dzięki którym rodzinna firma trwa na rynku już tyle lat. Po wojnie było w Kołobrzegu 12 ogrodnictw, przetrwali tylko Żuliccy. Na terenach należących do konkurencji wyrosły kołobrzeskie apartamentowce. – Do przemian trzeba się dostosować i działać błyskawicznie – mówi pan Jerzy. – Na początku lat 90. jako pierwszy w Polsce przemianowałem nasze ogrodnictwo na Centrum Ogrodnicze. Wtedy też zacząłem stopniowo przestawiać się z produkcji na handel. Z Holandii sprowadził z rozbiórki centrum ogrodnicze o powierzchni 500 m2, później zamówił projekt nowoczesnego centrum w firmie belgijskiej. – Jak go zobaczyłem, to powiedziałem, że takie centrum to może być pod Berlinem, pod Paryżem, ale nie w Kołobrzegu, który ma 40 tys. mieszkańców! – wspomina pan Jerzy. – Gdzie tam u nas hala na 2600 m2, nowoczesne konstrukcje, rozsuwane dachy, pełna automatyka! Ale w ciągu roku jakoś dojrzałem do tego i Centrum powstało, a później nawet je rozbudowaliśmy, bo się ciasno zrobiło. – Kuba nas motywował, powtarzał: „Tata, damy radę!” – mówi pani Magdalena. – Obecnie posiadamy pod dachem 6000 m2.
Jerzy Żulicki do dziś jeździ sam na giełdy kwiatowe, żeby osobiście dopilnować jakości kwiatów. – Nie mogę tego powierzyć pracownikom – mówi. – Podstawą sukcesu naszej firmy jest zaufanie klientów, którzy muszą dostać towar najwyższej jakości. Dlatego raz w tygodniu jedzie wieczorem do Poznania, żeby o czwartej rano już wybierać kwiaty do swojego Centrum. – W handlu trzeba umieć stracić – zdradza. Dlatego nie uznaje sprzedawania kwiatów nie pierwszej świeżości. – Co rano robimy przegląd i około 10 procent roślin wyrzucamy. W naszej firmie wyznajemy zasadę, że jak pan młody dostanie po głowie wiązanką ślubną, to ona musi przetrwać ten atak w stanie nienaruszonym. Do wieńców pogrzebowych też wkładamy tylko najświeższe kwiaty.
Państwo Żuliccy nie kryją, że cenią sobie wyrazy uznania, które ich firma otrzymuje od ministrów, wojewodów i prezydentów. – Jesteśmy liderami Centrów Ogrodniczych w Polsce. Branżowe pismo „Biznes Ogrodniczy” przyznało nam jako pierwszym „Złote Strelicje”. Ale najbardziej cieszą mnie otrzymane w ubiegłym roku „Złote Orły Handlu”. To nagroda, która świadczy o tym, jak wysoko klienci oceniają nas w internecie. Pokonaliśmy w tym rankingu 429 tys. firm w Polsce. To mi daje ogromną satysfakcję, że ludzie nas doceniają, ufają nam i chcą u nas robić zakupy. Pan Jerzy zdradza, że zdarza się, że do ich Centrum przyjeżdżają również całymi rodzinami turyści i wczasowicze. – A potem muszą wsadzić teściową w podróż powrotną do pociągu, bo samochód mają po dach wypakowany roślinami od nas – śmieje się.
Rodzinny biznes
W firmie Żulickich pracują dziś wszyscy synowie i ich żony. – Kuba jest wysokiej klasy specjalistą od roślin, Filip zajmuje się zoologią, akwarystyką, zakłada ogrody, a Sebastian z kolei ma dryg stolarski, artystyczny, robi dekoracje – mówi z dumą ojciec. – Razem pracują, nie ma między nimi zatargów, nie kłócą się o to, kto, ile zarabia, nawet na wakacje jeżdżą razem ze swoimi rodzinami – podkreśla pani Magdalena. – Mamy ze sobą dobre relacje, szanujemy się i traktujemy po partnersku. Strategię działania firmy ustalamy razem. Znajomi zazdroszczą nam, że dzieci chcą z nami pracować. My ich do tego nie zmuszamy. Kiedy Sebastian szedł na studia, myślałem, że się wyłamie i wybierze bankowość. Ale on wrócił i powiedział: „Ojciec, u ciebie tyle roboty, zapisałem się na ogrodnictwo!”– dodaje pan Jerzy.
Wszyscy mieszkają przy tej samej ulicy, pan Jerzy śmieje się, że jak podejdzie do płotu i krzyknie, to wszyscy od razu stawią się w pracy. – Stworzyliśmy tu sobie swoje własne Żulice – dodaje. – A wszystkie kobiety w rodzinie mają imiona na literę „M” – mówi pani Magdalena. – Więc z synowej Asi musieliśmy zrobić Masię – śmieje się.
Pani Magdalena i pan Jerzy są ze sobą już 45 lat. Rodzinny biznes, który prowadzą, w ich przypadku okazał się sposobem na udane małżeństwo. Starają się nie przenosić zawodowych stresów do domu, choć przyznają, że nie da się uniknąć rozmów o pracy przy rodzinnych posiłkach. Ale oni to lubią, ba!, nawet twierdzą, że to pomaga im wciąż wymyślać coś nowego i rozwijać firmę.
Resetują głowę podczas wyjazdów, często zagranicznych, z których pan Jerzy przywozi setki zdjęć z miast i miasteczek, które urzekły go architekturą i roślinnością. Bo chociaż wciąż pracuje na najwyższych obrotach, ani myśli o zwolnieniu tempa. Teraz chciałby zrobić wszystko, żeby ulica, przy której mieści się ich firma, i przy której mieszkają, została zrewitalizowana. – To duża ulica, która prowadzi do morza. Latem przechodzą nią setki turystów. Powinna być jedną z najpiękniejszych w Kołobrzegu, zieloną i ukwieconą – mówi i wierzy, że uda mu się do tego doprowadzić. A pytany o plany zawodowe, odpowiada skromnie: – Przetrwać następne 75 lat.
Autor: Kasia Madey