Wielki błękit hipnotyzuje i uzależnia. Pomiędzy zderzającymi się żywiołami jest pasja, ambicja i marzenia o wielkim sporcie. Dorosnąć wcale nie oznacza, że trzeba pozbyć się dziecka, które w nas drzemie. Historia Błażeja Ożoga, brązowego medalisty mistrzostw świata w kitesurfingu ma morał, choć nie jest bajką. To historia człowieka, który zupełnie niespodziewanie znalazł się na życiowym zakręcie, ale potrafił złapać wiatr w żagle i popłynąć we właściwym kierunku.
– O jakie medale powalczysz w najbliższym czasie?
– Planuję start w Mistrzostwach Europy i Świata. Francja w październiku i listopad w Omanie. W Omanie nigdy jeszcze nie byłem i wcale mi się nie śpieszy. Pamiętam zawody olimpijskiej klasy w windsurfingu, które określam jako masakrę. 50 stopni w cieniu i bardzo słaby wiatr. Nie są to idealne warunki do ścigania. Dobre dla chudych.
– Przecież Ty jesteś szczupły!
– Ale nie aż tak strasznie.
– Strasznie to waga skoczka narciarskiego?
– Strasznie to 65 kg. Znajdzie się paru takich zawodników.
– Kogo z Polaków zobaczymy w Omanie?
– Maksa Żakowskiego i mnie. Jesteśmy członkami kadry, więc to dla nas obowiązkowy start.
– Za pieniądze związku? Dobrze się tam wam dzieje…
– Za własne, bo kadra nie ma dofinansowania. W minionym sezonie mieliśmy zniżkę formy, co przełożyło się na wyniki, a to z kolei wpłynęło na cofnięcie funduszy związkowych. Jedyne wsparcie polega na inwestycji w nasze zgrupowania w kraju. Nie mamy nawet trenera, funkcja etatowo opiekującego się kadrą nie istnieje. Ma to związek z odpowiedzialnością. Dużo pracy, która nie jest wynagradzana, więc trudno oczekiwać, że ktoś chciałby się poświęcić.
– Jak w takim razie trenujesz? Kto Cię wspiera?
– Od wielu lat jesteśmy razem z Maksem na wodzie. Przygotowaniem kondycyjno-siłowym zajmuje się Maciek Bielski z CrossFit Trójmiasto w Sopocie. Resztę ogarniamy sami i nie jest źle. Oczywiście lepiej byłoby mieć trenera, który daje wsparcie na wodzie, gdy coś się dzieje.
– Co może się wydarzyć?
– Aktualnie dość szybko pływamy, nawet 38-40 km/h pod wiatr. Z wiatrem około 60. Upadek w tej sytuacji jest bolesny. Prędkość powoduje, że robimy spore odległości. Przykładowo, na pięciominutowym treningu pod górę, w którym robimy zwroty, okazuje się, że jesteśmy 2 km od brzegu. W Polsce nie ma stałego wiatru, więc jak on siądzie, zaczyna się wyzwanie, aby wrócić. Identycznie jak pływamy w sztormie, sytuacja robi się wtedy mocno niebezpieczna.
– Zdarza Ci się panika w takich momentach?
– Nie, bo wiem, co mam robić: złapać wyporne narzędzie, czyli deskę, usiąść na niej i odpocząć. Potem się martwić co dalej.
– Od początku trenował Cię ojciec, Andrzej Ożóg? Znał się na kitesurfingu?
– Tak, był świetny. Mnie zależało na skokach, ewolucjach i lansie. Dla nas obu to był poligon doświadczalny. Początki nie były łatwe, bo w Polsce nie da się równo trenować. Brak wiatru, kłopoty z łokciem i złe przygotowanie fizyczne spowodowały, że przeniosłem się na race, czyli wyścigi. Teraz głównie to robię. Pomoc ojca okazała się nieoceniona. Miał doświadczenie w windsurfingu, był zawodnikiem, dużo startował w największych imprezach, a potem w naturalny sposób swoje doświadczenie przeniósł na deskę z latawcem.
– Dużo obaj musieliście poświęcić, abyś mógł pójść coraz wyżej?
– Tryb zawodniczy spowodował, że nie chodziłem, jak inni, codziennie do szkoły. Wyjazdy zabierały mnóstwo czasu, więc każda placówka w takiej sytuacji szybko by mnie pożegnała. Na szczęście w Gliwicach znalazła się szkoła, która poszła mi na rękę.
– Surfer ze Śląska?
– Pełen odlot! Chodziłem do szkoły z charakterem. Katolicka, prywatna, z dyrektorem o dużym poziomie wyrozumiałości. Do Trójmiasta przeprowadziłem się na studiach.
– Surfer z amerykańskich filmów – przystojny, opalony i bogaty… taki chciałeś być?
– Początkowo pewnie trochę tak było, więcej zabawy niż powagi. Pomyślałem, że spróbuję. Na pewnym poziomie pływanie stało się jednak zawodem. Trzeba było przestawić myślenie, znaleźć motywację, zmienić pewne nawyki.
– Da się z tego żyć?
– Mając 24 lata, Studiując, bez zobowiązań w postaci rodziny tak.
– Co dalej? Zostaniesz szkoleniowcem?
– Nie wiem, czy jest zapotrzebowanie na trenerów. Prędzej pójdę w temat własnej szkółki i współpracy z jednym ze sponsorów. To firma produkująca sprzęt, więc z czasem chciałbym aby praca u nich była stałą. Kite’a da się rzucić, ale pływanie jest moim zawodem, stylem życia, więc nie myślę o tym. Poza tym to taki sport, który można uprawiać bardzo długo.
– Szkół kitesurfingu jest sporo, przebijesz się?
– Są miejsca na świecie, gdzie warto je otworzyć.
– Egipska super kasa, będziesz uczył turystów all inclusive?
– To bardzo dobre pieniądze ale męcząca praca. To plan B, gdyby sponsorzy się wycofali, a w życiu nie poszło. Wtedy kupuję bilet w jedną stronę i zaczynam uczyć. Perspektywy mam, ale nie chciałbym tego robić. Nie czuję się w roli nauczyciela. Nie każdy zawodnik może stać się trenerem. Kite przyszedł mi łatwo, więc czasem nie rozumiem, że ktoś może mieć z czymś problem. Do nauczania trzeba mieć predyspozycje, odpowiedni charakter, no i motywację. Każdy trener życzyłby sobie samych talentów i potencjalnych mistrzów. Nagorzej, gdy trafia ktoś młody, zmuszony przez rodziców. Ucząc przez chwilę zauważyłem, że takich ludzi jest sporo.
– Tobie tajniki tego sportu przekazywał między innymi tata, który był dużym autorytetem w tym surferskim środowisku. Po jego śmierci musiałeś szybko dorosnąć?
– I tak, i nie. Parę spraw się zmieniło. Cały czas gdzieś w głębi duszy jestem dzieckiem i obawiam się, że tak zostanie. Lubię w niedzielę rano obejrzeć kreskówki zamiast wiadomości. Śmierć ojca to był wstrząs, trauma. Przerwałem wtedy starty, treningi, świat mi się zawalił. Przez miesiąc nie trzeźwiałem. Musiałem się odpiąć i zluzować. Pewnego ranka wstałem i powiedziałem stop. Wróciłem do życia. Musiałem pomyśleć, że było minęło. Pójść dalej. Bardzo mi go brakuje, często, gdy coś się wydarzy chwytam za telefon i chciałbym zadzwonić wybierając na ekranie „tata”. Wiem, że się nie da, musiałem się z tym pogodzić.
– Podniosłeś się i wskoczyłeś na sportową falę?
– W pierwszym sezonie po śmierci ojca odzyskałem tytuł mistrza Polski. To była spora zmiana jeśli chodzi o sprzęt.
– Na czym polegała?
– Ścigamy się na hydrofoilu, czyli desce z hydroskrzydłem, które umożliwia nam unoszenie się nad wodą. U spodu deski mamy przymocowany maszt, który kończy się dwiema lotkami przypominającymi trochę samolot. Ten właśnie „samolot” sprawia, że deska unosi się nad wodą.
– Dla amatora nie do opanowania?
– To jest proste, ale najpierw należy nauczyć się pływać ze zwykłą deską. Gdyby ktoś bez doświadczenia dostał latawiec i deskę z hydroskrzydłem, to po nim. Dla mnie ta zmiana okazała się dobra, przywróciła moją zajawkę na kite’a.
– Sukcesy dedykujesz tacie?
– Jak będzie sukces, z którego będę bardzo dumny, to zadedykuję.
– Co musiałbyś osiągnąć?
– Podium mistrzostw świata. To wykonalne i mam nadzieję, że w tym roku powalczę. Czołówka jest mocna i szeroka, o złoto może z powodzeniem walczyć 20 zawodników. Wszyscy bardzo dobrzy.
– Ilu w kraju, prócz Ciebie jest bardzo dobrych?
– Z ręką na sercu myślę, że Maks Żakowski.