Pandemia zatrzymała wszystko, w tym dobrze naoliwioną machinę produkcji filmów polskich. Dlatego istniało spore prawdopodobieństwo, że tegoroczny Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, doroczne święto branży, unaoczni kryzys, który mógł objawić się spadkiem liczby filmów lub ich jakości albo jednym i drugim. Tymczasem stało się zupełnie inaczej.
Tegoroczna Gdynia pokazała wciąż rosnący potencjał kina polskiego. Spośród 16 filmów dopuszczonych do konkursu głównego, a w ciągu ostatniego roku wszystkich powstało w kraju dwa razy tyle, tylko dwa były nieco słabsze, a i tak dużo lepsze niż jakikolwiek z obrazów nagradzanych nad morzem do 2010 r.
Dziesięć lat sukcesów!
Dopiero w tym roku pojawiła się ta data, jako przełom dla nowego kina polskiego. Bo kiedy tak naprawdę przestaliśmy mówić o jego kryzysie? To pytanie my również zadawaliśmy sobie wielokrotnie.
W 2005 r. weszła w życie nowelizacja Ustawy o kinematografii, między innymi powołująca Polski Instytut Sztuki Filmowej (PISF) i zmieniająca zasady finansowania produkcji. Ale jeszcze pięciu kolejnych lat potrzebowało kino, żeby podnieść się z kryzysu twórczego. Pieniądze to jedno, a brak ludzi do ich efektywnego wydawania to coś zupełnie innego.
Dopiero w 2010 r., gdy Złote Lwy otrzymał Jan Kidawa-Błoński za Różyczkę stało się jasne, że zaczynamy odzyskiwać formę, którą tak naprawdę utraciliśmy pod koniec lat 80. XX w. Po 2010 r. wybuchła supernowa polskich talentów filmowych, a ponadto w najlepszym stylu przypomnieli o sobie starzy mistrzowie kina.
Ostatnia dekada to dosłownie fala wznosząca, z której do 2020 r. łowiliśmy wyłącznie bursztyny, jantary i perły. To sukcesy: Pawła Pawlikowskiego, Małgorzaty Szumowskiej, Jerzego Skolimowskiego, Agnieszki Holland, debiuty: Jana P. Matuszyńskiego, Łukasza Palkowskiego, Piotra Domalewskiego, triumfy na festiwalach międzynarodowych, znakomite recenzje w prasie specjalistycznej, kandydaci do amerykańskiego Oscara etc. Aż przyszła pandemia, która symbolicznie zamknęła dekadę Gdynią online.
Na bakier z logiką
Festiwal w 2020 r. oglądaliśmy w domach, na monitorach komputerów, po uprzednim wykupieniu dostępie do streamingu. Wszystkich nas ogarnęła blada rozpacz, bo miało być pięknie, a wyszło, jak zawsze, czyli klęska nie od nas zależna.
Tak naprawdę, nikt nie wiedział, co się dzieje w kinie polskim. Dochodziły nas słuchy, że obostrzenia sanitarne pozamykały plany zdjęciowe, budżet PISF świeci pustkami, brakuje pieniędzy na postprodukcję, firmy, które dotowały producentów mają kłopoty z wypłacalnością, bo inne ich przedsięwzięcia biznesowe dołują, banki wstrzymały kredyty, a twórcy żyją właściwie wyłącznie z tantiem, bo przecież cała bądź prawie cała produkcja stanęła.
Koszaliński Festiwal Debiutów Filmowych Młodzi i Film 2021 nie przyniósł żadnego rozstrzygnięcia i niczego nie wyjaśnił, ponieważ stawkę konkursową w większości stanowiły produkcje, które musiały przekładać daty swoich premier. Wiele filmów, jak się później miało okazać, wychodziło z montażowni.
Dopiero tegoroczna Gdynia wszystko wyjaśniła. Kino polskie ma się dobrze, a nawet bardzo dobrze, chociaż ze starcia z COVID-19 wyszło poobijane, chociaż można odnieść wrażenie, że nie sama pandemia wywołała straty, lecz trudne o logiczne uzasadnienie decyzje rządu i resortów.
Z poczuciem oczyszczenia
Władza po prostu nie zdała swojego najpoważniejszego egzaminu – z walki nie tylko o życie, zdrowie, szczepienia i bezpieczeństwo obywateli, lecz także z przeprowadzenia polskiej gospodarki suchą stopą przez kanał koronawirusa. Zamiast zamykać kina, należało ograniczyć liczbę widzów, zamiast spazmatycznie i nadgorliwie kontrolować plany zdjęciowe, wystarczyło wprowadzić czytelne, stale i dla wszystkich jednakowe obostrzenia sanitarne, a co najważniejsze – we wtorek nie wycofywać się z decyzji podjętych w piątek.
W Gdyni zobaczyliśmy ludzi sukcesu: uśmiechniętych, spełnionych, zadowolonych, którzy przywieźli ze sobą znakomite filmy. Jury miało naprawdę w czym wybierać i nie miało łatwego zadania. Praktycznie każdy film mógł otrzymać nagrodę w jednej z kilkunastu kategorii. Mało tego!
Filmowcy odpowiedzieli ogniem największego kalibru na to, co dzieje się w Polsce. Większość spośród 16 produkcji podstawowych stanowiły filmy w rozmaity sposób zaangażowane społecznie i politycznie. Na obóz rządzący posypała się krytyka niespotykana, fala tak napęczniała od gniewu i buntu, że wytworzona w ten sposób energia dosłownie zalała nas wszystkich. Nie pamiętamy edycji tak silnie naznaczonej emocjami, tymi negatywnymi, ale i wieloma pozytywnymi. Wróciliśmy z poczuciem przeżycia filmowego katarsisu.
Dwa słowa na zakończenie
Oczywiście, nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie można było ponarzekać, a jako naród z narzekania czyniący główną cechę narodową, zanim opowiemy o filmach, wyjaśnimy, co w tym roku należałoby skorygować.
Filmy robią dzisiaj producenci. Ponieważ trudno jest zdobyć na nie finansowanie, są w zasadzie najważniejszym elementem powstawania dzieła i dominują nad reżyserami. Niekiedy dosłownie ich zagłuszają, jak podczas konferencji prasowych w Gdyńskim Centrum Filmowym. Było to widoczne również podczas ceremonii nagradzania laureatów, kiedy przez pół godziny odbierał nagrodę główną producent, a reżyser stał z boku i powiedział dwa słowa na koniec.
Wszystko rodzi się w bólach, w związku z czym na wspomnianych konferencjach najwięcej można było dowiedzieć się o tym, jak ciężko jest film sfinansować, spiąć budżet, znaleźć partnerów etc. Poza tym usłyszeliśmy jak film powstawał, jak, kto i kiedy, na kogo trafił i zaprosił do projektu, a ponieważ większość produkcji dzieje się w przeszłości, były również opowieści o robieniu scenografii, kostiumach, lokacjach etc.
Praktycznie wcale nie mówiło się o mięsie, czyli treści. Spięci nowymi zwyczajami reżyserzy coś tam niemrawo zagajali o intencjach twórczych, ale i tak zaraz tracili głos na rzecz rozemocjonowanych producentów, którzy właśnie przypomnieli sobie, że nie wspomnieli o dobrym klimacie podczas cateringów.
Lepiej później, niż… za wcześnie
Werdykt był jak zawsze salomonowy. W sumie, jak wspomnieliśmy, każdy film wart nagrody ją dostał, szczęśliwie tak się to wszystko poukładało, że były akurat wolne i pasujące do wyróżnień, kategorie. Dzięki temu Sonata została doceniona i jej aktor nagrodzony, coś trafiło się również Innym ludziom i tak można by wymieniać. Minus dla werdyktu za to, że Powrót do Legolandu (z powodów prawnych film wejdzie do kin z innym tytułem – Powrót do tamtych czasów) został pominięty. Maciej Stuhr powinien dostać nagrodę za rolę główną. Te nagrody, naszym zdaniem, nie powinny mieć żadnych kontekstów politycznych. Tyle wniosków o korektę.
Teraz obserwacje natury ogólnej. Polskie kino kocha prawidłowości, nic dziwnego, że w tym roku większość stanowiły filmy w różny sposób opowiadające o PRL. Były wśród nich przykłady poważnego, a nawet rozliczeniowego, nurtu historycznego, ale też komedie sensacyjne, obyczajowe, dramaty psychologiczne. Nie oznacza to jednak fascynacji Polską Ludową, a jedynie głębokiej potrzeby, równocześnie odkrytej przez wielu twórców, przypomnienia, że PRL jednak był jakimś początkiem tego, co dzisiaj przeżywamy i dostrzegamy.
Owe wielkie rozliczenie z minioną epoką rozgrywa się od lat i na kilku poziomach, ale dopiero teraz doświadczamy czegoś nowego – konfrontacji. Co ciekawe, z tej konfrontacji współczesność nie wychodzi obronną ręką. Lub inaczej: rzeczywistość w zbyt wielu aspektach zaczyna przypominać PRL, żebyśmy mogli cieszyć się tym, co mamy. Na to jest zdecydowanie za wcześnie. Albo za późno.
Koniec z bohaterami infostrefy
Obok wzmocnienia pozycji producenta, pojawiły się nowe, frapujące zawody filmowe, w tym koordynator scen intymnych i trener aktorski.
Pierwszy dba o to, by grając w trudnych scenach aktorki i aktorzy nie doznali urazu psychicznego, czuli się bezpiecznie, a nawet komfortowo, a same sceny erotyczne nie przekraczały pewnej granicy.
Trener aktorski wspiera aktorkę lub aktora bezpośrednio na planie zdjęciowym lub w garderobie, podpowiadając rozstrzygnięcia dotyczące na przykład zrozumienia postaci lub zastosowanych środków wyrazu.
Po co więc aktorom szkoły aktorskie? Świat zmienia się natarczywie, być może doczekamy dni, w których więcej będzie konsultantów osobistych i trenerów personalnych niż ludzi mogących skorzystać z ich podpowiedzi. Ale również pod tym względem kino polskie absolutnie podąża z duchem czasu.
Na festiwal przyjeżdża niemal stałe grono dziennikarzy, za to organizatorom poprzez rozmaite zabiegi, udało się wykluczyć tzw. dziennikarzy, w tym dziennikarzy blogowych, obywatelskich, społecznych i jakich tam jeszcze wymyśliła infostrefa, czyli ludzi z natury szukających sensacji, przebicia w tzw. dużych mediach i tematu, który powiódłby ich do serwisów, na pierwsze strony gazet i pierwsze odsłony portali.
Instytucja dziennikarza z laptopem, tak obśmiewana przez nas w ostatnich latach, też odeszła w zapomnienie. Co więcej, z przyjemnością w tym roku odkryliśmy, że do łaski powraca notatka odręczna, czyli to, co nieodżałowany Zygmunt Kałużyński nazywał „pisaniem w ciemnościach”.
Cała prawda o Dawidzie
Na zakończenie dwie dygresje. W kinie polskim jest coraz więcej kobiet i mają one coraz bardziej wyraźne miejsce, co nas napawa radością i nadzieją, że filmy zyskają na przenikliwości i kobiecej wrażliwości. Następnym etapem powinno być zatarcie się granicy dostrzegania płci reżysera. Na razie jednak filmy zrealizowany przez kobiety są nazywane „filmami zrealizowanym przez kobiety”, a analogicznie filmy mężczyzn… i tak dalej.
Nie przestajemy obawiać się o dalszy rozwój kariery Dawida Ogrodnika, który od kilku lat gra wyłącznie postaci autentyczne, a specjalizuje się w biografiach. Czy będzie w stanie zagrać postać od początku do końca wymyśloną przez scenarzystę? Jedno jest pewne: kiedyś tam Dawid Ogrodnik stanie przed swoim najtrudniejszym zadaniem aktorskim. Będzie musiał zagrać wybitnego aktora Dawida Ogrodnika. Wtedy wyjdzie na jaw cała prawda o Dawidzie Ogrodniku.