Z Marcinem Wasilewskim, pianistą jazzowym, współzałożycielem Simple Acoustic Trio i liderem zespołu Marcin Wasilewski Trio, muzykiem o koszalińskich korzeniach występującym wraz z przyjaciółmi na najbardziej prestiżowych estradach świata – rozmawia Piotr Pawłowski.
Jaki był pana pierwszy świadomy kontakt z muzyką?
– W szkole podstawowej. Wujek grał w big-bandzie katowickim, który – w ramach Pomorskiej Jesieni Jazzowej – zawitał do Koszalina. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem jazz na żywo. Muzyka od razu wydała mi się jasna, czysta, przyjemna, nic mnie w niej nie denerwowało. Bardzo dobrze pamiętam to uczucie.
Wiedział pan już wtedy, że to jazz?
– Tak. Miałem siedem lat i dopiero zaczynałem przygodę z muzyką. odbierałem ją czysto instynktownie. Pamiętam, że podczas tego koncertu odczuwałem błogość. Wiem, że część odbiorców uważa, że jazz to kociokwik. Powiedzmy sobie szczerze: ci ludzie nigdy nie pokochają jazzu.
Pochodzi pan z rodziny z muzycznymi tradycjami?
– Ojciec jest czynnym muzykiem, z braci Mamy: jeden uprawia muzykę zawodowo, to ten, o których wspominałem, a drugi półzawodowo. Kontakt z muzyką – rozrywkową, ale bardziej wartościową: jazz, dobry pop – miałem także za pośrednictwem płyt, które były w domu.
CZTERY DNI NA JAZZ JAMBOREE
W jaki sposób muzyk dokonuje wyboru instrumentu?
– Zawsze to duża zagadka. Tata posłał mnie na fortepian, pewnie dlatego, że sam go lubi, gra na tym instrumencie, chociaż był w klasie trąbki. Na ogół jednak ten wybór to przypadek, nie da się tego tak do końca przewidzieć. Rodzic coś tam sobie wymyśli, dziecko męczy się, a czasami wystarczy, jak w przypadku Sławka Kurkiewicza (koszalinianin, kolega z zespołu Simple Acoustic Trio – dop. pp], przeskoczyć ze skrzypiec na kontrabas, żeby wszystko zaczęło do siebie pasować.
Dlatego pan pozostał przy fortepianie?
– Tak, bo to mój instrument, ale lubię grywać również na innych, na przykład na perkusji; mam do niej predyspozycje manualne.
Pamięta pan swój pierwszy koncert w Koszalinie?
– Jazzowy? Tak. Razem ze Sławkiem i Sebastianem [Demydczukiem, pierwszy perkusista SAT] na popisie klasowym zagraliśmy „Misty” [standard jazzowy z 1954 roku napisany przez errolla Garnera]. Co ciekawe, wtedy zagrałem pierwszy i ostatni raz na perku
sji, a Sebastian na pianie. Dopiero zacząłem uczyć się grania jazzu na fortepianie. Poza tym pamiętam nasze występy w BWA [kawiarnia w nieistniejącym już dzisiaj Biurze Wystaw Artystycznych przy ulicy Piastowskiej]. Chciałem z jazzowym graniem wyjść do ludzi, dogadaliśmy się z Waldkiem Potentasem [ówczesny szef kawiarni] i za minimalną stawkę, która dla nas i tak była super, bo przynajmniej mieliśmy kieszonkowe – a i tak bardziej liczyło się granie od pieniędzy – wystąpiliśmy.
Z jakim repertuarem?
– Ze Sławkiem i Sebastianem graliśmy standardy w „Piątki jazzowe” od dwudziestej do dwudziestej czwartej. Tym razem już na swoich właściwych instrumentach.
Jak wspomina pan swój studencki okres katowicki?
– Kształtowanie się wrażliwości muzyka na ogół nie przebiega tylko na studiach; to proces, który trwa o wiele dłużej. W zasadzie całe życie. Wcześniej wiedzieliśmy, że chcemy grać muzykę jazzową, a w ostatniej klasie liceum muzycznego [w Koszalinie] zaczęliśmy współpracować z Tomaszem Stańko. Z podstawowymi umiejętnościami łatwiej nam było dostać się na studia.
Dlaczego wybrał pan jazz?
– Główną naszą inspirację przywieźliśmy z Jazz Jamboree osiemdziesiąt dziewięć. Z moją Mamą polecieliśmy ze Sławkiem samolotem na cztery dni do Warszawy. Mieliśmy wolną rękę, mogliśmy chodzić na koncerty do Sali Kongresowej i chłonąć jazzową atmosferę. Mieliśmy po kilkanaście lat i otwarte głowy na wszystko, co wokół nas wirowało. Ta muzyka na żywo wywarła na nas ogromny wpływ, postanowiliśmy się jej poświęcić całkowicie.
Kiedy wróciliście na Jazz Jamboree?
– Wszystko przebiegło bardzo szybko, bo już w dziewięćdziesiątym trzecim roku zagraliśmy na otwarcie festiwalu Jazz Jamboree. Był to dla nas ogromny zaszczyt, ale i spory stres. Cztery lata wcześniej, jeszcze jako słuchacze, siedzieliśmy po raz pierwszy na Jazz Jamboree w siódmym rzędzie nie umiejąc grać jazzu.
WYRAŻENIE NIEGRAMATYCZNE
Skąd nazwa: Simple Acoustic Trio?
– Nazwę wymyślił Sebastian, na boisku szkolnym, gdy graliśmy w piłkę. Brzmiała świetnie, po angielsku, inspiracją sięgała do jazzu amerykańskiego, chociaż jeszcze nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, że to wyrażenie niegramatyczne.
Jak SAT przyjęło środowisko polskich jazzmanów?
– Starsze środowisko muzyków, z rozbuchanych jazzowo lat siedemdziesiątych, czy nawet wcześniejszych, bo jazz jest obecny w Polsce od lat powojennych, szybko nas zauważyło, zaprosiło do swojego grona i udziału w festiwalach, warsztatach. otrzymaliśmy szansę od „grona pedagogicznego”, czyli mistrzów, z której skorzystaliśmy. Współpracowaliśmy także z przedstawicielami średniego pokolenia jazzmanów.
Jak doszło do nagrania waszej pierwszej płyty?
– W dziewięćdziesiątym czwartym roku, już z Michałem Miśkiewiczem [perkusistą, który zastąpił Sebastiana Demydczuka] graliśmy znowu w Kongresowej na Jazz Jamboree utwory Krzysztofa Komedy, nuty – na warsztatach jazzowych – dał nam Jan „Ptaszyn” Wróblewski. Występ odbił się szerokim echem, był bardzo dobry i transmitowany w najlepszym czasie antenowym, tuż po „Wiadomościach”, w pierwszym programie Telewizji Polskiej, co teraz jest nie do pomyślenia. Mieliśmy ogólny przegląd rynku, wiedzieliśmy, kto i co wydaje, więc pomyśleliśmy o nagraniu płyty; od razu braliśmy pod uwagę muzykę Komedy. Album ukazał się rok później, nakładem krakowskiej firmy Gowi Records [płyta „Komeda” stała się jednym z najgłośniej komentowanych debiutów lat 90.].
Wtedy już SAT zaczęło grywać z Tomaszem Stańko?
– Z nową energią byliśmy skupieni na graniu, koncertach, a równocześnie nagraliśmy płytę, później drugą, współpracowaliśmy z Tomaszem Stańko i kończyliśmy studia – wszystko naraz, ale to był dobry czas rozwoju, zbierania doświadczeń. około dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, podczas koncertu we Frankfurcie z Tomaszem Stańko, usłyszał nas niemiecki producent Manfred eicher. W ten sposób trafiliśmy do jego stajni muzycznej – eCM Records. Było to dla nas jak spełnienie marzeń, wcześniej zasłuchiwaliśmy się w wielu genialnych nagraniach artystów pracujących dla tej wytwórni.
Skąd niedawna zmiana nazwy z SAT na Marcin Wasilewski Trio (MWT)?
– Była to sugestia Manfreda eichera przy drugiej płycie. W skrócie mówiąc, powiedział, że Simple Acoustic Trio nie jest wcale takie Simple. Nie chcieliśmy pozbywać się znanej nazwy, byliśmy do niej przywiązani, mimo to daliśmy się przekonać. W końcu to nie nazwa gra, lecz ludzie, którzy są w zespole. Poza tym – w znaczeniu muzycznym – Simple Acoustic Trio brzmi trochę pejoratywnie.
2015: DWA FRYDERYKI
Jak się osiąga – jak piszą o płytach i koncertach MWT krytycy muzyczni – tak „wysoki kunszt wykonawczy”?
– Cechą każdej muzyki instrumentalnej musi być szacunek wobec odbiorcy, który oczekuje – na płycie, czy podczas koncertu – najlepszego wykonania. Poza tym jazz sam w sobie jest, jeżeli chodzi o kunszt wykonawczy, muzyką bardzo wymagają; na tym się głównie opiera. Potrzeba ładnych kilku lat, żeby grać naprawdę dobrze.
Akordy jazzowe wydają się proste.
– Czasami rzeczywiście akordy wydają się proste, ale w wykonaniu już takie nie są, nawet dla sprawnych instrumentalistów. Rytm, drive są w muzyce jazzowej ważne, ale równocześnie trudne. Trzeba mieć do tego typu grania predyspozycje i radość z osiągania na przykład euforii, której można doświadczyć podczas kolektywnego tworzenia muzyki – tu i teraz.
Jak porozumiewacie się na scenie, macie swój kod?
– Gramy ze sobą od tak dawna, że pewne rzeczy wiemy bez patrzenia na siebie, bez mówienia; to są tysiące koncertów, w partiach improwizowanych, które wyglądają jakby były dokładnie rozpisane. Doświadczenie pozwala nam bezpiecznie wybiegać w rejony nieznane. Jesteśmy poniekąd szczęściarzami, że udaje nam się ze sobą tak długo grać i nie być tym znudzonym. Na tym też polega magia muzyki improwizowanej.
Spodziewał się pan Fryderyka za najnowszą płytę MWT „Spark Of Life”, nagraną wspólnie ze szwedzkim saksofonistą Joakima Mildera?
– Nie. Zresztą nigdy nie czekałem na żadną nagrodę. Fryderyk za „Spark of Life” [album zdobył Fryderyka 2015 w kategorii „jazzowy album roku”, a Marcin Wasilewski Fryderyka jako „jazzowy artysta roku”] był dla mnie dużym zaskoczeniem, wcześniej już dostaliśmy tę nagrodę za inny album, więc myślałem, że tym razem powinien ją dostać ktoś inny. Dla mnie najważniejsze jest, żeby nasza muzyka płynęła i docierała do ludzi, a płyta znajdowała nabywców. Nagrody są miłym, ale jednak dodatkiem do grania.
Liryzm pomaga panu, czy przeszkadza w komponowaniu?
– W muzyce – komponowaniu i koncertowaniu – trzeba być szczerym i nie walczyć z własnymi cechami na siłę. oczywiście, trzeba pokonywać swoje słabości. Chodzi o to, żeby to, co tkwi w człowieku wychodziło do ludzi. Wiem, że są twórcy kalkulujący, z premedytacją kształtujący swój koncept artystyczny. Mnie to nie dotyczy, podążam za naturalnością.
Tomasz Stańko powiedział o panu: „Duszę ma słowiańską”.
– Nie wiem, co to znaczy mieć słowiańską duszę, być może właśnie dlatego, że ją mam. Fortepian w Polsce silnie kojarzy się z tym, co napisał Fryderyk Chopin. Jego duszę muzyczną bardzo często określa się mianem romantycznej i słowiańskiej. Ten instrument w samym brzmieniu ma w sobie dużo liryzmu. Nawet więc, gdybym chciał, a nie chcę, nie da się uciec ani od liryzmu, ani od słowiańskiej duszy. Chociaż w muzyce cenię całą gamę barw, różnych środków wyrazu i artystów, którzy wydobywają z instrumentów nowe brzmienia, a z kompozycji – nowe znaczenia, jakby na przekór utartym schematom myślenia, grania i komponowania.
40-LATEK 20 LAT PO DEBIUCIE
Skończył pan w tym roku czterdzieści lat. Jakie plany?
– Tak, mam czterdzieści lat (śmiech). Czterdziestka kojarzy mi się z motywem muzycznym z „Czterdziestolatka” Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza [z 1974 roku]. Myślę o kontynuacji tego, co robimy. Chcemy zaprosić muzyków z innych krajów na pojedyncze koncerty, a poza tym rozwijać kwartet z Joakimem Milderem, ponieważ ta muzyka obiecująco nam się rozwija. Poza tym mam w sobie ciągłe poczucie spełniania marzeń muzycznych.
Często prywatnie wraca pan do Koszalina?
– ostatnio coraz rzadziej prywatnie, za to częściej zawodowo – na koncerty do nowej, pięknej Filharmonii Koszalińskiej. Możemy być z niej dumni.
Poza wspomnieniami, jakie są dzisiaj pana związki z Koszalinem?
– Mam dużo pięknych wspomnień związanych z czasem, kiedy przez dwanaście lat uczyłem się w Szkole Muzycznej, dorastałem, poznawałem przyjaciół. Pamiętam Nocne Bractwo Artystyczne [pomysłodawca słynnych kabaretowo-muzycznych „Nocy kata” w Domku Kata] Bartka Brzeskota [kabareciarz, reżyser filmowy], z którym stawialiśmy pierwsze profesjonalne kroki na scenie, niezwiązane stricte z muzyką, lecz polegające na łączeniu jej z kabaretem i poezją śpiewaną. Był to niezapomniany czas, który pozostanie we mnie na zawsze.
Człowiek wyrasta z miejsca, czy miejsce z człowieka?
– Po studiach musiałem wyprowadzić się z Koszalina. Wiedziałem, że będzie mi ciężko stale podróżować do Warszawy, zwłaszcza, że zespół był w połowie z Warszawy, a w połowie z Koszalina. Jak wszyscy wiemy, Koszalin jest miastem pięknie położonym, ale niestety na uboczu. Na zawsze jednak pozostanie w moim sercu.
Marcin Wasilewski (40 lat) – kompozytor, pianista jazzowy, założyciel Simple Acoustic Trio (obecnie: Marcin Wasilewski Trio). od lat uchodzi za jednego z najbardziej utalentowanych i uznanych polskich pianistów, bywa porównywany do młodych: Keitha Jarretta, Chicka Corei, Herbie Hancocka. Absolwent Szkoły Muzycznej w Koszalinie i Akademii Muzycznej w Katowicach. Członek słynnego Kwartetu Tomasza Stańki. od 2003 roku współpracuje z wytwórnią eCM Records. Z zespołami i indywidualnie zdobył dotychczas sześć statuetek Fryderyka (plus dwie nominacje), nagrody polskiego przemysłu fonograficznego, dzięki czemu, obok Tomasza Stańki (dziewięć statuetek, w tym złota), jest najczęściej nagradzanym Fryderykami polskim jazzmanem.
Simple Acoustic Trio (od 2008 roku pod nazwą: Marcin Wasilewski Trio) – grupa jazzowa założona w 1990 roku przez uczniów koszalińskiego Liceum Muzycznego. od 1993 roku współpracują z Tomaszem Stańką, z którym często koncertują, stąd bywają określani mianem „sekcji rytmicznej Tomasza Stańki”. SAT (do 2005 roku) nagrało sześć płyty, w tym debiutancką „Komeda” (1995), koncertową „Live in Getxo” (1996) i „Lyrics” (2001) z Henrykiem Miśkiewiczem. Pod szyldem Tomasz Stańko Quartet muzycy nagrali trzy płyty, a trzy kolejne już jako MWT. obydwie grupy są laureatkami licznych nagród muzycznych, przyznawanych w konkursach jazzowych, podczas zagranicznych festiwali i przez polski rynek fonograficzny.