prof Kazimierz Szymanski wybrane Ludzie

„Z małego Horodła ruszyłem w świat z jedną walizeczką”

O 53 latach pracy na Politechnice Koszalińskiej rozmawiamy z prof. dr. hab. Kazimierzem Szymańskim, kierownikiem Katedry Technologii Wody, Ścieków i Odpadów Wydziału Inżynierii Lądowej, Środowiska i Geodezji

Panie profesorze, jak Pan trafił do pracy w koszalińskiej uczelni?

– Urodziłem się tuż po wojnie w Horodle na Lubelszczyźnie. Ta nadgraniczna miejscowość – niegdyś miasteczko – ma bardzo bogatą, burzliwą przeszłość. W 1413 roku król Władysław Jagiełło i wielki książę litewski Witold zawarli tam unię, która potwierdziła ścisły związek Polski i Litwy. Przez wieki żyli tam ludzie różnych narodowości i wyznań – katolicy, prawosławni, Żydzi, a od lat trzydziestych XX wieku także wyznawcy kościoła narodowego.

Mama z rodzicami w czasie wojny, uciekając z Wołynia, właśnie w Horodle znalazła w miarę bezpieczną przystań. Poznała tam mojego ojca. Do dziś w Horodle mieszka wiele osób noszących nazwisko Szymański – to moi dalecy krewni.

W Liceum Ogólnokształcącym im. Unii Horodelskiej, które powstało już w 1944 roku, języka polskiego i matematyki uczyły nas dwie siostry. Jedna po Uniwersytecie Jagiellońskim, druga – po Warszawskim. One otworzyły nam oczy na świat, przekonując, że trzeba nad sobą pracować, by bez kompleksów walczyć o indeksy najlepszych uczelni.

Marzyłem o studiach nad Bałtykiem. Dziadkowie ze strony mamy zamieszkali w Kołobrzegu. Z wycieczek szkolnych znałem Gdańsk, bardzo mi się tam podobało. Miałem wielu kolegów, którzy studiowali w tym mieście. Wybrałem chemię na Wydziale Matematyki, Fizyki i Chemii Uniwersytetu Gdańskiego, który wcześniej funkcjonował jako Wyższa Szkoła Pedagogiczna.

Kiedy byłem na czwartym roku studiów z rodzicami skontaktował się znajomy, który niegdyś mieszkał w Horodle. Pracował w kuratorium i liceum im. Dubois w Koszalinie. Powiedział, że w mieście powstała Wyższa Szkoła Inżynierska. Z pewnością będą potrzebowali absolwentów różnych kierunków – także chemii. Faktycznie, uczelnia w Koszalinie poszukiwała pracownika naukowo-technicznego do laboratorium chemii. Kierownik Katedry Chemii Analitycznej na Uniwersytecie Gdańskim wyraził zgodę, żebym jeszcze w czasie studiów podjął pracę na etacie, a w trybie zaocznym dokończył pracę magisterską. I w ten sposób w 1970 roku – dwa lata po utworzeniu Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Koszalinie – zostałem pracownikiem tej uczelni.

Współtworzył ją wiec Pan niemal od początku.

– To były rzeczywiście pionierskie czasy. Na uczelni pracował już inny chemik – mgr Zygmunt Cybulski, który później był profesorem na Politechnice Bydgoskiej. Zmarł niestety w lipcu 2023 r. Pierwsi absolwenci z pewnością go pamiętają. W tamtym czasie pracował nad doktoratem. Wspierałem go w pracy laboratoryjnej. Pomagałem mu także w prowadzeniu laboratorium w działającym wówczas w Koszalinie punkcie konsultacyjnym szczecińskiej Akademii Rolniczej.

Część badań do pracy magisterskiej robiłem już w Koszalinie, raz w tygodniu na konsultacje jeździłem do Gdańska. Studia chemiczne są wymagające: z 60 osób zaczynających naukę, ukończyło je kilkanaście, w tym także ja. Dzięki temu w 1972 roku przeszedłem na etat naukowo-dydaktyczny i zacząłem prowadzić zajęcia z chemii ogólnej. Studentów nie brakowało, sale wykładowe były pełne. Ludzie studiowali w trybie dziennym, zaocznym i wieczorowym!

Jak wyglądały pierwsze lata pracy?

– To była mała, kameralna uczelnia z bardzo rodzinną atmosferą. W naszym laboratorium bywały najważniejsze osoby: pierwszy rektor doc. Jerzy Smoleński, prorektor doc. Leopold Jastrzębski, pierwszy dziekan Wydziału Budownictwa i późniejszy prorektor doc. Henryk Wierowski, matematyk doc. Ludwik Cendrowski. Na kawę przychodził do nas także kierownik studium wojskowego, pułkownik Jan Ziółkowski. Mieszkałem w pobliżu jego domu. Z jego córką często spotykaliśmy się przy kiosku Ruchu. Przypadliśmy sobie do gustu, no i od blisko 50 lat jest ona moją żoną.

Dość szybko, dla uzupełnienia wiedzy w zakresie technologii chemicznej, zostałem wysłany na półroczny staż w świetnie wyposażonym laboratorium Zakładów Azotowych w Tarnowie. O tak subtelnych urządzeniach jak spektrometr czy chromatograf gazowy w Koszalinie mogliśmy tylko marzyć. Przeszedłem przez wszystkie wydziały produkcyjne zakładów w Tarnowie. Poznałem tajniki produkcji nawozów azotowych, sody oraz tworzyw sztucznych, głównie polietylenu. Zgłębiłem tajniki syntezy chemicznej wodoru z azotem, które są podstawą produkcji amoniaku.

– Pana żona miała ponoć wpływ na późniejszą pana karierę.

– Istotnie, kiedy byłem na stażu w Tarnowie, podsunęła mi wycinek z gazety z informacją, że Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu ogłasza nabór na studia doktoranckie w dziedzinie technologii chemicznej. Przystąpiłem do egzaminów wstępnych i zostałem przyjęty.

Moim promotorem został prof. Henryk Koneczny z Katedry Technologii Chemicznej, specjalizującej się w zakresie nowych rozwiązań wdrażanych w przemyśle sodowym. Twórcą katedry był prof. Ernest Pischinger, który w czasie wojny pracował z Karolem Wojtyłą w zakładach Solvay w Krakowie. Mój promotor żartował więc czasem, że on jest wnukiem, a ja prawnukiem naukowym Jana Pawła II.

Profesor Henryk Koneczny był wymagający, na konsultacje musiałem przyjeżdżać dobrze przygotowany. W czasie roku akademickiego do późnego wieczora, a nawet w nocy, pracowałem w laboratorium uczelnianym przy ul. Racławickiej, a wszystkie kolejne wakacje spędzałem w specjalistycznych laboratoriach Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Zająłem się nową technologią produkcji potażu z wykorzystaniem fenolanu potasu. Opracowałem otrzymywanie bezwodnego substratu. Potaż jest stosowany m.in. przy produkcji szkła optycznego, środków grzybobójczych i gaśniczych. W czteroletnim terminie obroniłem rozprawę doktorską i, ku mojej radości, ta praca nie trafiła na półkę, część wyników badań została wdrożona w produkcji. Wkrótce uzyskałem też pierwszy patent.

Lubiłem pracę w laboratorium. To było moje hobby – nie polowałem, nie jeździłem na ryby. Dziś na koncie mam 17 patentów.

– Jak pan zapamiętał największe postaci z życia uczelni: prof. Andrzeja Rzymkowskiego, prof. Jana Filipkowskiego?

– Było dużo ciekawych osobowości. Prof. Andrzej Rzymkowski miał absolutny autorytet. Kiedy przyjechał do Koszalina z Krakowa, był pierwszym w mieście naukowcem z tytułem profesora. Okazało się zresztą, że to kolega z liceum mojego teścia. Byli bardzo zdziwieni, kiedy pierwszy raz zupełnie przypadkowo trafili na siebie przy wejściu do budynku przy ul. Racławickiej. Często odwiedzał teściów: grali w karty, wspominali. Bywał też w naszym domu. To był nieco ekscentryczny człowiek, humanista. Miał dar barwnego opowiadania i ogromny talent plastyczny. Do dziś mam kilka jego rysunków. Założył uczelniany Yacht Club. Sam zresztą potrafił zbudować żaglówkę. Jedna z takich małych łódeczek – oczywiście bez żagla – służyła mu w zimie za szafę.

Prof. Jan Filipkowski pracował na uczelni od samego początku, był drugim rektorem Wyższej Szkoły Inżynierskiej. Przykładał dużą wagę do rozwoju młodych adeptów nauki. Był dość twardym, wymagającym przełożonym. I łatwo nie zmieniał zdania. Ale nie był pamiętliwy. Któregoś dnia dostałem od niego reprymendę, a po trzech dniach razem jechaliśmy na narty i nalegał, żebyśmy byli w jednym pokoju.

Ja lubię góry i jeżdżę poprawnie na nartach. A on jeździł świetnie – stylem klasycznym, narta przy narcie. Ale kiedy był już starszy, prosił, żebym jechał za nim. „Jeśli się przewrócę, to będzie miał kto mnie podnieść”.

– Ponoć lubił też szybką jazdę samochodem.

– Oj, ludzie bali się z nim jeździć! Mieliśmy na uczelni grupkę przyjaciół, wspólnie robiliśmy wypady na narty. Któregoś razu wypożyczyłem dwa auta. Jednym jechałem ja, drugim prof. Filipkowski. Ci, którzy jechali z prof. Filipkowskim, kiedy wysiedli z auta, dziękowali Bogu, że uszli z życiem.

W nauce i praktyce inżynierskiej miał ogromne dokonania, stworzył świetny zespół asystentów. Specjalizował się w projektowaniu przykryć dachowych o dużych rozpiętościach. Kilka lat pracował na Uniwersytecie w Tanzanii. Czasy były trudne, ale sporo osób wyjeżdżało do zagranicznych uczelni. Mój przełożony Zygmunt Cybulski pracował naukowo w Stuttgarcie. Tam uzyskał stopień naukowy doktora habilitowanego.

Pan wyjechał do Francji. Z czego wynikał wybór tego kraju?

– O tym zdecydował przypadek. To był początek lat osiemdziesiątych. Na tablicy ogłoszeń w budynku przy ul. Racławickiej zobaczyłem informację, że rząd francuski ogłasza nabór na stypendia naukowe. Początkowo przeszedłem obojętnie. W szkole średniej jedna z nauczycielek dodatkowo uczyła nas francuskiego. Ale przecież upłynęło tak dużo lat, nie czułem się mocny w tym języku. Coś mi jednak nie dawało spokoju. Ówczesny dziekan profesor Kazimierz Berliński – człowiek ogromnej kultury – przekonywał: „ja już w wielu miejscach byłem, pan jest młody, niech pan jedzie”.

Złożyłem aplikację i dostałem zaproszenie do ambasady francuskiej na rozmowę, poprzedzoną częścią pisemną. Attaché naukowy uspokajał, żeby nie przejmować się językiem. Miałem do wyjazdu około osiem miesięcy. Zapisałem się na intensywny kurs francuskiego w Empiku i w styczniu 1983 roku wyjechałem do Paryża. Okazało się, że wysyłają mnie w Alpy, do Sabaudii – na Uniwersytet w Chambery. Jedną z specjalności uczelni była problematyka zanieczyszczenia wód podziemnych.

Serce podchodziło mi do gardła: „jak ja sobie poradzę, przyniosę wstyd sobie i uczelni”. Z każdym tygodniem jednak czułem się tam coraz pewniej. Uniwersytet Sabaudzki miał wydział inżynierski i wydział obejmujący nauki ścisłe – w tym chemię. Znalazłem się w zespole, w którym mogłem kontynuować badania dotyczące oddziaływania odpadów ze składowisk komunalnych na wody podziemne i grunty. To był problem, z którym zmagały się wtedy także bogate kraje: Francja, Włochy, Kanada. W trakcie tego pobytu odbyłem staż naukowy w Nantes i w Uniwersytecie Paryskim. Wyniki tych badań, w tym stosowanie techniki spektrofluorymetrycznej w niskiej temperaturze (7K), chronomatografii gazowej i spektroskopii atomowej zostały opublikowane w artykułach, które ukazały się we Francji i Kanadzie.

Po latach okazało się zresztą, że w tym samym czasie we Francji przebywał na stażu prof. Leon Kukiełka z Wydziału Mechanicznego. On posługuje się czystym, literackim językiem francuskim. Rozmawiamy sobie teraz często o Francji, francuskiej kuchni i o ciekawych miejscach, w których bywaliśmy.

Ten wyjazd otworzył mi drzwi do świata zachodniej nauki, ale też do kultury i języka francuskiego. Podróżowałem, zwiedzałem, poznawałem ciekawych ludzi. Byłem członkiem drużyny piłki siatkowej mojego wydziału z Uniwersytetu w Chambery. Rozgrywaliśmy mecze w różnych alpejskich miasteczkach. Mój młodszy brat, który studiował w Wyższej Szkole Inżynierskiej w Koszalinie, grał w siatkówkę w naszej uczelnianej drużynie.

– A pan kontynuował współpracę z francuskimi uczelniami.

– Już po roku przyszło zaproszenie na kolejne półroczne stypendium z Uniwersytetu w Chambery. W trakcie pobytu we Francji odbyłem też krótki staż w ośrodku informatycznym Uniwersytetu w Grenoble, dzięki czemu mogłem wykonać prace obliczeniowe niezbędne do rozprawy habilitacyjnej. Stopień doktora habilitowanego nauk przyrodniczych z wyróżnieniem uzyskałem w ówczesnej Akademii Rolniczej w Szczecinie. Recenzenci docenili w szczególności możliwości wykorzystania wielowymiarowej analizy czynnikowej do oceny wpływu odcieków z odpadów komunalnych na środowisko przyrodnicze. Zarówno w Polsce jak i we Francji prace dotyczące tego problemu były uważane wtedy za nowatorskie.

Potem wielokrotnie, w ramach wymiany naukowej, mogłem brać udział w badaniach prowadzonych na francuskich uczelniach. Regularnie też w Politechnice Turyńskiej we Włoszech uczestniczyłem w zajęciach Letniej Szkoły Ochrony Środowiska.

Międzynarodowe kontakty zaowocowały podobnym projektem edukacyjnym w rodzimej uczelni.

– Organizowana przeze mnie w latach 1990-1993 w ramach programu TEMPUS Letnia Szkoła Ochrony Środowiska, finansowana ze środków unijnych, była pierwszym takim przedsięwzięciem na naszej politechnice. Co roku przez pierwszy miesiąc zajęcia prowadzili wykładowcy z Uniwersytetu w Grenoble, Politechniki Turyńskiej, z Uniwersytetu w Lozannie i z Politechniki w Luneburgu na północy Niemiec. W drugim miesiącu byli to polscy wykładowcy – naukowcy uznani w kraju i na świecie, m.in. prof. Apolinary Kowal i prof. Edward Kempa z Politechniki Wrocławskiej. Wielu pracowników miało okazję ukończyć tę szkołę. To były pionierskie czasy. Wykładowcy zagraniczni przyjeżdżali z własnym sprzętem badawczym. Dzięki temu projektowi nasza uczelnia zyskała nowoczesne wyposażenie naukowo-badawcze.

– Panie profesorze, mijają 53 lata pracy na Politechnice Koszalińskiej. Gdyby dziś decydował Pan o swojej zawodowej przyszłości, co by Pan zmienił?

– Ani przez jeden dzień nie żałowałem decyzji o podjęciu pracy w Koszalinie. Miałem i mam doskonałe relacje z przełożonymi. Jesteśmy małą, ale ambitną uczelnią. Przypominam sobie zagraniczne staże, wtedy nie mieliśmy takiego wyposażenia jak zachodnie uczelnie, ale wiedzy teoretycznej nie mogliśmy się wstydzić. Gdyby nie było takiego zaangażowania, tak życzliwej atmosfery na uczelni, nie mielibyśmy tego, co mamy dziś: nowych gmachów, laboratoriów. Przede wszystkim jednak nie wykształcilibyśmy tysięcy absolwentów. Cieszę się, że jest w tym mój mały wkład. Ojciec często mówił o mnie: „z takiego małego Horodła ruszył w świat z jedną zieloną walizeczką i dał sobie radę”.

– A Pan jak ocenia swoją karierę?

– Czasem robię podsumowanie. Miałem 32 lata, kiedy zostałem doktorem, 10 lat później uzyskałem habilitację. W wieku 50 lat otrzymałem tytuł naukowy profesora w dziedzinie nauk technicznych. Byłem prodziekanem ds. nauczania i wychowania, a potem ds. nauki na Wydziale Budownictwa i Inżynierii Środowiska, obecnym Wydziale Inżynierii Lądowej, Środowiska i Geodezji. Na 7 lat powierzono mi stanowisko dziekana tego wydziału. A w kadencji 2012-2016 pełniłem funkcję prorektora ds. studenckich. Teraz kieruję Katedrą Technologii Wody, Ścieków i Odpadów.

Wypromowałem pięciu doktorów, recenzowałem szereg rozpraw doktorskich, recenzuję dorobek naukowy osób starających się o habilitację albo o uzyskanie tytułu profesora.

Byłem zastępcą prezesa koszalińskiego oddziału Naczelnej Organizacji Technicznej i zastępcą prezesa oddziału Polskiego Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Sanitarnych. Od roku jestem prezesem tego stowarzyszenia. Jestem członkiem koszalińskiego oddziału Lions Club, którego głównym celem jest działalność na rzecz dzieci mających poważne problemy ze wzrokiem i wychowanków domów dziecka.

Swojej szansy chyba nie zmarnowałem.

Ma Pan czas na pielęgnowanie pasji? Ponoć bywa Pan na koncertach w Filharmonii.

– Chyba za rzadko, nie każdy rodzaj muzyki mi odpowiada. Choć muszę zdradzić, że skończyłem lubelskie studium gry na akordeonie. Przez 10 lat dwa razy w tygodniu miałem lekcje muzyki, dodatkowo raz w tygodniu były próby orkiestry szkolnej. Nauczyciel nosił nazwisko Śpiewak, cała jego rodzina grała na skrzypcach, a on dodatkowo potrafił uczyć gry na akordeonie. Polubiłem ten instrument. Podręcznik Witolda Kulpowicza „Szkoła gry na akordeonie” przerobiłem „od deski do deski”. Zdarza mi się, że znoszę ze strychu mój akordeon Weltmeister 80 i „umilam” życie rodzinie, a szczególnie wnukowi, który w sierpniu skończył 4 lata. Umiejętność gry na instrumencie często okazuje się przydatna. Bywało, że po wielogodzinnych konferencjach naukowych i uroczystościach towarzyskich relaksowaliśmy się przy muzyce na żywo.

– Czym zajmują się Pana dzieci?

– Córka jest absolwentką Uniwersytetu Szczecińskiego i pracuje w administracji Wydziału Mechanicznego naszej uczelni. Syn ukończył ekonomię na Politechnice Koszalińskiej. Po studiach pracował w USA i uczył się intensywnie angielskiego. Mieszka w pobliżu Wiednia. Jest przedsiębiorcą, pośredniczy w kontaktach z polskimi firmami poligraficznymi. Rynek w Polsce w tym zakresie jest bardzo rozwinięty, choć obecnie z powodu drastycznych podwyżek cen papieru przeżywa trudności.

Nie ukrywam, że jestem dumny z moich dzieci.