Byli przerażeni i budzili przestrach. Jechali w towarowych wagonach przez długich dziesięć dni. Ktoś puścił plotkę, że wiozą ich nad morze, żeby potopić. Miejscowi wiedzieli zaś, że w ich wsi mają osiąść banderowcy.
Razem z nimi w towarowych wagonach jechał cały dobytek, który udało się zabrać z rodzinnych domów: krowy, konie, kury, worki z ziarnem, narzędzia rolnicze, meble, garnki, ikony. Na spakowanie mieli dwie godziny. Irena Maruszeczko miała wtedy 8 lat. Jarosław Hryckowian 16. O rok od niego starszy był 17-letni Marian Hałuszka. Byli jednymi z pierwszych deportowanych w Akcji „Wisła”. Obecnie mieszkają w Koszalinie. Po siedemdziesięciu latach wspomnienia tamtych dni są ciągle żywe.
Trzy wagony i ich zawartość
– Z naszej rodzinnej Tyrawy Wołoskiej jechaliśmy prawie dwa tygodnie – wspomina Irena Maruszeczko, z domu Wołoszyn. – My, to znaczy ja z mamą, dziadkowie Antoni i Katarzyna Iwańcio, ciocie – Józia, Jula i Stefania oraz wujek Antoni. W naszym wagonie były też koń, krowa i koza oraz stadko kur z kogutem, który często i głośno piał. Cały czas pod karabinami. Pociąg często się zatrzymywał na długie godziny. Na jednym z postojów żołnierze przynieśli nam chleb i zupę w kotłach. Krzyczeli na nas „banderowcy”. Córka sąsiadów, Rózia, miała piękne warkocze. Wyciągnęli ja za te warkocze z wagonu, wyzywali od banderówek, chociaż ona nic wspólnego z UPA nie miała. Zabrali ją później do więzienia na Montelupich. Nad morze nie dojechał też wujek Antoni. Ubecy wyciągnęli go z transportu i zabrali do Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie, chociaż był żołnierzem Armii Czerwonej i miał ordery za udział w walkach o Przełęcz Dukielską. Wujek opowiadał, że to było straszne miejsce. W dzień i w noc przesłuchania i bicie. Jak wujka wypuścili z obozu i do nas przyjechał, babcia ze strachu te ordery wyrzuciła i żaden ślad po nich nie pozostał.
W wagonie Jarosława Hryckowiana, deportowanego z Woli Matiaszowej, jechało 9 osób: Jarosław i jego brat Bogdan, rodzice Katarzyna i Michał, babcia Olga, siostra babci Ewa Seredocha z dwiema córkami, Darią i Heleną oraz synem Myrosławem. – Siostra babci z rodziną znalazła się u nas przypadkiem. Oni mieszkali we Lwowie – wyjaśnia Jarosław. – I postanowili uciec na Słowację, ale im się nie udało i zatrzymali się u nas w Bieszczadach. Daria była we Lwowie farmaceutką, znalazła pracę w aptece w Bytowie. Helena dokończyła w Warszawie ostatni rok medycyny i pracowała tam aż do śmierci.
Więcej osób jechało w wagonie Mariana Hałuszki, deportowanego z Korytników koło Krasiczyna: dziadkowie Jan i Paulina, rodzice Michał i Anna, trójka dzieci, Paulina, Maria i Marian oraz stryj Piotr z rodziną. – Na stacji w Koszalinie były już przygotowane podwody, a wójtowie mieli listy z nazwiskami i adresami przesiedlenia – wspomina Marian Hałuszka. – Nas powieźli za podkoszalińską Dobrzycę, do Smolnego.
Krajobraz po latach
Niemal dokładnie w 70 lat później Marian Hałuszka powtarza tę samą trasę.
– Tu nas przywieźli – wspomina. – Tej drogi tutaj nie było. Była taka droga błotna. Tylko kawałek z Dobrzycy była bita droga. Tam – pokazuje na dom w oddali – też zamieszkała rodzina z Akcji Wisła. Ona z domu była Szpuntowicz. Jej ojciec był Polakiem. To jest bardzo ciekawy przykład jak on się znalazł tutaj. Mianowicie wysiedlano jego teścia Kurylaka z córką, taką troszkę niedorozwiniętą. Wszyscy wysiedlani zebrali się na polu, także Kurylak z córką. Ta dziewczyna strasznie płakała. Żołnierz podszedł do niej i pyta “czego ty tak płaczesz?”. A ona: “jak ja mam nie płakać, jak my sobie poradzimy, kiedy moja siostra została, szwagier został, sami jedziemy, a mój tato taki stary”. No to żołnierz pyta “a gdzie jest ten twój szwagier, możesz pokazać?”. Ona poszła z tym żołnierzem i pokazała. I szwagra Polaka wraz z żoną i dziećmi wysiedlili. W taki oto sposób ten Szpuntowicz, przedwojenny kawalerzysta, znalazł się tutaj. Bardzo sympatyczny facet z niego był. Miał trzech synów i jedną córkę. Synowie jakoś się tu urządzili. Jeden ma tartak, jest dobrym stolarzem, robi różne ciekawe rzeczy, między innymi schody drewniane. Drugi prowadzi duże gospodarstwo.
– O, ten dom, który widać po prawej stronie. Tam mieszka teraz rodzina, właściwe syn byłego, ha…, jak to powiedzieć? No, jego ojciec był w dywizji SS Hałyczyna (SS Galizien). Odsiedział wyrok 10 lat w Związku Radzieckim, koło Kijowa w obozie dla Niemców. Po dziesięciu latach zwolnili go. Dali mu papiery. On cały czas podawał, że jest obywatelem polskim. W związku z tym pozwolili mu wyjechać do Polski. Przyjechał tu, ożenił się. Miał trzech synów. Dwóch wyjechało, a jeden tu został na gospodarstwie.
– W tym miejscu był duży majątek niemiecki. Jak myśmy przyjechali, to wszystko było puste. Nas namawiali, żeby to przejąć. Dom to był taki pałacyk. My, przyzwyczajeni do chat wiejskich, nie bardzo chcieliśmy w tym zamieszkać, tam było chyba z 10 pokoi albo więcej. Nie wzięliśmy tego. Później przyjechał ktoś samotny. Chciał prowadzić sad, bo tam za domem był olbrzymi sad. Po paru latach zrezygnował i wyjechał. Gospodarstwo stało znowu puste. Ludzie wyszabrowali deski ze stodoły, podłogi zdarli. Aż w końcu, w połowie lat 50., zamieszkała tu rodzina z Kielc. Teraz ich syn tu mieszka.
Przed opuszczonym solidnym domem Marian Hałuszka zatrzymuje się na dłużej. Jest wyraźnie wzruszony. – Tu mieszkali moi rodzice. To było piękne gospodarstwo. Teraz wygląda zupełnie inaczej. Tu rosła wielka stara lipa, miała ponad 200 lat. Tam widać resztki obory, stajni i chlewni. Ojciec mógł hodować do dwudziestu świń. Miał kilka krów i parę koni. Tam gdzie rosną świerki, była duża stodoła. Nie ma śladu po niej. Tu był piękny sad, teraz nie ma ani jednego drzewa. Po drugiej stronie też były drzewa owocowe, jabłonie i śliwy. O, kilka drzewek zostało. Strasznie zdziczały. Ja tuż już nie mieszkałem, byłem w szkole w Koszalinie, później na studiach w Gdańsku. A tatko prowadził gospodarstwo. Ojciec bardzo się załamał kiedy – właściwie ja go namówiłem, bo chorował – żeby oddał ziemię na Skarb Państwa za emeryturę. Jak on rozpaczał! Dla takiego urodzonego rolnika, to była życiowa tragedia. Gdybym wiedział, że on tak to będzie przeżywał, to jakoś bym zaradził żeby nie musiał sprzedawać. Rodzice umarli, zostawili gospodarstwo bez testamentu. Ja to przez jakiś czas trzymałem. Dzisiaj bym tego nie sprzedał. Mieszkałbym tu na wsi. Ale moja żona, straszna mieszczanka, nie chciała tutaj zamieszkać.
Pan Marian podchodzi do bordowych filążkowych drzwi. Czyta wetknięta w futrynę kartkę z telefonem do nowych właścicieli. Naciska na klamkę. Drzwi są zamknięte. Przed drzwiami ławka na ozdobnych żeliwnych, jeszcze poniemieckich stojakach. – Co znaczy gdy braknie gospodarza – zamyśla się.
Krzywda nie do naprawienia
Po rodzinnym domu Jarosława Hryckowiana nie został żaden ślad, nie zachowała się nawet fotografia. Po latach znajomy plastyk narysował ten dom na podstawie opowiadania. Obraz wisi teraz na ścianie w sypialni i pan Jarosław każdego ranka może wracać do kraju lat dziecinnych. – Na ten dom i 10 hektarów ziemi koło niego mój dziadek pracował w Ameryce 22 lata – opowiada. – W tym czasie babka sama wychowywała dzieci. Na tej kupionej przez dziadka ziemi mój ojciec zasadził sad. Sam szczepił każdą jabłoń i gruszę. Gdy wyjechaliśmy wszystkie drzewa zjadły dzikie zwierzęta. Widziałem to na własne oczy, bo zaryzykowałem i pojechałem tam w 1956 roku.
Mieszkańcy Woli Matiaszowej do deportacji byli przygotowani. Dwa dni wcześniej, w sobotę żołnierze deportowali mieszkańców sąsiedniej wsi. – Domyśliliśmy się, że na nas przyjdzie kolej w poniedziałek – mówi pan Jarosław. – I rzeczywiście, rankiem wojsko otoczyło wieś, przyszedł oficer i dał nam 4 godziny na spakowanie się i zbiórkę. Mieliśmy tylko jednego konia, do tego młodego. Nie bardzo się nadawał do dyszla. Sąsiad pożyczył nam swojego, ale dobytek z dwóch gospodarstw musieliśmy zmieścić na jednaj furmance. A mieliśmy w domu dużą bibliotekę. Książki są ciężkie, więc zostały. Po upływie wyznaczonego czasu kolumna 52 furmanek ruszyła z Woli Matiaszowej do Berezki. Zatrzymaliśmy się przy kapliczce cmentarnej. Wszyscy się rozbiegli pożegnać ze zmarłymi. Krótko to trwało, bo żołnierze zaczęli strzelać w powietrze. Gdy dojechaliśmy na skraj wsi, obejrzałem się i zobaczyłem że płoną dwie stodoły. Jechaliśmy przez Hoczew do stacji kolejowej w Zagórzu. Był to rodzaj obozu przejściowego, gdzie pod gołym niebem koczowało kilka tysięcy ludzi. Tam dokonywano spisu deportowanych, a przy okazji aresztowano podejrzanych o współpracę z UPA. Zanim dojechaliśmy do Zagórza, straciłem rower. W Hoczwi podszedł do mnie Polak, powiedział, że banderowcy zabrali mu rower i on teraz go sobie musi odebrać. No i odjechał na moim rowerze. Inny odszedł, prowadząc na postronku krowę sąsiadki. W jakiś sposób poznał, że to polska krowa.
Osiedlono ich w Trzebiatkowie. Wieś była całkiem rozszabrowana. Domy bez okien, drzwi, kuchni i pieców. – Przez kilka tygodni mieszkaliśmy w takim domu – wspomina pan Jarosław. – Może i dobrze, bo pod okna przychodzili ludzie zza Buga i rzucali w nasz dom kamieniami. Na szczęście w miarę upływu czasu stosunki między nami a repatriantami i Kaszubami poprawiały się. Latem udało nam się zamieszkać w domu po Polaku, który przeprowadził się do Bytowa. Jesienią poszedłem do szkoły. Nauczyciel, były akowiec, nie był dobrze widziany przez władze. Poradził mi, żebym poszedł do Liceum Ogólnokształcącego w Bytowie. Okazało się że jestem za stary i tak wylądowałem w liceum pedagogicznym, najpierw w Bytowie, później w Słupsku. A po maturze udało mi się dostać na studia filologiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Tam, gdy nastała październikowa odwilż, najpierw założyłem Koło Mowy Ukraińskiej, a później grupę młodych Ukraińców przy Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Zaczęliśmy wydawać własne czasopismo, założyliśmy chór. Zorganizowaliśmy malankę (zabawa karnawałowa – G.M.). Cały czas byliśmy inwigilowani przez UB. Nie bardzo się ta moja działalność podobała, bo w Krakowie nie dostałem ani zameldowania, ani pracy. Wróciłem do Koszalina, zamieszkałem u brata w komórce. Dostałem pracę rusycysty. Po latach obroniłem pracę doktorską, napisałem kilkanaście książek. Z mojego podręcznika dzieci w całej Polsce uczą się ukraińskiego. Niektórzy usiłują mi wmówić, że to wszystko dzięki Akcji Wisła. Odpowiadam, że raczej pomimo tej akcji. Jej zbrodniczość polegała przede wszystkim na tym, że władze chciały nas wynarodowić. Nie pozwolono nam mieszkać w zwartych skupiskach, zakładać ukraińskich szkół, prowadzić działalności kulturalnej, kultywować wiary. Robiłem wszystko co mogłem, by ten zamiar się nie powiódł. Do tej pory nie otrzymaliśmy zadośćuczynienia. Czy zresztą można zadośćuczynić za oderwanie człowieka od jego korzeni? Czuję się i jestem Ukraińcem, ale zarazem obywatelem polskim. Moja rodzina mieszka w Polsce od XIV wieku. Ojciec był podoficerem Wojska Polskiego. Walczył za państwo polskie. Czy to tak trudno zrozumieć, że można być Ukraińcem i zarazem polskim obywatelem?
Materiał wydrukowany dzięki uprzejmości redakcji „Gościa Niedzielnego”