Twierdzi, że sztuka nie potrzebuje dyplomów i zaświadczeń, bo jest czymś, co tkwi wewnątrz człowieka i tylko trzeba to umieć z siebie wydobyć. Ona sama uzewnętrznia się poprzez malarstwo, muzykę, ceramikę, ale i pracę z ludźmi. Z Kamilą Łukawską, artystką, właścicielką pracowni Trzy Kurki, rozmawiamy o jej pasjach, życiu rodzinnym i zawodowym.
– Malarstwo, muzyka, ceramika – która z Pani pasji jest najważniejsza?
– Chociaż mam wykształcenie pedagogiczne, od zawsze zatopiona byłam w świat sztuki. Jako dziecko uczęszczałam do szkoły muzycznej i do dziś uwielbiam grać na pianinie. Mając zaledwie osiem lat, zaczęłam szyć na starej napędzanej mechanicznie maszynie mojego dziadka, który z zawodu był krawcem. Powstawały samodzielnie zaprojektowane i wykonane maskotki-przytulanki. Ponieważ moja siostra uczęszczała do Liceum Sztuk Plastycznych, a potem studiowała w Akademii Sztuk Pięknych, nieraz byłam zaangażowana w jej projekty. Moja mama grała na akordeonie, codziennie też słuchaliśmy radia, programu drugiego i trzeciego. To wszystko kształtowało moją wrażliwość. Sztuki plastyczne i muzyka wypełniały moje życie. To dlatego teraz nie potrafię nadać szczególnej rangi tylko tej jednej dziedzinie…
– Talent muzyczny rozwijała Pani w szkole muzycznej w Koszalinie, ale w dziedzinie malarstwa i ceramiki jest Pani samoukiem?
– Jestem ostrożnie nastawiona do słowa „talent”. Uważam, że można mieć wrażliwość, jakieś predyspozycje, zdolności, ale talent to tak naprawdę efekt ciężkiej pracy. Tego się nauczyłam w szkole muzycznej. Godziny ćwiczeń przynosiły efekty. Jeśli do tego doda się charakter, osobowość, swoją wrażliwość, wtedy powstaje sztuka. Czy można być artystą bez specjalistycznego przygotowania? Myślę, że tak. Ja rzeczywiście w dziedzinie malarstwa i ceramiki jestem samoukiem. Odbyłam wprawdzie kilka kursów dla ceramików, żeby nauczyć się techniki, ale ożywić dzieła może tylko to „coś”, czego nie nauczy żadna szkoła.
Sztuka nie potrzebuje dyplomów i zaświadczeń, sztuka jest czymś, co tkwi wewnątrz nas, głęboko w duszy i tylko trzeba to umieć z siebie wydobyć.
– Studiowała Pani w Warszawie. Nie chciała Pani zostać tam po studiach?
– Warszawa to był krótki epizod w moim życiu. Tam zaczęłam pierwszą pracę na etacie w drukarni. Jednocześnie kończyłam studia zaoczne na wydziale polonistyki UW. Jeszcze przed obroną pracy magisterskiej wzięłam ślub i właściwie planowaliśmy z mężem zostać w stolicy, ale życie napisało swój własny scenariusz, trzeba było zmienić kierunek… Wróciliśmy do Białogardu, żeby opiekować się chorym tatą. To było dla nas najważniejsze. Pracownię stworzyłam zaś w moim wiejskim domu, w Cewlinie pod Koszalinem, gdzie zamieszkaliśmy w 2008 roku.
– Pani pracownia to Trzy Kurki. Skąd ta nazwa?
– Mnóstwo wokół nas określeń anglojęzycznych, a ja przeprowadziłam się na prawdziwą polską wieś. Gdybym użyła słów typu „creative” lub „design”, raczej nie wpasowałabym się lingwistycznie w moje otoczenie. Przyszła mi do głowy prosta polska nazwa, która kojarzy się z sielskością, folklorem, jest trochę żartobliwa, trochę metaforyczna i łatwo zapada w pamięć. Każdy, kto ją słyszy, zastanawia się, co tak naprawdę znaczy. Jest wiele interpretacji. Znajomi mówią, że te „trzy kurki” to ja i moje dwie córki, kobitki-artystki.
– Jakie przedmioty Pani tworzy? Z czego czerpie Pani inspirację?
– Używając gliny, staram się opowiadać rozmaite historie – przekazane przez teksturę, kształt, kolor. Większość moich prac wynika z połączenia miłości do rzeźbienia i malowania ludzkiej postaci. Uwielbiam łączyć media, na przykład tkaninę z ceramiką. Inspiruje mnie głównie natura, ale także inne dziedziny sztuki i designu. Wierzę, że Bóg jest największym artystą i możemy czerpać inspirację z nieograniczonych i niezgłębionych kolorów i kształtów w świecie przyrody. Jestem przekonana, że w każdym dziele natury istnieje element duchowy, iskra Stwórcy, tajemnica Stworzenia.
– Tworzy Pani przedmioty na zamówienie?
– Zajmuję się tworzeniem – spontanicznie i na zamówienie, aczkolwiek więcej radości mam z pracy pod wpływem natchnienia. Klienci znajdują się sami. Niedawno spotkała mnie przyjemność i zaszczyt zaprojektowania nagrody specjalnej Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Koszalinie. Wykonałam statuetkę ceramicznego konika, który kryje w swoim wnętrzu tajemnicze okna-zakamarki. Z jednego z okien wychyla się król Maciuś Pierwszy. Prezesowi TPD – panu Henrykowi Zabrockiemu – spodobał się pomysł i wraz ze swoimi współpracownikami stworzyli przepiękną laudację, którą dołączają do tej nagrody. Możliwość realizacji takiego projektu zawsze przynosi wiele radości.
– Pracuje Pani nie tylko z tworzywem, ale i z ludźmi, angażuje się Pani w różne projekty.
– Staram się pomagać innym na różne sposoby. Nie wiem dlaczego, ale w moim życiu zawsze pojawia się ktoś, kto akurat znajduje się w jakiejś potrzebie. Zwykle staram się, aby moja pomoc miała też znamiona resocjalizacji. Człowiek z ulicy, zagubiony, bez pracy, potrzebuje wsparcia fizycznego i mentalnego. Dlatego trzeba z taką osobą dużo rozmawiać, ukierunkowywać.
Niedawno mogłam zaangażować się jako wolontariusz w działania pierwszego w Koszalinie Kościoła Ulicznego. Jest to inicjatywa ponadwyznaniowa, która za cel stawia sobie pomoc ludziom bezdomnym, z uzależnieniami, ubogim. Co piątek o godzinie 18:00 zbieramy się przy ul. Jana z Kolna, mamy wspólny czas uwielbienia, głoszenia ewangelii, modlitwy i dzielenia się posiłkiem. Udział w tym przedsięwzięciu daje mi dużo radości, szczególnie zaś, gdy widzę twarze uśmiechniętych ludzi, którzy każdego dnia walczą ze swoją biedą, zimnem, chorobami, ograniczeniami. Niektórzy z nich decydują się na terapię. Dla nas, wolontariuszy, jest to takie małe zwycięstwo i wielka łaska od Pana Boga.
Kolejnym projektem, który tli się w mojej głowie, jest założenie fundacji, która będzie wspierać różnego rodzaju inicjatywy i programy artystyczne. Jeśli wszystko dobrze się ułoży, fundacja zatrudni m.in. osoby wykluczone społecznie, które mają zdolności i pasje, ale trudno im się z tymi talentami ujawnić. Mam w głowie jeszcze wiele pomysłów na rozwinięcie tego przedsięwzięcia, ale na razie nie chciałabym zdradzać szczegółów.
– Czy pandemia ma wpływ na Pani pracę?
– Oczywiście. Myślę, że pandemia wpłynęła w rozmaity sposób na życie każdego z nas. Trzeba się było nagle zatrzymać. Ja byłam rozpędzona w moim życiu do 100 km na godzinę. Taki mam charakter. Zawsze znajdę jakieś zajęcie, zawsze mam 100 pomysłów na minutę, a tylko 24 godziny w ciągu doby… Gdy przyszła pandemia, przede wszystkim musiałam zastopować zajęcia arteterapeutyczne z dziećmi i dorosłymi. To było trudne, bo uwielbiam tę pracę. Dzieci z MCK Świeszyno w ramach warsztatów ceramicznych wykonują przecudne prace, są pełne pomysłów i energii. „Pegazy”, czyli podopieczni ŚDS Pegaz w Manowie to ludzie, którzy nie tylko mają wielką radość z tworzenia, ale przede wszystkim porażają swoją dobrocią, bezpośredniością i wielkim sercem. Zawsze, gdy do nich przychodzę, czuję się, jakbym była w domu. No i nagle te relacje zostały zawieszone. Z drugiej strony zamknięcie w czterech ścianach dało mi więcej impetu do tworzenia swoich prac. I na to między innymi wykorzystałam ten czas.
– Jest Pani nie tylko artystką, ale również polonistką bardzo lubianą przez dzieci. Lubi Pani pracę nauczyciela?
– Bardzo mi miło, gdy słyszę taką opinię, bo rzeczywiście kocham dzieci i uwielbiam rolę nauczyciela. Jednocześnie, będąc perfekcjonistką w każdej pracy, którą wykonuję, zdaję sobie sprawę, jak bardzo wymagający jest to zawód. Ambitni, twórczy nauczyciele poświęcają swojej pracy całe życie. Tego się po prostu nie da się oddzielić. Rozmyślamy o naszych podopiecznych w dzień i w nocy. Zastanawiamy się, jak im pomóc. Mówię tu o kwestiach wychowawczych, o tworzeniu relacji, o zdobywaniu zaufania dzieci. Jestem przekonana, że dzieci uczą się od osób, które lubią, które są integralne i okazują im szacunek. Wielkim wyzwaniem dzisiejszej metodyki nauczania jest uzasadnienie celowości nauczania praktycznie każdego tematu. Obecne pokolenie chce po prostu wiedzieć, po co ma się czegoś uczyć, skoro cała wiedza jest w zasięgu ręki. Ubolewam nad tym, że nadal wielu nauczycieli nie potrafi wzbudzić pasji do swojego przedmiotu, nie potrafi ożywić swoich lekcji… Jako nauczyciel-artysta stawiam w swojej praktyce szkolnej na emocje, przeżycia i relacje. To one sprawiają, że uczeń angażuje się w proces dydaktyczny. Uważam, że lekcyjna nuda jest jednoznaczna z brakiem odbioru ze strony uczniów, powoduje, że nauka nie daje uczniom radości. W tej chwili jestem na urlopie wychowawczym. Być może będzie mi jeszcze dane stanąć przy szkolnej tablicy, jednak marzy mi się, by ten zawód odzyskał swoje społeczne zaufanie i estymę, by nauczyciele mieli godne warunki pracy, swobodę aranżowania i wyposażania przestrzeni klasowej, organizowania zajęć.
– Wspomniała Pani, że ma dzieci. W jaki sposób godzi Pani życie osobiste z zawodowym i rozwojem swoich pasji?
– Najbardziej oczywistym problemem dla mnie jest brak czasu. Staram się ogarniać dom, rodzinę, firmę i życie artystyczne, ale to jest niezwykle trudne. Nieustannie mam przy sobie trzyletniego synka. Oprócz tego mam dwie córki, które uczą się w Szkole Muzycznej. Mają więc dodatkowe obowiązki. Chciałabym być perfekcyjną mamą i nie spoglądać na mojego syna ukradkiem zza komputera, czy też nie puszczać mu bajek na ekranie telewizora, ale tak się chyba nie da… Niestety jestem też słabą organizatorką dnia, nie potrafię sobie zaplanować konkretnych działań i realizować je krok po kroku. Działam raczej spontanicznie. Dlatego miałam taki okres, że do swojej pracowni zachodziłam po godzinie 22 i dopiero wtedy w spokoju mogłam zacząć stworzyć… Bardzo trudno jest pogrążyć się w pracy artystycznej, gdy myśli się o tysiącu niezałatwionych spraw.
– Czy dzieci podzielają Pani zainteresowania? Odziedziczyły talent po mamie?
– Jak mówiłam, obie córki uczęszczają do szkoły muzycznej. Starsza – Pola gra już szósty rok na skrzypcach. Ma bardzo dobry słuch, świetnie odtwarza usłyszane melodie. Sama wybrała sobie instrument i szczerze mówiąc, gdy gra, wygląda tak, jakby skrzypce były jej przeznaczone. Młodsza córka – Lena – gra na pianinie. Również radzi sobie bardzo dobrze, choć ciągnie ją do prac plastycznych i niedawno wpadła na pomysł, że chciałaby uczyć się w Liceum Sztuk Plastycznych w Koszalinie. Tak więc można powiedzieć, że dziewczyny rozwijają swój potencjał, swoje zainteresowania, co bardzo nas jako rodziców cieszy. Sama jestem ciekawa, jak ułoży się ich życie…
– Uważa Pani, że Koszalin jest dobrym miejscem dla artystów?
– Koszalin ma duży potencjał, jeśli chodzi o projekty i inicjatywy artystyczne. Przede wszystkim swoją długą i sławną tradycję ma tutaj wspomniane Liceum Sztuk Plastycznych. Można też rozwijać swoje artystyczne zainteresowania na Wydziale Architektury i Wzornictwa Politechniki Koszalińskiej. Niedawno powstało ciekawe miejsce – szkoła rysunku, grafiki i projektowania – Atelier Miniatura. Jest kilka pracowni ceramicznych, Galeria na Piętrze, Galeria Ratusz, Galeria Sztuki CK Koszalin. Mamy utalentowanych uczniów Zespołu Szkół Muzycznych i Filharmonię, Bałtycki Teatr Dramatyczny. Brakuje mi trochę takich małych społecznych inicjatyw, sztuki sąsiedzkiej, bliskiej. Wernisaży ulicznych. Podoba mi się twórczość Cukina, właśnie to wyjście na ulicę, do ludzi. Mam nadzieję, że Koszalin otworzy się na takie rozmaite artystyczne inicjatywy i że znajdą się prekursorzy tego rodzaju kulturalnych działań.