druk prestiz MB67006 Ludzie

Fenomen Profesora Maciejewskiego

Fot. Marcin Betliński, Edward Grzegorz Funke

Spotkał nas niezwykły zaszczyt. Uczestniczyliśmy w uroczystym wieczorze, podczas którego w gronie bliskich i przyjaciół prof. dr hab. n. med. Zdzisław Maciejewski wspominał najważniejsze momenty swojego 90-letniego życia, 68 lat pracy zawodowej i 50 lat twórczo spędzonych w Koszalinie. Mówi się czasami, że ktoś jest „chodzącą historią”. O Profesorze można powiedzieć bez najmniejszej wątpliwości: jest żywą historią i prawdziwą legendą położnictwa oraz ginekologii w naszym mieście, nauczycielem i kreatorem grupy znakomitych lekarzy, bezdyskusyjnym autorytetem nie tylko medycznym. Pozostaje przy tym ciepłym człowiekiem, zawsze życzliwym i pomocnym, zakłopotanym zainteresowaniem, jakie mu się okazuje.

Ponieważ prof. Zdzisław Maciejewski jest jednym z założycieli koszalińskiego klubu rotariańskiego, wspomniany wieczór miał formę klubowego spotkania w rozszerzonym gronie. Odbył się zaś w murach kampusu Politechniki Koszalińskiej przy ulicy Eugeniusza Kwiatkowskiego (Profesor z uczelnią związany jest w różnych sposób od dawna). W prezentacji, której mogliśmy wysłuchać 6 grudnia br., profesorowi Maciejewskiemu towarzyszyła dr hab. Jolanta Kazimierczyk-Kuncer, profesor Politechniki Koszalińskiej.

Korzenie

Drugi września 1931 roku przyniósł w życiu Tadeusza i Heleny Maciejewskich radosną, choć wyczekiwaną zmianę. Tego dnia na świat przyszedł ich pierworodny syn, któremu na chrzcie świętym nadadzą imię Zdzisław. W kolejnych latach rodzina powiększy się jeszcze o trójkę dzieci: Zbigniewa, Krystynę i Sławoja. Oboje państwo Maciejewscy ukończyli Królewską Wyższą Szkołę Techniczną we Wrocławiu (Königliche Technische Hochschule Breslau). Pan Tadeusz do 1936 roku był dyrektorem w Polskiej Fabryce Porcelany „Huta Franciszka Górny Śląsk”, mieszczącej się w Bykowinie (obecnie jest to dzielnica Rudy Śląskiej). W pamięci Jubilata informacji na temat rodziny ojca nie zapisało się wiele.

Dużo więcej wiadomo o rodzinie ze strony pani Heleny. Miała ona dwie siostry – Marię i Walerkę oraz czterech braci – Jana, Bernarda, Bronisława i Aleksandra. Wszyscy byli gruntownie wykształceni i wychowani w duchu patriotycznym, co zdeterminowało ich losy.

Panie Maria i Waleria odegrają w przyszłości ogromną rolę w powojennym wychowaniu oraz zdobyciu wykształcenia przez rodzeństwo Profesora.

Wujkowie

Jan Polski studiował prawo i administrację na Uniwersytecie Humboldtów, najstarszym uniwersytecie berlińskim, założonym przez Fryderyka Wilhelma III w 1809 roku. Po studiach pełnił funkcję radcy w urzędzie miasta Berlina. W czasie I wojny światowej służył w armii pruskiej, podobnie jak setki tysięcy polskich poddanych Wilhelma II Hohenzollerna. W czasie Powstania Wielkopolskiego opowiedział się po stronie powstańczej i w roku 1919 r. objął funkcję burmistrza Środy Wielkopolskiej. Pełnił ją nieprzerwanie przez 20 lat, aż do września 1939 roku.

Na niemieckiej liście średzkich Polaków, których należy zgładzić w pierwszej kolejności, nazwisko Jana Polskiego musiało znajdować na samym początku, bo wraz z grupą mieszkańców miasteczka należących do lokalnej elity został rozstrzelany niedługo po wkroczeniu hitlerowców do Wielkopolski. Niemcy uważali ten region za swoją własność, historyczną część Niemiec. Powołali na jego bazie Kraj Warty (Reichsgau Wartheland albo Warthegau) wcielony do Rzeszy. Dziś imię burmistrza Jana Polskiego nosi jedna z ulic Środy Wielkopolskiej; upamiętnia go również okolicznościowa tablica.

Drugi z braci Polskich, Bernard, studiował w Königliche Technische Hochschule (późniejszej politechnice) w Berlinie. I on został wcielony do armii pruskiej, by trafić do okopów I wojny światowej. Po zakończeniu Wielkiej Wojny uzyskał tytuł inżyniera, a później otworzył w Poznaniu biuro konstrukcyjne. Był członkiem zespołu, który zbudował pierwszy polski silnik samolotowy.

Miał zmysł biznesowy, toteż w roku 1923 wybudował fabrykę kas pancernych. Pod marką „Bernard Polski” stała się ona znana w Polsce i poza jej granicami. Wytwórnia sejfów zakończyła działalność z dniem napadu Niemiec hitlerowskich na Polskę. Jej właściciel został aresztowany w 1940 roku i rozstrzelany na terenie Fortu VII w Poznaniu, w miejscu męczeńskiej śmierci około 20 tysięcy Wielkopolan.

Losu starszych braci uniknęli Bronisław i Aleksander.

Bronisław Polski należał do grona pierwszych absolwentów Uniwersytetu Poznańskiego – Wydziału Prawa. W 1938 roku został sędzią Sądu Najwyższego Rzeczypospolitej Polskiej. Wziął udział w kampanii wrześniowej i jako internowany oficer Wojska Polskiego wojnę spędził w oflagu Turnu, w Rumunii. Powrócił do kraju po poznańskich wypadkach czerwcowych 1956 roku. Został adwokatem w Katowicach.

Aleksander Polski również uczestniczył w wojnie obronnej 1939 roku. Dziewięć lat wcześniej ukończył studia medyczne na Uniwersytecie Poznańskim. W Klinice Chorób Wewnętrznych macierzystego uniwersytetu, pod kierunkiem prof. dr. hab. Stefana Kwaśniewskiego, uzyskał stopień naukowy doktora medycyny i specjalizację w zakresie chorób wewnętrznych. W 1936 roku objął stanowisko ordynatora Oddziału Chorób Wewnętrznych w Szpitalu Św. Elżbiety w Katowicach.

W 1939 r. został zmobilizowany i wcielony do wojska. Po klęsce wrześniowej przedostał się na Zachód, by w Wielkiej Brytanii zostać lekarzem jednostki lotniczej oraz asystentem na Polskim Wydziale Lekarskim. Ta naukowo-dydaktyczna jednostka została utworzona w marcu 1941 roku na Uniwersytecie w Edynburgu. Kształciła kadry medyczne dla potrzeb Polskich Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii. Kadrę akademicką stanowili profesorowie, docenci i doktorzy uniwersytetów polskich przebywający na uchodźstwie oraz lekarze pełniący służbę wojskową na Wyspach. Warto zaznaczyć, że polski Wydział Lekarski na Uniwersytecie w Edynburgu był jedyną polską instytucją akademicką działającą (do 1949 roku) legalnie w czasie II wojny światowej.

Po powrocie z Anglii w roku 1956, Aleksander Polski objął stanowisko ordynatora Górniczego Centrum Chorób Płuc i Gruźlicy w katowickiej dzielnicy Murcki.

Koniec szczęśliwego dzieciństwa

W momencie wybuchu wojny Tadeusza Maciejewskiego nie było już w domu – został wcześniej zmobilizowany jako oficer rezerwy. Pani Helena pozostała w Środzie z dziećmi sama. Miasto leżało blisko ówczesnej granicy niemiecko-polskiej, przebiegała przez nie linia obronna Armii Poznań, toteż już drugiego września 1939 roku ogłoszono ewakuację mieszkańców, by uchronić ich przed skutkami ewentualnych walk.

Profesor Zdzisław Maciejewski tak wspomina dzień swoich ósmych urodzin: – Pamiętam jak dziś, jechaliśmy pociągiem towarowym. Nagle rozpoczęło się bombardowanie, straszne, huraganowe. Pociąg zatrzymał się, wszyscy rozbiegli się na pola ziemniaków i buraków. Mój trzyletni braciszek Sławoj i Mama zostali ranni. Trafili do szpitala we Wrześni. Do domu wróciliśmy po wielu tygodniach.

Nie był to powrót szczęśliwy. Policja pod bronią przekwaterowała rodzinę z dużego wygodnego mieszkania do jednego pokoju ze wspólną kuchnią. W listopadzie do bliskich dołączył pan Tadeusz. Co z tego, kiedy wkrótce został aresztowany: – Pojawili się u nas gestapowcy – wspomina Profesor. – Jeden z nich trzymał w ręku zdjęcie, które na początku 1919 roku zrobiła sobie grupa powstańców śląskich. Wśród nich był też mój Tata. Jak się później dowiedziałem, nikt z tej fotografii nie dożył końca wojny. Mojego Ojca wywieziono do obozu Auschwitz Birkenau, następnie do Oranienburg – Sachsenhausen. Według danych Niemieckiego Czerwonego Krzyża, w obozie w Dachau na początku lutego 1945 roku został zgładzony w zbiorowym mordzie więźniów przy użyciu fenolu.

W drugi dzień Zielonych Świątek, 12 maja 1940 roku, gestapowcy przyszli po resztę rodziny. – Początkowo, do momentu rozdzielenia nas z Mamą w grudniu 1941 roku, przebywaliśmy w różnych obozach koncentracyjnych. Mamę w końcu osadzono w kobiecym obozie koncentracyjnym Ravensbrück, gdzie przebywała do końca wojny. My trafiliśmy do Polen-Jugendverwahrlager Sicherheitspolizei in Litzmannstadt, nazywanego „małym Auschwitz”. Przebywaliśmy tam do oswobodzenia w końcu stycznia 1945 roku.

Piekło na ziemi

O urządzonym w Łodzi z rozkazu Heinricha Himmlera, Reichsführera-SS, obozie dla małoletnich Polaków, niewiele się mówi.

Jak by się spełniał zamiar zbrodniarzy, by istnienie tego piekła na ziemi, otoczone było wieczną tajemnicą. Z przebiegłą perfidią ulokowali oni jedyny obóz koncentracyjny, powołany wyłącznie dla dzieci, w obrębie łódzkiego getta. Dawało to gwarancję, że nikt nie ucieknie zza jego murów, a nawet gdyby mu się to udało, nie znajdzie na zewnątrz żadnej pomocy.

Teoretycznie Polen-Jugendverwahrlager przeznaczony był dla dzieci w wieku od 8 do 16 lat. W rzeczywistości trafiały tam dzieci młodsze (jak brat Profesora, mający wówczas pięć i pół roku), nawet dwuletnie.

Formalnie działalność obozu rozpoczęła się 1 grudnia 1941 roku. Pierwszych więźniów, wśród nich rodzeństwo Maciejewskich, przywieziono do Łodzi w połowie grudnia.

O ponad trzech obozowych latach profesor Zdzisław Maciejewski mówił dotychczas niewiele, nawet najbliższym. Podczas swego benefisu na Politechnice Koszalińskiej Profesor otworzył się, choć widać było, że są to dla niego wciąż bolesne wspomnienia: – W Auschwitz-Birkenau do śmierci wiodły komory gazowe. W „Klein Auschwitz” to samo osiągano na drodze „śmierci naturalnej”, poprzez lęk, głodzenie, pracę przekraczającą siły fizyczne małoletnich – powiedział z przejęciem.

Praca była jedną z kluczowych form eksterminacji, stosowaną przez Niemców. Także w łódzkim piekle dzieci z całym okrucieństwem stosowali oni szyderczą maksymę „Arbeit macht frei”: – Nasza praca trwała dzień w dzień od 9 do 12 godzin, często całą dobę. Początkowo była to praca przy budowie i rozbudowie obozu. Najcięższe było walcowanie. Do walca o wadze 2-3 ton wprzęgano 20-30 małych niewolników. Jeżeli esesmani uznali, że się ociągamy, bili nas i kopali do utraty przytomności – relacjonuje Profesor.

– „Wychowawcy” z trupimi główkami na czapkach nie znali litości. Pod koniec 1943 roku w rozbudowanym obozie powstały warsztaty rzemieślnicze, produkujące dla potrzeb Wehrmachtu i Luftwaffe. Chłopcy wykonywali między innymi chlebaki, ładownice, paski do masek przeciwgazowych, kosze do pocisków, podkłady pod koła samochodowe i tak jak ja z braćmi – specjalne obuwie na front wschodni. Dziewczynki pracowały w szwalni i pralni dla wojska.

Kilkunastogodzinna praca w obozie była ponad siły dzieci. Wykonywały ją w stresie, w bardzo złych warunkach. Były bite, głodzone i wciąż poniżane przez nadzorujący je personel. Wytchnienia nie mogły zaznać nawet we śnie, gdyż pomieszczenia budynków oraz baraków były wychłodzone, prycze przepełnione, a brak środków sanitarnych skutkował chorobami skóry oraz plagą wszy i pcheł.

Z początkiem 1944 r. w obozie wybuchła epidemia tyfusu, a zarażone dzieci leczono w szpitalu na terenie getta. Śmierć następowała również na skutek wychłodzenia oraz głodu, co nie było rzadkim zjawiskiem, gdy uzmysłowimy sobie, że z byle powodu dzieci zsyłano do karceru. Stosowano również chłostę, która była stałym elementem obozowego rygoru. Dzieci źle pracujące piętnowano czerwonym krzyżem malowanym olejną farbą na plecach wierzchniego okrycia i kierowano je do tzw. karnej kompanii, gdzie obowiązywały zmniejszone racje żywnościowe. Zajmowała się ona przede wszystkim rozbiórką domów, smołowaniem dachów, czyszczeniem latryn i ubijaniem obozowych alei.

Najmniejsze dzieci wysyłano z łódzkiego obozu do niemieckich ośrodków germanizacyjnych Lebensborn w Ludwikowie, w Puszczykowie oraz do tzw. Gaukinderheim w Kaliszu. Niekiedy dzieci starsze przewożono do innych ośrodków pracy, jak obóz w Potulicach. Gdy ukończyły szesnasty rok życia, zsyłano je do niemieckich obozów koncentracyjnych m.in. do Gross-Rosen, Ravensbrück lub Auschwitz -Birkenau.

svg%3E Ludzie
Profesor dr hab. n. med. Zdzisław Maciejewski

Wolni, do końca osieroceni

Obóz, jak cała Łódź, został wyzwolony 29 stycznia 1945 roku. Trudno oszacować precyzyjnie, ile dzieci było jego więźniami – Niemcom udało się zniszczyć dużą część dokumentacji. Badacze mówią, że chodzi o liczbę między 4 000 a 5 000 osób. W momencie oswobodzenia w jego murach znajdowało około 900 dzieci.

Ponad 90 procent byłych więźniów Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt straciło jednego lub oboje rodziców: – Przeszliśmy ciężką szkołę, poznaliśmy życie z jego najbardziej brutalnej strony – komentuje prof. Zdzisław Maciejewski. – Zabito w nas zaufanie i miłość do dorosłego człowieka. Zgaszono na zawsze uśmiech i radość wieku dziecięcego. Życie na wolności przyniosło nam radość, ale i zagubienie, rozczarowanie, lęk i smutek. Byliśmy wolni, ale jakby w próżni. Mijały godziny, dni, tygodnie, a my czekaliśmy w obozie przejściowym, zwanym przez nas przechowalnią. Miałem 14 lat, byłem najstarszy z rodzeństwa. Stałem się głową rodziny. Uzmysłowiłem sobie, że muszę zrobić wszystko, aby zorganizować nam bezpieczny powrót do domu. Udałem się do placówki Polskiego Czerwonego Krzyża z prośbą o wysłanie zapytania do jednego z wujków (nie znając jego losu) i znajomych rodziców ze Środy Wielkopolskiej, czyli ostatniego miejsca naszego zamieszkania i aresztowania, czy nie przyjęliby nas do siebie do czasu powrotu rodziców.

Przychodzi radosna odpowiedź: wszystkie rodziny wyraziły zgodę i zorganizowały transport. Ale pobyt w Środzie okazał się smutny. W kwietniu 1945 roku w stanie agonalnym z obozu wróciła pani Helena Maciejewska. Po krótkim pobycie w szpitalu, zmarła. Mniej więcej w tym samym czasie nadchodzi wiadomość o śmierci Tadeusza Maciejewskiego. Czwórka ich dzieci staje się sierotami.

svg%3E Ludzie
W prezentacji Profesorowi towarzyszyła dr hab. Jolanta Kazimierczyk-Kuncer,
profesor Politechniki Koszalińskiej.

Nowy etap

W maju 1945 roku 14-letniego Zdzisława, 13-letniego Zbyszka, 12-letnią Krysię i 9-letniego Sławoja przygarnęły siostry mamy. Dzieci po raz pierwszy od pięciu lat zyskały względne poczucie bezpieczeństwa.

W czerwcu ogłoszono pierwszą powojenną rekrutację do szkół: podstawowych, gimnazjum i liceum. Uczniów kwalifikowano według roku urodzenia albo według wcześniej ukończonego etapu edukacji.

Tym sposobem Zdzisław „awansował” z drugiej klasy szkoły podstawowej wprost do drugiej klasy gimnazjum. Na krótko: – Nie zapomnę pierwszej lekcji. Nauczycielka języka polskiego zrobiła nam dyktando zawierające 50 trudnych słów, w których można było popełnić błąd. Ja pobiłem rekord, bo popełniłem 52 błędy! Zaległości miałem ogromne. W konsekwencji promocji do tej klasy nie dostałem.

Nie wiadomo właściwie, za czyją sprawą Zdzisław Maciejewski znalazł się w gimnazjum księży Salwatorianów w Mikołowie (prawdopodobnie przyczyniła się do tego wychowawczyni z Czarnkowa). Nie mógł trafić lepiej. W roku szkolnym 1945/46 rozpoczął naukę w klasie zerowej. Odbywał indywidualnie lekcje z nauczycielami poszczególnych przedmiotów.

Profesor wspomina: – Przydzielono mi też kolegę z klasy, który pomagał mi w nauce, odrabiając ze mną okupacyjne zaległości. Był nim Gerard Rogowski. Dzięki jego wsparciu, po czterech latach nauki „małą maturą” ukończyłem gimnazjum z drugą lokatą, zaraz po Gerardzie. Nasze drogi się rozeszły. Gerard wstąpił do nowicjatu Salwatorianów, żeby po latach zostać generałem tego zgromadzenia zakonnego, a ja podjąłem dalszą naukę w I Liceum Męskim w Opolu, co umożliwił mi poobozowy fundusz edukacyjny.

Po ukończeniu liceum, w roku 1951, wybrałem studia na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Poznaniu.

Wymarzone studia

Rok 1951 to apogeum stalinizmu w Polsce. Nawet egzamin wstępny na studia medyczne podlegał presji ideologicznej. Kandydaci mieli do wyboru dwa tematy. Jeden dotyczący prac Olgi Borisownej Lepieszyńskiej, twórczyni pseudonaukowej teorii struktury komórki i drugi o Trofimie Łysence, przeciwniku genetyki.

Zdzisław Maciejewski egzamin zdał, ale na studia nie został przyjęty. Miał niewłaściwe pochodzenie (ojciec – przedwojenny dyrektor), a do tego ukończył katolicką szkołę. Dopiero interwencja Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych pozwoliła wpisać go na listę studentów.

Studia to przede wszystkim nauka, od trzeciego roku również praca zawodowa: – Propozycję pracy w Zakładzie Anatomii Opisowej i Topograficznej AM na stanowisku asystenta otrzymałem od profesora Stefana Różyckiego po zdaniu egzaminu z oceną celującą – mówi Profesor. – Zajęcia rozpocząłem 1 września 1953 r. Odbywały się one w prosektorium, pięć razy w tygodniu po trzy godziny. Życie studenckie, poza nauką i pracą, miałem bardzo ciekawe. Spotkałem kolegów o zainteresowaniach humanistycznych, a wśród nich Krzysztofa Trzcińskiego, bardziej znanego jako Krzysztof Komeda, mojego równolatka, który poza tym, że wkrótce stał się znanym jazzmanem, był również lekarzem ze specjalizacją z laryngologii. Dzięki niemu miałem okazję zapoznać się z kulturą zachodnią, w szczególności z amerykańską muzyką jazzową. W tym czasie słuchanie i propagowanie jazzu było zakazane.

Lista studentów Akademii Medycznej w Poznaniu rocznika 1951 mieni się od nazwisk zapisanych złotymi zgłoskami w historii powojennej medycyny. Długo by wymieniać profesorów uczelni medycznych w Polsce, wybitnych specjalistów w wielu dziedzinach. Profesora Zdzisława Maciejewskiego szczególne więzy łączyły z czterema kolegami o tej samej co on specjalizacji, a są to profesorowie Jerzy Łukowski, Tadeusz Wyżykiewicz, Romuald Biczysko oraz Witold Kapczyński.

Specjalizacja

Zdzisław Maciejewski planował pierwotnie, że zostanie pediatrą: – Złożyłem podanie na ręce profesora Karola Jonschera z prośbą o zatrudnienie na stanowisku asystenta w Klinice Pediatrii. Los sprawił, że oczekując na odpowiedź, spotkałem w pobliskim Parku Wilsona profesora Edwarda Howorkę, który oznajmił mi, że właśnie otwiera II Klinikę Położnictwa i Ginekologii. Profesor znał mnie z zajęć anatomicznych, na które przygotowywałem mu w prosektorium preparaty. Zaproponował mi pracę od następnego dnia. I tak oto zamiast pediatrą, zostałem położnikiem i ginekologiem.

Edward Howorka był charyzmatyczną postacią. Potrafił jak nikt inny motywować asystentów do twórczych poszukiwań. – Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że ja i moi czterej koledzy ze specjalizacji byliśmy zakochani w pracy naukowej – zapewnia prof. Zdzisław Maciejewski. – Wśród pracowników Akademii Medycznej w Poznaniu istniało powiedzenie „to są ci od Howorki”, co było dla nas niesamowitą nobilitacją, bo nikogo z innych klinik nie nazywano nazwiskiem prowadzącego klinikę profesora. Cała nasza piątka pod kierunkiem profesora Howorki napisała dwa doktoraty. Nie obroniliśmy pierwszych, bo nasz mistrz nie zgadzał się z wprowadzeniem na wzór radziecki stopnia naukowego „kandydata nauk”. Badania stanowiące podstawę naszych doktoratów zwyczajnie się zdeaktualizowały i trzeba było je przygotowywać na nowo.

Profesora Howorkę wyróżniało bardzo humanistyczne podejście do medycyny. Być może miało ono związek z tym, że ukończył również studia z filozofii u prof. Tadeusza Kotarbińskiego. Wykorzystując znajomość ze słynnym filozofem, zapewnił swoim asystentom możliwość odbycia specjalnego seminarium pod jego kierunkiem. – „Spostrzegaj więcej, myśl inaczej” brzmiało kluczowe przesłanie profesora Howorki – relacjonuje Zdzisław Maciejewski. – My żyliśmy tymi słowami. Staraliśmy się je zaszczepiać w umysłach młodych lekarzy, których przyszło nam później kształtować. Lata 1957- 1971, które przepracowałem u profesora Howorki w jego II Klinice Położnictwa i Ginekologii, były najcudowniejszym okresem w moim lekarskim życiu.

svg%3E Ludzie

Wyzwanie

1 grudnia 1971 roku był początkiem koszalińskiego etapu życia Profesora: – Tego dnia rozpocząłem pracę na stanowisku ordynatora Oddziału Położniczo-Ginekologicznego Szpitala Wojewódzkiego w Koszalinie. Przyjechałem tutaj na prośbę ówczesnego konsultanta wojewódzkiego, profesora Zygmunta Kornackiego, kierownika Kliniki Patologii Ciąży i Położnictwa Akademii Medycznej w Szczecinie. Profesor Kornacki był jednym z moich nauczycieli. Obaj zaś byliśmy wychowankami profesora Howorki. Profesor Kornacki poinformował mnie, że po uzupełnieniu kadry, sprzętu i poprawie warunków lokalowych, oddział zostanie podniesiony do rangi kliniki, tzn. będzie Oddziałem Klinicznym Instytutu Położnictwa i Ginekologii Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie. Warunkiem objęcia stanowiska kierownika oddziału klinicznego było posiadanie stopnia naukowego doktora habilitowanego, który uzyskałem w 1980 roku – wspomina Zdzisław Maciejewski. – Większość z nas, lekarzy, pracowała od tego momentu na etacie usługowym w Szpitalu Wojewódzkim, natomiast na etacie dydaktyczno-naukowym w Akademii Medycznej w Szczecinie. Organizacja oddziału przypominała organizację kliniki. Byli więc adiunkci, czyli lekarze ze stopniem doktora nauk medycznych, starsi asystenci i asystenci. Oddział kliniczny funkcjonował przez 10 lat. Rozwiązany został w 1991 roku, na mocy nowej Ustawy o szkolnictwie wyższym, która m.in. rozwiązywała takie oddziały w miejscowościach pozaakademickich.

Codzienna walka

Zamiana etatu w doskonale zorganizowanej i nienagannie funkcjonującej poznańskiej klinice, z doskonale wykształconą i pracującą naukowo kadrą, oferującej pacjentkom wysoki standard usług medycznych na warunki panujące wówczas w Koszalinie, była jak skok sprzed kominka w przerębel. – To co zobaczyłem, wizytując oddziały Szpitala Wojewódzkiego, załamało mnie. Usiadłem w pokoju ordynatora i powiedziałem sobie „Maciejewski, skoro zdecydowałeś się tutaj pracować, to musisz przynajmniej spróbować” – wspomina Jubilat. – Walczyłem z sobą każdego dnia. Rodzinę sprowadziłem dopiero po roku, będąc stale niepewnym, czy pozostanę w Koszalinie. W uszach dźwięczały słowa profesora Howorki, wypowiedziane kiedy się żegnaliśmy: „Drzwi kliniki są dla ciebie zawsze otwarte”. Ale ja musiałem dać radę! Dzisiaj mogę powiedzieć, że dałem radę. Potwierdza to 50 lat mojego wysiłku i wciąż aktywny udział w pracy oddziału, choć siłą rzeczy obecnie już w roli konsultanta.

Pierwszym ważnym celem, który postawił sobie ordynator na początku, było uzupełnienie kadry. Objął oddział ze 113 łóżkami, 10 lekarzami i roczną liczbą porodów powyżej 3300. Po trzech latach na oddziale pracowało z nim już 16 asystentów, a zespół był ustabilizowany.

Druga rzecz: zatrważający poziom śmiertelności okołoporodowej i śmiertelności matek, który niekorzystnie odbiegał od sytuacji w innych „demoludach”, nie mówiąc już o krajach Europy Zachodniej. Wysoka śmiertelność okołoporodowa płodów i noworodków wynikała zaś z wysokiego odsetka ciąż zakończonych przed terminem. Profesor komentuje: – Porody przedwczesne, czyli przed 38. tygodniem ciąży, kształtują śmiertelność okołoporodową. Wcześniactwo w województwie koszalińskim w roku 1970 wynosiło powyżej 25 procent.

Starania zespołu kierowanego przez prof. Maciejewskiego przynosiły systematyczny postęp, a najdobitniej pokazują to liczby. Przedwczesny był już nie co czwarty poród, jak w punkcie wyjścia, ale co dziesiąty (dane za 2018 r.). Pan Profesor wyraźnie podkreśla: – Ten sukces jest oczywiście udziałem nie tylko moim, ale również moich następców w roli ordynatora, czyli doktorów Henryka Dzięcielskiego i Przemysława Kaczanowskiego, którzy konsekwentnie kontynuowali rozpoczętą przeze mnie pracę.

– Priorytety, którymi kierowałem się od momentu objęcia stanowiska ordynatora, to zwiększenie zakresu świadczeń udzielanych przyszłym matkom, wprowadzenie nowych metod diagnostyczno- terapeutycznych na oddziale i bloku porodowym, prowadzenie bieżącej oceny i analizy statystycznej sytuacji – mówi Profesor. – Wprowadziłem wymóg szkoleń wewnątrzoddziałowych, a także mobilizowałem lekarzy i położne do udziału w kongresach i sympozjach naukowych. Dzisiaj uważam, że znaczący wpływ na zmniejszenie wcześniactwa i śmiertelności okołoporodowej miały badania naukowe prowadzone pod moim kierunkiem przez pracowników oddziału.

svg%3E Ludzie
Profesor w imieniu Rotary Club Koszalin przekazał na ręce swego ucznia, dr. n. med. Przemysława Kaczanowskiego, ordynatora Oddziału Ginekologiczno-Położniczego szpitala w Koszalinie, dar w postaci histeroskopu diagnostyczno-operacyjnego.

Każdy promil to człowiek

Szczególnym przedmiotem wspomnianych badań była bakteria Chlamydia Trachomatis. Jej obecność stwierdzano u ciężarnych, noworodków i u mężczyzn. Informacje uzyskane z Instytutu Higieny Weterynaryjnej pokazywały z kolei, że w Koszalińskiem występowała ona powszechnie wśród bydła i wywoływała liczne patologie rozrodu. Teza, że między oboma faktami musi istnieć zależność, została bezspornie potwierdzona badaniami wychowanków Profesora: dr. n. med. Henryka Dzięcielskiego, dr. n. med. Jerzego Melnyczuka, dr. n. med. Waldemara Świerczyńskiego i dr. n. med. Tomasza Gąski. Okazały się one pionierskie w skali kraju, a ich wyniki były prezentowane w publikacjach, na kongresach i sympozjach naukowych w kraju i za granicą.

– Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że zespoły kierowane przeze mnie, później doktora Henryka Dzięcielskiego a obecnie doktora Przemysława Kaczanowskiego uzyskały bardzo dobre wyniki w staraniach o spadek śmiertelności okołoporodowej, która zmniejszyła się z dwudziestu kilku promili do poniżej czterech promili! – podkreśla z satysfakcją Profesor. – Są to wyniki lepsze od średniej krajowej, a wśród oddziałów położniczych województwa zachodniopomorskiego są wręcz najlepsze.

Po pierwsze kadry…

W medycynie najważniejszą rolę odgrywa kadra – zawsze z uporem przekonywał Profesor. Miał ambicję, żeby lekarze i położne na jego oddziale należeli do specjalistów o bardzo dobrym przygotowaniu specjalistycznym, popartym własną pracą naukową. Aż 13 przeprowadzonych pod kierunkiem ordynatora przewodów doktorskich nie było kwestią przypadku.

Prof. Maciejewski mówi: – Występował stały niedobór personelu, szczególnie położnych i pielęgniarek. Były okresy krytyczne, kiedy pielęgniarki wspomagały pracę położnych. Od połowy lat 80. słałem wnioski do władz o utworzenie kierunku położniczego na bazie Zespołu Szkół Medycznych, mając na względzie potrzeby nie tylko naszego szpitala, ale także innych szpitali z terenu województwa. W końcu Zespół Szkół Medycznych otrzymał taką zgodę i wiosną 1991 r. odbyła się rekrutacja na pierwszy rok studiów policealnych, które trwały 2,5 roku. Inauguracja roku na Wydziale Położnictwa odbyła się w październiku 1991 r. Naukę rozpoczęło wówczas 30 słuchaczek. Nabory odbywały się co roku, a ostatnia studentka z tytułem położnej opuściła szkołę w 2000 roku. Niestety, podjęto katastrofalny błąd nie do naprawienia: kierunek został rozwiązany z uwagi na reorganizację szkolnictwa.

…po drugie przestrzeń

Jeśli jest już komu pracować, potrzebuje on miejsca i narzędzi. Warunki lokalowe oddziału były – jak już wspomnieliśmy – fatalne, dużo poniżej wymaganego standardu. Również tutaj systematyczne starania Profesora (wspieranego przez dyrektorów szpitala i lekarza wojewódzkiego) przynosiły stopniowo pozytywne zmiany. Wciąż jednak za małe.

Szansa na skok jakościowy pojawiła się w latach osiemdziesiątych XX wieku, kiedy pojawiła się możliwość przejęcia rozpoczętej w 1978 roku budowy Domu Kombatanta przy obecnej ulicy Kwiatkowskiego na potrzeby ochrony zdrowia. Miał tam się ulokować Oddział Położniczo-Ginekologiczny wraz z ośrodkiem leczenia nowotworów narządów płciowych i sutka oraz urologii. Obecnie taka konfiguracja jest już normą, ale wówczas była to koncepcja nowatorska jak na polskie warunki.

Cóż, przyszedł czas przełomu ustrojowego, a wraz z nim ostry kryzys finansowy. Funduszy na dokończenie szpitala położniczego nie było. Budynek w stanie surowym przejęła Wyższa Szkoła Inżynierska (obecnie Politechnika Koszalińska), urządzając w nim miejsce dla m.in. Wydziału Nauk Ekonomicznych. To w jego auli odbyło się jubileuszowe spotkanie 6 grudnia…

A w koszalińskim szpitalu dopiero w roku 2010 uroczyście oddano do użytku przebudowany zgodnie z normami europejskimi Oddział Patologii Ciąży, Połogu z Blokiem Porodowym. Prof. Maciejewski mógł poczuć ulgę: – Dziękuję panu doktorowi Andrzejowi Kondaszewskiemu, który udowodnił, że można! – kwituje.

W 2016 roku Oddział Ginekologii, po kilkudziesięcioletnich staraniach, otrzymał własną lokalizację, wprowadzając się do pionu położniczego. – Muszę zaznaczyć, że decyzję tę podjął również dyrektor Andrzej Kondaszewski – podkreśla Profesor. – Zabiegałem o nią u 11 poprzednich dyrektorów szpitala.

„Urodziłem Koszalin”

Kiedyś prof. Zdzisław Maciejewski siadł nad kartką papieru i zrobił pewien obrachunek. Wyszło mu, czym sam się zdumiał, że w swoim długim zawodowym życiu przyjął w szpitalu w Koszalinie osobiście lub konsultował 100 000 porodów. To mniej więcej tyle, ilu mieszkańców ma współczesny Koszalin. To dlatego Profesor mawia czasami, że „urodził Koszalin”.

Sama liczba dzieci, które zawdzięczają prof. dr n med. Zdzisławowi Maciejewskiemu narodziny, nie jest największą zasługą tego wybitnego lekarza. Bardziej byłaby nią liczba – gdyby tylko udało się ją ustalić – zagrożonych ciąż i trudnych porodów, które dzięki Jego wiedzy, profesjonalizmowi i miłości do pacjentów zakończyły się szczęśliwie.

Wiele osób, z którymi rozmawialiśmy przygotowując się do napisania tego tekstu, podkreślało, że ich wdzięczność wobec Profesora jest bezgraniczna. Doceniają jego gotowość niesienia pomocy, zaangażowanie wykraczające daleko poza zawodową powinność, życzliwość i wsparcie.

Imperatyw niesienia pomocy nie opuścił Profesora nigdy. Dlatego nawet z okazji swego jubileuszu zainicjował w koszalińskim klubie rotariańskim zbiórkę pieniędzy na zakup histeroskopu diagnostyczno-operacyjnego jako daru dla szpitala w Koszalinie. Z wielkim przejęciem, w towarzystwie Aliny Anton, obecnego prezydenta Rotary Club Koszalin, podczas uroczystego wieczoru w auli Politechniki symbolicznie przekazał go na ręce swego ucznia, dr. n. med. Przemysława Kaczanowskiego, ordynatora Oddziału Ginekologiczno-Położniczego szpitala w Koszalinie.

Źródło siły

Czymś niezwykłym było zakończenie wspomnianego wieczoru, odczuł to z pewnością każdy obecny. Wyraźnie wzruszony Profesor powiedział: „Czasami słyszę pytanie o to, kto był moim autorytetem, kto wywarł na mnie największy wpływ. Były takie osoby, nawet niemało. Ale muszę powiedzieć, że nic tak silnie nie wpłynęło na mnie, jak doświadczenie obozowe. To – kiedy z siostrą i braćmi, już wolni – powiedzieliśmy sobie, że nie chcemy być jak nasi prześladowcy, że my chcemy żyć zupełnie inaczej. Nie można oczywiście żyć przeszłością. „Jeśli chcę przeżyć, muszę zamknąć za sobą przeszłość” słusznie powiedział Tim Guenard. Ja zamknąłem przeszłość i robiłem wszystko, żeby całym moim życiem udowodnić, że ma ono sens.