felieton ogonowski Kultura

Moja angielska szajba

„Ze wszystkich rzeczy nieważnych piłka nożna jest najważniejsza”, mawiał Karol Wojtyła. Specjalnie nie piszę Jan Paweł II, bo choć tę kwestię wypowiedział już jako papież, to przecież kiedy kibicował swojej ukochanej Cracovii jego godności, tytuły i splendor jakby na chwilę się unieważniały. Kibicowanie ma bowiem w sobie tę magiczną moc: poprzez emocje, które mu towarzyszą sprowadza każdego wiernego fana do jakże pięknej roli – człowieka, który bez względu na wiek, pochodzenie i status cieszy się kiedy jego drużyna wygrywa i płacze kiedy przegrywa.

 

Tomasz OgonowskiCzyste piękno w swojej prostocie. Oczywiście, kiedy piszę o kibicowaniu, nie mam na myśli tych zwyrodniałych kretynów, którzy spotykają się w lasach na tzw. ustawkach, czy też ganiają się z maczetami po ulicach miast. To patologia, a nie kibicowanie. Aha, i jeszcze jedna uwaga wstępna. Otóż, są wśród nas nieszczęśnicy, którzy nie czują i nie rozumieją istoty kibicowania. Smutny ich los, ale trudno, niewiele da się z tym zrobić. Spróbuję więc przynajmniej pokrótce nakreślić, co tracą.

Do „kościoła” Czerwonych (z ang. The Reds – tak określa się angielską drużynę Liverpool F.C.) wstąpiłem pacholęciem będąc. Był rok 1984, miałem 14 lat i obejrzałem finał Ligi Mistrzów, w którym The Reds pokonali AS Romę. Klamka zapadła, zakochałem się. I choć za żelazną kurtyną i bez Internetu nie było to takie proste wkrótce poznałem historię klubu (datującą się od 1892 roku), jego zwycięstw i porażek. Miałem też na ścianie zdobyty jakimś cudem plakat, na którym widniał stadion „Czerwonych” przy Anfield Road.

Rok później byłem już zaangażowanym wyznawcą. I wtedy, w piękny majowy wieczór, wydarzył się Heysel (nazwa stadionu w Brukseli). Na Heysel miał zostać rozegrany finał Pucharu Europy pomiędzy Juventusem a Liverpoolem. Niestety, doszło do starć między angielskimi i włoskimi kibicami, w wyniku których śmierć poniosło 39 osób, stratowanych i częściowo przygniecionych trzymetrową ścianą, która zawaliła się pod naporem tłumu.
Oglądałem tę tragedię na żywo podczas transmisji TVP w towarzystwie mojego kolegi Piotrka, poważnego osiedlowego łobuza, który namówił swoją mamę na uszycie czarno-białej flagi Juventusu. Mama nie znała naszych zamiarów. A te były dość nieskomplikowane. Zamierzaliśmy po meczu spalić flagę Juve na balkonie (proszę się nie dziwić, że moja wyrozumiałość wobec najgłupszych nawet pomysłów dzisiejszych piętnastolatków jest naprawdę ogromna. Staram się po prostu nie być hipokrytą). Z dzisiejszej perspektywy wiem, że ten wieczór był jednym z najbardziej edukacyjnych i formujących moją postawę w życiu. Otóż, oglądając na żywo, ze zbliżeniami śmierć zaczęliśmy z Piotrkiem milknąć, zapomnieliśmy o fladze i jakoś tak rozstaliśmy się nie bardzo wiedząc co mówić… W durnych łbach zaczął kiełkować szacunek wobec spraw ostatecznych.

Kibicowanie ukochanej drużynie w ogóle nie należy do łatwych. Przychodzą kiepskie sezony. Przez całe lata zakłada się szalik (siedzenie w szaliku przed telewizorem, przyznacie Państwo, jest jakimś rodzajem uroczego wariactwa) i ogląda mecze, po których zostają tylko smutek, zawiedzione nadzieje i czarna rozpacz. Na szczęście trwająca tylko do kolejnego meczu. Ale zawsze warto czekać. Bo w końcu przychodzi sezon taki jak ten. Liverpool F.C. zdobywa wicemistrzostwo Anglii i wygrywa Ligę Mistrzów! A w tej ostatniej robi coś co jest największą nagrodą dla każdego prawdziwego kibica. Po przegranej w półfinale w Barcelonie 3 do 0 nikt nie dawał szans „The Reds”. Przyznaję, że nawet ja, wyznawca mówiłem tylko bez przekonania: „No, zobaczymy, zobaczymy”. Tymczasem stał się cud i w rewanżowym meczu na stadionie Liverpoolu „Czerwoni” zagrali jak we śnie wygrywając 4 do 0 i przechodząc do finału. Ilu jest ludzi, nie będących kibicami, którzy przeżyli jeden z najpiękniejszych wieczorów w życiu czekając na to 35 lat? Proszę mi uwierzyć to czekanie tylko wzmacnia smak zwycięstwa, które przecież nie mogło się zdarzyć.

Na koniec jeszcze jedna korzyść z niełatwego życia kibica. Otóż, mam przekonanie graniczące z pewnością, że gdzieś tam, dalej lub bliżej, jakiś człowiek (z którym się znam, ale na przykład nie mam od lat kontaktu) oglądając finał, w którym wygrywa Liverpool F.C. przypomina sobie o mnie, myśląc pewnie: „Przecież znam takiego jednego wariata, który dzisiaj jest szczęśliwy”.

I cholera, ma świętą rację!

 


Tomasz Ogonowski – reportażysta, publicysta, producent telewizyjny, dramaturg i dramatopisarz. Laureat nagród reporterskich (m.in. I nagrody w ogólnopolskim Konkursie Dziennikarskim „Oczy otwarte” za Najlepszy Artykuł Roku 2003). Autor scenariusza i dramaturg spektaklu „Czekamy na sygnał” uznanego za Wydarzenie Kulturalne Roku 2017 w Koszalinie.