Andrzej Ziemiński stanowisko dyrektora Koszalińskiej Biblioteki Publicznej objął w 1994 roku. Placówka ówczesna i dzisiejsza to dwa różne miejsca. Niegdysiejsza wypożyczalnia to dziś ważny na mapie Koszalina, w pełni zinformatyzowany, nowoczesny ośrodek kultury, z dwunastoma filiami, z księgozbiorem liczącym 361 tysięcy książek, ogromnym archiwum czasopism, płyt, audiobooków, książki mówionej i dokumentów życia społecznego. Co ważne – znakomicie oceniany przez czytelników nie tylko z Koszalina. Po 24 latach Andrzej Ziemiński, który – śmiało można powiedzieć – wprowadził miejską bibliotekę w XXI wiek odchodzi na emeryturę. Z pracą pożegna się w styczniu 2018 roku. W rozmowie z „Prestiżem” nie chwali się, podsumowania czyni raczej skromne, ale przyznaje, że odchodzi ze stanowiska ze spokojem, bo KBP jest w dobrej kondycji.
– Jakie jest pana pierwsze wspomnienie związane z biblioteką?
– Wychowałem się na wsi, gdzie biblioteki nie było. Był za to spory księgozbiór w domu, co wcale nie jest takie oczywiste, biorąc pod uwagę czasy, w których się wychowałem. Rodzice, zwłaszcza mama, dbali, bym miał dostęp do książek, prasy dziecięcej i młodzieżowej. Była prenumerowana i dostarczana przez listonosza. Książki podrzucało mi też rodzeństwo. Biblioteki szkolnej nie pamiętam, ale doskonale pamiętam Bibliotekę Jagiellońską. Kiedy pierwszy raz tam trafiłem, żeby zebrać materiały do pracy semestralnej na studiach, ogromne wrażenie zrobił nie tyle księgozbiór – nota bene imponujący – ale wystrój. Do tej pory mam przed oczami czytelnię. Bardzo lubiłem tam chodzić, tym bardziej że studiowałem historię, więc miałem dostęp do książek zakazanych.
– Przemknęło panu kiedykolwiek przez myśl, że sam będzie pan zarządzał biblioteką?
– W życiu! Po szkole średniej w Połczynie Zdroju chciałem pójść do szkoły oficerskiej – Centrum Szkolenia Służb Kwatermistrzowskich w Poznaniu, ale okazało się to niemożliwe ze względu na wadę wzroku. Komisja przyznała mi kategorię D i tym samym stwierdziła, że do wojska się nie nadaję. Więc poszedłem na studia. Wybrałem historię, którą zawsze się interesowałem. Po studiach natomiast trafiłem do Koszalina – stąd pochodziła moja pierwsza żona – i zacząłem pracę w Zakładzie Poprawczym i Schronisku dla Nieletnich. Trwało to tylko dwa lata. Potem zwolniło się miejsce pracy w Muzeum Okręgowym i tam mogłem zająć się tym, co lubię, czyli historią. Tam pracowałem dziewięć lat. Później zostałem naczelnikiem Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miejskiego.
– Dyrektorem biblioteki został pan w 1994 roku.
– Dokładnie był to 15 września. Wspomnę jednak, że do objęcia tego stanowiska szykowałem się dwa razy. Kiedy w 1991 roku wojewoda ogłosił konkurs na dyrektora, wystartowałem chyba bardziej dla sprawdzenia się. Nie wygrałem, a stanowisko objęła Edyta Wnuk. Udało się za drugim razem, przyłożyłem się solidnie do konkursu. Bardzo mi zależało, żeby wygrać przede wszystkim ze względów prywatnych, bo pracując w urzędzie, byłem gościem w domu, chciałem stabilizacji.
– Nie chce mi się wierzyć, że chodziło tylko o względy logistyczne…
– Istnieje mit, że każdy kto pracuje w bibliotece, kocha książki. Wszyscy, których przyjmowałem do pracy mówili „uwielbiam czytać, więc się nadaję”. Owszem, też zawsze dużo czytałem, ale żebym podjął pracę w bibliotece z powodu umiłowania literatury, nie mogę powiedzieć. Na tamtym etapie ważne były dla mnie względy praktyczne i prywatne, o których wspomniałem. To, że pracuje się od godziny 8 do 16, a po południu ma się czas wolny. Oczywiście szybko okazało się, że to nie jest taka praca (śmiech), zwłaszcza przy zmianie roli, jaką w latach 90. zaczęły odgrywać biblioteki – stawały się ośrodkami kultury, a ich tworzenia nie da się zamknąć w sztywne ramy czasowe.
– Jaką bibliotekę zastał Pan w 1994 roku?
– Była w świetnym stanie lokalowym, z fantastycznym księgozbiorem. Miała też świetną kadrę, której musiałem stworzyć jak najlepsze warunki pracy. Nie miała filii. Nie było też pieniędzy na nic. Przynosiłem do pracy nawet własne koperty, żeby wysyłać korespondencję. W 1985 roku biblioteka kupowała 25 książek na stu mieszkańców. W latach 1993-1994: zero. Na szczęście świętej pamięci Jan Bastrzyk, dyrektor Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego, znajdował jakieś rezerwy finansowe na koniec każdego roku i zawsze pamiętał o bibliotece, bo kochał książki.
– Jakie były największe wyzwania, przed którymi Pan stanął przez dwadzieścia cztery lata?
– Jeszcze jako naczelnik wydziału kultury, w 1991 roku przejąłem filie od biblioteki wojewódzkiej i utworzyłem Miejską Bibliotekę Publiczną jako jeden dział Miejskiego Ośrodka Kultury. Okazało się, że filie są w fatalnym stanie. W czasie, gdy byłem już dyrektorem biblioteki, wszystkie udało się wyremontować i każda dzielnica miasta ma teraz własną. Drugie wyzwanie to informatyzacja. Kiedy przyszedłem do KBP, dysponowała słabym programem zbierającym dane czytelników. Podchodziłem do niego jak do jeża, bo wydawało mi się, że system fiszek i kartek w zupełności wystarczy. Okazało się, że zmiany są nieuchronne. Weszliśmy w program MAK, wycisnęliśmy z niego, co się dało, ale zaczęły powstawać nowe rozwiązania i w końcu, w połowie lat dwutysięcznych zdecydowaliśmy się na ALEPH. Tak powstał zintegrowany system biblioteczny i zamiast dwudziestu ośmiu baz informacji mamy jedną.
– Koszalińska Biblioteka Publiczna to w opinii wielu osób najbardziej prężny ośrodek kultury w mieście. Jak się Panu udało stworzyć markę?
– Miałem okazję wyjeżdżać w Polskę, poznawać inne placówki, ludzi i przenosiłem podpatrzone rozwiązania do nas. Tradycyjna formuła biblioteki odchodziła do przeszłości. Trzeba było zmienić mentalność bibliotekarzy – to kolejne wyzwanie – szkolić ich, rozwijać. Wiedzieć, w czym się sprawdzają, nie narzucać swoich wizji, ale otworzyć im pole do działania.
– Jak pan to robił?
– Nie siłowo. Starałem się wyjść naprzeciw ich pomysłom, nie podcinać skrzydeł. Tak było na przykład z Nocą w Bibliotece. Pomysł przyniosła pani Anna Marcinek-Drozdalska. Byłem sceptyczny, ale jej zaufałem i dziś jest to nie tylko jedna z najbardziej lubianych imprez w Koszalinie, ale i uznawana w Polsce. Zawsze prosiłem pracowników, żeby się utożsamiali z biblioteką, to zawsze był dla mnie priorytet.
– Większość siedemdziesięcioosobowej kadry to panie. Co ceni pan w tej współpracy?
– Właściwie zawsze pracowałem głównie z kobietami. I w Muzeum, i w ratuszu, i w bibliotece. Jestem do tego przyzwyczajony w najlepszym tego słowa znaczeniu. Płeć ma znaczenie drugorzędne, cenię u pracowników umiejętność odnajdywania się w różnych okolicznościach i sytuacjach, pracowitość i najważniejsze – zaangażowanie. Również to, co się z nim wiąże: kreatywność, otwartość na nowości. Biblioteka to nie urząd. Muszę podkreślić, że mam świetnych pracowników, ludzi wszechstronnych, wykształconych, z umiejętnością wykonywania zawodu nie tylko z nazwy.
– A pan jakim jest szefem?
– Cóż, na pewno nie spolegliwym i spokojnym. Bywam wybuchowy i oczywiście dochodziło do spięć, ale nie jestem pamiętliwy, więc nawet jeśli podnosiłem głos to na 15 minut i mi przechodziło. Nie wiem, jak będą mnie wspominać pracownicy, mam nadzieję, że dobrze.
– Ma pan ulubione miejsce w bibliotece?
– Wszystkie filie (śmiech). Są mi naprawdę bliskie, staram się tam często bywać. Ulubioną jest chyba Filia nr 1 przy ulicy Wenedów, najmłodsze dziecko. Już kiedy powstało osiedle, chciałem by miało swoją wypożyczalnię; zamieszkują je młodzi ludzie, rodziny, dzieci. Udało się w końcu znaleźć dobre pomieszczenie i dostosować je do bibliotecznych potrzeb.
– Wypożycza pan książki czy jako dyrektor ma nieograniczony dostęp do zbioru?
– A skąd! Pewnie, że wypożyczam. Nawet zdarza mi się karę zapłacić, choć staram się pilnować terminów. Żadnych ulg, zwłaszcza ja muszę przestrzegać reguł.
– Co pan czyta?
– Muszę przyznać, że najchętniej sięgam teraz po książki, które dostarczają mi czytelniczej rozrywki. Uważam, że w moim wieku jest to zdrowe i wskazane. Czytam literaturę sensacyjną, rzadziej sięgam po polityczną, historyczne książki czytuję, ale rzadziej niż kiedyś. Przeszła mi fascynacja kryminałem. Czyta mi się coraz gorzej ze względu na pogarszający się wzrok. Muszę go oszczędzać, czytać mogę jedynie przy dobrym świetle.
– Książka w formie elektronicznej – tak czy nie?
– Nie mogę czytać książek w formie elektronicznych ze względu na wzrok, zresztą nie bardzo się mogę do nich przekonać. Co nie znaczy, że ich nie doceniam, wręcz przeciwnie – sam zabiegałem, żeby biblioteka wprowadzała systemy takie jak na przykład Legimi. Sam nie korzystam, ale mam w telefonie i wszystkim pokazuje, jak działa. Nie słucham też audiobooków, zwłaszcza w samochodzie, bo nie mogę się skupić. Prowadząc samochód, mogę słuchać tylko muzyki.
– Co pan będzie robił na emeryturze?
– Odpoczywał, ale na pewno aktywnie. Nie jestem typem kanapowca, lubię ruch. Spaceruję, uprawiam nordic walking, jeżdżę na rowerze, chodzę na basen – podobno jestem świetnym pływakiem i mam świetne wyniki, oczywiście w swojej kategorii wiekowej (śmiech). Na pewno będę podróżował bez ograniczeń.
– A bibliotekę będzie pan odwiedzał?
– Jasne. Na pewno będę przychodzić na spotkania autorskie, żeby w końcu posłuchać pisarzy, a nie martwić się, że mikrofon nie działa albo światło wysiadło (śmiech).
– Jaka refleksja towarzyszy panu przy odejściu z biblioteki?
– Powiem szczerze, że czuję ulgę, ale wyłącznie ze względu na stan zdrowia. Uważam, że instytucja jest w dobrym stanie, sprawnie funkcjonuje, nie boryka się z wielkimi problemami. Ma duży, wspaniały księgozbiór i stabilne finanse. Jestem zadowolony. Więc poza ulgą czuję spokój o przyszłość biblioteki.
– Nie żal panu odchodzić?
– Pewnie tak, choć po tych wszystkich latach pracy jestem po prostu zmęczony i myśl, że nie będę się budził się w środku nocy i martwił o pieniądze albo jakiś przetarg, jest przyjemna. Bardzo bym chciał, żeby biblioteka trafiła w dobre ręce i by nowy dyrektor był lepszy ode mnie.