6 2 Ludzie

ICH PORTEM STAŁ SIĘ KOSZALIN

Kiedy po wojennej tułaczce wracały do Gdyni polskie statki internowane w Szwecji, na pokładzie okrętu podwodnego „Ryś” dotarło do kraju kilkunastu marynarzy. Wśród nich sygnalista Rudolf Wanke. „Darem Pomorza” płynęła jego przyszła żona Felicja, więźniarka obozów Auschwitz-Birkenau i Ravensbrück: „Kiedy mówiłam w Szwecji, że chcę wracać, ludzie pukali się w czoło. Mówili, że w Polsce mordują i gwałcą. A ja chciałam płynąć nawet wpław. Byle tylko zobaczyć rodziców.” Była ostatnią mieszkającą w Koszalinie więźniarką Auschwitz. Zmarła 31 października ubiegłego roku – niemal dokładnie 70 lat po powrocie do Polski.

Piotr Wanke, jedyny syn Felicji i Rudolfa, bezradnie rozkłada ręce: niewiele ojcowskich opowieści o służbie na „Rysiu” utkwiło mu w pamięci.

Ale ma po ojcu kilka cennych pamiątek z „Rysia”: przede wszystkim pamiętnik, do którego wpisywały się ważne osoby odwiedzające okręt. Ma też nieśmiertelnik, łyżkę i kilka przedwojennych zdjęć ojca. Na jednym z nich młodziutki marynarz stoi na tle macierzystego okrętu.

W swoim domu w północnej Francji pan Piotr przechowuje je jak największą świętość. W sierpniu 2015 roku przywiózł pamiątki do Polski. Wtedy widział matkę ostatni raz. – Mąż był skryty, zamknięty w sobie. Nie dzielił się wspomnieniami – mówiła nam wtedy Felicja Wanke-Lutobarska. – Wojna, jak wszystkim, zniszczyła mu zdrowie. Miał kłopoty z żołądkiem. Stale sodka i sodka. Jadł ją kilogramami. Może dlatego tak szybko odszedł.

 

Szczęść Boże, kochanym chłopcom!

Rudolf Wanke urodził się w 1908 roku. Pochodził z Tarnopola. Miał 18 czy 19 lat, kiedy postanowił wyjechać do budującej się Gdyni. Na Wybrzeże sprowadził też matkę i młodszą siostrę. Zaciągnął się do Marynarki Wojennej. W 1928 roku został przydzielony do załogi powstającego we Francji polskiego okrętu podwodnego. Okręt „Ryś” i kolejne wodowane jednostki miały zapewnić bezpieczeństwo polskiemu wybrzeżu.

Rudolf dostał oprawiony w skórę notes z wygrawerowaną nazwą: O.R.P. „Ryś”. Na pierwszej stronie zdjęcie drapieżnika, który stał się symbolem statku, obok – fotografia Rudolfa Wankego. Gęsta broda, zaczesane do góry bujne, ciemne włosy. Fajka w dłoni. Prawdziwy wilk morski. Był niewysoki i krępy, niezbyt wylewny, po prostu milczek – tak wspominała go żona.

ORP „Ryś” został zwodowany w 1929 roku. Wyposażanie okrętu, testy stoczniowe i morskie trwały kolejne dwa lata. W sierpniu 1931 roku został uroczyście przyjęty do służby w Marynarce Wojennej. W latach trzydziestych brał udział w ćwiczeniach, odbył też kilka zagranicznych wizyt.

Pamiętnik Rudolfa Wankego jest cennym świadectwem służby „Rysia”. Nie wszystko po latach udaje się odczytać. Ale można ustalić, kto odwiedzał statek: dyplomaci, wojskowi, arystokracja, działacze społeczni i zwykli obywatele dumni z odradzającej się polskiej floty.

Na jednej z pierwszych stron autograf kapitana marynarki wojennej Edwarda Szystowskiego, który przez pierwsze dwa lata – do kwietnia 1933 roku – dowodził statkiem.

W roku 1934 Ryś wraz z dwoma innymi okrętami podwodnymi – „Żbikiem” i „Wilkiem” odbył długi europejski rejs. Śladem są wpisy w pamiętniku Rudolfa Wankego: 17 lipca – wizyta w Kopenhadze, 24 lipca – port w Amsterdamie, 2 sierpnia – znów Kopenhaga. 7 sierpnia „Ryś” jest w szwedzkiej Karlskronie, do pamiętnika wpisuje się sporo ludzi. Uwagę zwraca zamaszysty, nieczytelny podpis z adnotacją – konsul polski.

19 lipca 1935 roku polskie okręty podwodne odwiedzają port w Tallinie, w pamiętniku przybywają kolejne wpisy.
Pod datą 24 lipca 1935 roku autografy złożyły przedstawicielki wielkiego książęcego rodu: Róża i Maria Czetwertyńskie (księżna Róża była właścicielką pałacyku w Alejach Ujazdowskich w Warszawie, w miejsce którego po wojnie wzniesiono ambasadę USA).

16 sierpnia 1935 wizyta wyjątkowa – ORP „Ryś” odwiedza Maria Beckowa, pierwsza żona ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Oczywiście, pamiątką jest jej autograf. Poniżej wykaligrafowany dziecięcą ręką podpis: Jędruś Beck. Syn państwa Becków ma w tym czasie niespełna 9 lat. Po wojnie już jako dorosły człowiek osiądzie w USA. Do śmierci w 2011 roku będzie zaangażowany w działalność Instytutu Józefa Piłsudskiego.
„Szczęść Boże kochanym chłopcom z „Rysia” – to życzenia Jerzego Suszki z 11 lipca 1937.

Kiedy 10 lutego 1939 Jan Leszczyński, wiceprezes okręgu wołyńskiego Ligi Morskiej i Kolonialnej dokonuje jednego z ostatnich wpisów w pamiętniku Rudolfa Wankego, wojna wisi już na włosku. Niemcy żądają korytarza drogowego i kolejowego oraz wcielenia do Rzeszy Wolnego Miasta Gdańska. Wkrótce zajmą litewską Kłajpedę i stanie się oczywiste, że nie zaspokoi to ich apetytów.

1

Daleko od kraju

Od 24 sierpnia 1939 w dywizjonie okrętów podwodnych obowiązuje pełna gotowość bojowa. Załoga „Rysia” uzupełnia zapasy paliwa, uzbrojenia i żywności. 1 września wychodzi w wyznaczony na Bałtyku rejon patrolowania.

Następnego dnia na okręt spadają bomby z niemieckiego samolotu, potem „Ryś” jest ostrzeliwany z morza. 4 września trafia w pułapkę: okrążają go trzy hitlerowskie trałowce. Kilka godzin trwają próby wyrwania się z zasadzki. Przed świtem polskiej załodze udaje się uciec z okrążenia.

Wyciekająca ropa sprawia jednak, że okręt zostawia tłuste plamy na powierzchni wody. Prawdopodobnie z tego powodu następnego dnia znów zostaje zaatakowany przez niemiecki samolot.

„Ryś” znajduje schronienie w porcie wojennym na Helu. Po odpoczynku i niezbędnych naprawach wychodzi w morze, stawiając zagrody minowe. Tak, jak inne polskie okręty, jest wykrywany i atakowany przez hitlerowskie lotnictwo oraz morską flotę. Załoga jest wycieńczona. – Ojciec opowiadał, że warunki były bardzo trudne – potwierdza Piotr Wanke. – Kończyła się pitna woda, brakowało powietrza. Okręt miał dużo uszkodzeń, paliwo było na wyczerpaniu. Tyle zapamiętałem z jego opowieści.

Po 10 września 1939 roku Dowództwo Marynarki Wojennej nakazuje polskim okrętom podwodnym wypłynięcie do Anglii lub internowanie w Szwecji. 17 września „Sęp”, bliźniaczy okręt podwodny, wpłynął na szwedzkie wody terytorialne, po czym został internowany w bazie szwedzkiej marynarki wojennej. Dobę później podobny los spotka „Rysia”.

Rozbrojony okręt przetransportowano do miasteczka Mariefred nad jeziorem Melar. Załogę umieszczono w pilnie strzeżonych koszarach. Tu, w oddaleniu od Bałtyku, polscy marynarze z „Rysia” spędzili najbliższe lata. Niektórzy nie doczekali końca wojny: kilkunastu spoczęło na cmentarzu w Mariefred. Pozostali pracowali w lesie, wynajmowali się do roboty u okolicznych rolników. Wielu zostało w Szwecji na stale.

Rudolf Wanke po ponad pięciu latach wrócił do kraju. Przywiózł nieśmiertelnik i łyżkę.

Łyżka jest posrebrzana, ma wybity symbol Marynarki Wojennej. Syn Wankego trzyma w ręku tę cenną rodzinną pamiątkę.- Ojciec miał ją ze sobą przez cały czas służby na „Rysiu” – tłumaczy.

W albumie rodzinnym zachowało się zdjęcie Rudolfa z sierpnia 1945 roku: marynarz siedzi w swojej kajucie pod ścianą i z talerza na taborecie zajada zupę. Je najpewniej łyżką, która dziś dla syna stanowi niemal świętość!

 

Śmierć zagląda w oczy

Pan Piotr pokazuje też drugą, skromną, aluminiową łyżkę. – Mama miała ją w obozie – tłumaczy. – Z przodu ma wygrawerowany numer z Birkenau – 46135, z tyłu – numer z Ravensbrück – 68090.

Pani Felicja wspominała, że kupiła ją w obozie za pajdę chleba. Nosiła pod pasiakiem, dlatego zawsze była przy niej. Jak największa przyjaciółka.

Wojenne ścieżki poprowadziły Felicję także do Szwecji. Ale wpierw przeszła obozową gehennę. W
marcu 1943 r. gestapo przejęło jej listy do brata, który siedział w areszcie w Szczecinie. Trafiła do aresztu we Wrześni, potem do obozu koncentracyjnego Fort VII w Poznaniu.

W czerwcu 1943 roku, jako 19-letnia dziewczyna, została wywieziona do obozu w Auschwitz-Birkenau. Pracowała przy kopaniu rowów melioracyjnych i w kamieniołomach.

Pod koniec października 1943 roku zachorowała na tyfus. Zabrali ją na rewir, czyli do obozowego szpitala. Starzy więźniowie ostrzegali, że stamtąd się nie wraca. – Byłam półprzytomna, majaczyłam. Ale przeżyłam! – wspominała.

Kiedy wyzdrowiała, dostała robotę przy wynoszeniu kubłów z odchodami więźniów chorych na gruźlicę. Pracowała też w trupim komando. Tu zadaniem więźniarek było ładowanie zwłok na ciężarówkę, która odwoziła je do krematorium.

Po dwóch tygodniach znów trafiła na rewir. Chorowała na pęcherzycę, jej ciało toczył świerzb. Brud i brak jedzenia były nie do zniesienia. Po roku pobytu w obozie ważyła 36 kilogramów.

Najtrudniejszy – przekonywała – był jednak ciągły terror i świadomość, że na każdym kroku czyha śmierć. W jej bloku była grupa karłów. Zlikwidowali tych ludzi z dnia na dzień. Cały obóz cygański zniknął w jedną noc. Męski obóz, który był przy krematorium, też został zlikwidowany.

pamietnik

Przez Ravensbrück do Szwecji

W lecie 1944 roku wśród więźniów poszła pogłoska, że Niemcy chcą wysłać na Zachód transport młodych ludzi. W niemieckich zakładach coraz bardziej brakowało rąk do pracy. Felicja była chuda i schorowana. Wierzyła jednak, że uda jej się dostać do tego transportu. Gorzej niż w Birkenau chyba nie mogło być nigdzie. I udało się. Z najlepszą koleżanką wcisnęła się do wagonów jadących w głąb Niemiec.

Po kilku dniach transport dotarł do miasteczka Ebingen na południu Niemiec, gdzie więźniowie mieli pracować w fabryce amunicji. Ale alianci bombardowali fabrykę, robotnicy większość czasu spędzali więc w schronach.
Zarządzono ewakuację. Trzy dni morderczego marszu, potem podróż do Ravensbrück. Z tego obozu po miesiącu część osób skierowano do fabryki amunicji w Eberswalde. Kiedy wiosną 1945 roku zaczęli zbliżać się Rosjanie, znów trafiła do Ravensbrück.

Tymczasem od kilku miesięcy Szwedzki Czerwony Krzyż negocjował z hitlerowcami zwolnienie z niewoli pochodzących ze Skandynawii więźniów obozów koncentracyjnych. Wywożono ich specjalnie przygotowanymi białymi autobusami ze znakami czerwonego krzyża (akcja nosiła nazwę „Białe autobusy”). Nie obyło się bez tragedii: autobusy zostały kilkakrotnie ostrzelane. Były ofiary wśród więźniów i obsługi transportów.
Kiedy drugi raz trafiła do Ravensbrück, już nikt ich nie pilnował. Ale zbrodnicza machina działała do końca. Wspominała widok potwornie wychudzonych Żydów, którzy nago byli prowadzeni do komór gazowych. Działo się tak, choć w obozie przebywała już delegacja Szwedzkiego Czerwonego Krzyża.

Szwedom udało się wynegocjować uwolnienie więźniów pochodzących nie tylko ze Skandynawii. A niemieckie koleje zgodziły się udostępnić pociągi do ewakuacji.

Więźniarki trafiły do uzdrowiska Aneby na południu Szwecji. Tu odpoczywały i nabierały sił.
8 maja 1945 roku świętowały zakończenie wojny. Biły kościelne dzwony, ludzie szaleli z radości.

Wkrótce z pobliskiego miasteczka Mariefred przyjechała grupa polskich marynarzy z internowanych okrętów podwodnych. Pomagali Polkom w kontaktach ze szwedzkimi urzędami. Padł pomysł, by każda dziewczyna podała na kartce swoje nazwisko. Marynarze przygotowali im prezenty.

Felicja dostała moherowy sweter i kartkę z pozdrowieniami. Rudolf Wanke, który zrobił jej ten prezent, zaprosił także do zwiedzenia statku. Nauczył ją nawet alfabetu Morse`a.

 

Powrót

Wkrótce okazało się, że do Polski wraca internowany w Szwecji żaglowiec „Dar Pomorza”. Pani Felicja poprosiła polską ambasadę w Sztokholmie o pomoc w zdobyciu miejsca na tym statku. – Ludzie pukali się w czoło. Mówili, że w Polsce mordują i gwałcą. A ja chciałam płynąć nawet wpław. Byle tylko zobaczyć rodziców. Potem mogłam nawet umrzeć – wspominała.

Rudolf pomógł w zajęciu miejsca na żaglowcu. – W czasie rejsu był potworny sztorm. Ale 24 października 1945 roku szczęśliwie dotarliśmy do Gdyni.

Tu na kilka dni zatrzymała się u znajomych Wankego. 1 listopada nad ranem dotarła do rodzinnego domu we Wrześni. – Zastukałam w okno. A mama krzyknęła do taty, że to duch Felki.

W tym samym czasie wróciły do kraju internowane w Szwecji polskie okręty podwodne. Wśród kilkunastu marynarzy, którzy wrócili okrętem „Ryś” był Rudolf Wanke (większość załogi została na Zachodzie).
Po miesiącu zjawił się w domu Felicji we Wrześni. Poprosił ją o rękę. Była zaskoczona. Odmówiła, nie chciała z nikim rozmawiać, nie umiała poradzić sobie z obozowymi wspomnieniami. Były marynarz nie dawał jednak za wygraną. Wkrótce przyjechał jeszcze raz. Przemyślała propozycję i zgodziła się.

Zamieszkali w Gdyni, Rudolf służył w dywizjonie trałowców przy rozminowywaniu Bałtyku. Potem został przeniesiony do Ustki. W 1950 roku zamieszkali w Koszalinie. Wanke zarządzał przystanią jachtową w Mielnie.
Ale potem zmieniła się sytuacja: żołnierze, którzy wrócili z Zachodu, byli traktowani jak szpiedzy, kolaboranci. – Mąż na czas nie oddał karabinka sportowego. Został aresztowany, prokurator w Szczecinie krzyczał: „Polska jest wolna, a ty broń trzymasz w domu!”. Na dwa lata trafił do więzienia – opowiadała Felicja Wanke-Lutobarska.
Kiedy wyszedł na wolność, jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Jako były marynarz z okrętu podwodnego dostał pracę w … przedsiębiorstwie wodociągów i kanalizacji. – Już tylko tam go chcieli – wspominała z goryczą pani Felicja. Zmarł w 1969 roku. Miał 61 lat.

 

Kilka lat temu na cmentarzu w Mariefred w Szwecji odsłonięto tablicę pamiątkową poświęconą polskim marynarzom z okrętów podwodnych. Pani Felicja widziała relację w telewizji. Napisała do ambasady Polski w Sztokholmie, opisując także swój pobyt w Szwecji. Po kilkunastu dniach dostała odpowiedź z opisem uroczystości i zdjęciem obelisku.

W styczniu 2015 roku, tuż po ukończeniu 91 lat, sama zdecydowała się natomiast na udział w 70. rocznicy wyzwolenia obozu w Auschwitz. A wiosną ubiegłego roku obozowemu muzeum przekazała jedną z najcenniejszych pamiątek: swój portret, który w obozie narysowała serdeczna koleżanka Żenia Kaczyńska. Narysowała go na papierze, w który była zapakowana paczka z domu. Jak mówiła pani Felicja, ten portrecik złożony w kostkę stale towarzyszył jej w obozie. – Kiedy oddawałam go muzeum, czułam, jakbym traciła kawałek siebie. Ale pomyślałam, że to najlepsze dla niego miejsce.

Była ostatnią mieszkającą w Koszalinie byłą więźniarką Auschwitz. Zmarła 31 października ubiegłego roku – niemal dokładnie 70 lat po powrocie ze Szwecji do Polski.