Bangkok Ludzie
Fot. Izabela Rogowska/archiwum Moniki Widockiej

Bebuszka: pamiętnik mocno osobisty

Dobry duch wielu koszalińskich wydarzeń. Zawodowo związana z Pracownią Pozarządową, której prezesuje. Doradza i szkoli działaczy organizacji pozarządowych. Na co dzień tworzy projekty, wspiera III sektor, ściśle współpracując ze stowarzyszeniami i administracją publiczną. Z wykształcenia jest socjologiem. Kocha podróże, lubi gotować i spędzać czas ze swoją rodziną. Robi fantastyczne zdjęcia. Dziś jednak w roli autorki bloga Bebuszka, w którym otwarcie porusza temat swojej choroby nowotworowej. Rozmawiamy z Moniką Widocką.

 

_ Nowy Jork

Pamiętam, jak kilka lat temu, przez zupełny zbieg okoliczności zajrzałam na Twój blog. Przejrzałam kilka wpisów, szczególnie tych o podróżach i o zdrowym odżywianiu. Poczułam przez chwilę, jakbym wysiadła w przytulnym kurorcie, w którym świeci słońce, są piękne kadry i pyszne jedzenie. I nagle znikąd nadjechał tir i uderzył we mnie z całą siłą, a nastąpiło to w momencie, gdy przeczytałam o tym, że zmagasz się z nowotworem i właśnie zakończył się etap długiego i trudnego leczenia.

– Dokładnie takie jest życie. Pełne pięknych chwil przeplatanych wyzwaniami. Ten wpis powstał w momencie demobilizacji, czyli wtedy, kiedy wydawało mi się, że wszystkie najcięższe rzeczy są za mną. Było to swego rodzaju domknięcie. W trakcie chorowania gromadziłam sporo przemyśleń i doświadczeń, układały mi się one w głowie, a na koniec przelałam je na „papier”.

Pod wpisem pojawiło się wiele komentarzy wsparcia, czy miało to dla Ciebie charakter pokrzepiający, oczyszczający, coś z ciebie spadło?

– Tak, spotkało się to z dużym odzewem, nie tylko od obcych ludzi, ale też od bliższych lub dalszych znajomych. Niektórzy, poprzez ten wpis dopiero dowiedzieli się, co się działo przez ostatnie miesiące. Kiedy spadają na mnie wyzwania, jestem w tym samodzielna, sama lubię przez nie przechodzić. Dopiero, gdy sytuacja jest opanowana, mogę dzielić się tym, co czuję. Tak też było w tym przypadku. Bardziej chciałam tym wpisem coś ludziom dać, niż potrzebowałam od nich dostać.

– Są osoby, które blogowanie traktują misyjnie, są też tacy dla których jest to forma pamiętnika. Czym Bebuszka jest dla Ciebie?

– Czuję powołanie do pisania, fotografowania, blogowania. Przychodzi mi to intuicyjnie, naturalnie. Wartość pamiętnikową dostrzegłam dopiero po latach. Zazwyczaj napiszę coś i już do tego nie wracam. Po latach, jak zerkam w stare wpisy, widzę zdjęcia, przypominam sobie emocje, jakie wtedy mi towarzyszyły. Czytając wpisy po dłuższym czasie jestem już bardziej w roli czytelniczki niż autorki i wtedy dopiero je doceniam. Lubię je czytać. Niektóre i mnie zaskakują, sposób w jaki ujęłam przeżyte sytuacje. Uwielbiam robić zdjęcia i utrwalać myśli. Warto jest zbierać takie doznania i do nich wracać.

Pisanie na blogu, uzewnętrznianie swoich przemyśleń jest dość intymne. Intymne duchowo, ale nie tylko, poruszasz ten temat, w aspekcie swojej choroby.

– Tak, intymność w trakcie choroby była dla mnie jedną z najtrudniejszych rzeczy. Do dziś to dla mnie jedno z cięższych wspomnień. Zawsze bardzo chroniłam moją prywatność, byłam wstydliwa. Intymność, kiedy jest się bardzo chorym i jest się w szpitalu – kończy się. Nasze ciało, które było do tej pory czymś osobistym, zarezerwowanym dla najbliższych, staje się jakby przedmiotem. Trudno jest przezwyciężyć opór, a jednocześnie walczyć z fizycznym bólem. Wydaje mi się, że dużo jest w naszej służbie zdrowia sytuacji, w których zbyt przedmiotowo podchodzi się do ciała i do intymności. Na każdym kroku zaburza się tą cienką granicę, która stanowi o poczuciu godności i komforcie pacjenta.

Na czym zbudowałaś zatem swoje filary bezpieczeństwa?

– Psychicznie czułam się dobrze. Dlaczego? Być może, dlatego, że z ogromną pokorą podchodzę do losu. Nigdy nie zakładałam, że jestem niezniszczalna. Zawsze byłam uważna na ludzi dookoła, wśród nich też w różnych aspektach była choroba. Byłam blisko ludzi i postrzegałam chorowanie nie jako karę za coś, pech, ale raczej jako naturalną konsekwencję podziału komórek. W zasadzie każdy ma jakieś problemy. Mnie przydarzyły się akurat takie. Będąc w szpitalu zauważyłam, że dużo ludzi ma w sobie obawę przed śmiercią. Ja wtedy myślałam, że mam życie zaprogramowane na jakiś czas, krótszy lub dłuższy. Była we mnie zgoda i pogodzenie z tym co się może wydarzyć.

Monika Widocka

– Czy taki rodzaj myślenia jest związany z twoją wiarą?

Nie. To nie jest związane z żadną religią, raczej z moim światopoglądem. Wiara nie była ani bardziej, ani mniej obecna w moim życiu w tamtym czasie.

Jest to jednak nietypowe, mam tu na myśli taką silną i zdecydowaną postawę. Większość ludzi zapada się w sobie. Jak sądzisz, czy choroba Ciebie zmieniła, być może to właśnie ona zbudowała w Tobie tę moc?

– Zauważyłam to już na początku, że diagnoza, kolejne badania, pobyt w szpitalu nie załamały mnie psychicznie. Skupiałam się bardziej na codzienności szpitalnej, na relacjach z innymi pacjentami, na tym, aby wspierać innych. Z drugiej strony, kiedy los zrzuca mi takie „zadanie” to podchodzę do tego konstruktywnie, staram się zgłębić temat i szukać rozwiązań. Dzięki temu dowiedziałam się mnóstwo rzeczy o moim organizmie. Często mówię, że w naszej pracy i naszym hobby jesteśmy ekspertami, dokształcamy się, rozwijamy. A kompletnie nie wiemy co się dzieje w nas i jak w ogóle działa nasz organizm, nasza psychika. Nie żyjemy świadomie i refleksyjnie. Kiedy pozbawi się nasze problemy mistycyzmu, wówczas łatwiej jest zrozumieć pewne mechanizmy i ich konsekwencje, a także powody naszej choroby. Pod tym względem na pewno moje życie się zmieniło. Teraz jestem bardzo świadoma siebie i potrzeb mojego organizmu. Dzięki chorobie, szukając odpoczynku i regeneracji, zaczęłam też brać udział w wielu warsztatach, kursach rozwojowych. Poznałam wówczas Ewę Foley, moją nauczycielkę, którą bardzo cenię. Na pewno to dało mi dużo pewności siebie i odkryłam moje mocne strony. Sama choroba mnie nie zmieniła, ale postawiła przede mną dużo wyzwań, dzięki którym byłam zmuszona szukać rozwiązań i rozwijać się. Kryzysy są świetną mobilizacją do rozwoju. Myślę, że nie byłabym w takim dobrym miejscu w życiu, gdyby nie choroba.

Pokora, bunt, odpowiedzialność, w jakiej kolejności pojawiły się w tobie te uczucia?

– Słowo bunt możemy wykreślić. Nie wiem, czy to wada, czy zaleta, ale nie umiem się buntować i złościć.

rpt_vivid

– A odpowiedzialność? Odpowiedzialność można zrozumieć też jako troskę o siebie, ale i o innych. Są przecież chorzy, którzy swoim chorowaniem obarczają wielu osób. Nie mówię tylko o chorobach nowotworowych, o chorobach i smutkach ogólnie.

– Tu właśnie dotykamy tematu, który dla mnie był najtrudniejszy, czyli relacje między osobą chorą a jej zdrowymi bliskimi. Ja jestem osobą bardzo samodzielną, niezależną, ale też empatyczną. Łatwo wyczuwam nastroje i troski innych, a już szczególnie najbliższych. Dostrzeganie cierpienia i strachu rodziny było dla mnie dużym dodatkowym ciężarem. Mnie osobiście łatwiej jest znosić własne trudności niż patrzeć na chorych czy zatroskanych bliskich. Przyznam, że najwięcej sił dodawało mi towarzystwo osób, które traktowały mnie jak przed chorobą, czyli bez nadmiernej troski i bez nadmiernego dystansu spowodowanego brakiem wiedzy co powiedzieć lub jak się zachować. Temat wspierania osoby chorej, jest trudny i na pewno indywidualny. Każdy chory ma inne potrzeby. Wspieranie, moim zdaniem polega na tym, aby dać osobie chorej to, czego ona potrzebuje. Warto chorego po prostu o to spytać.

– Jednak nie wszystkie osoby mają takie podejście, niektóre tak bardzo się wycofują, że ciężko nawiązać z nimi kontakt, albo jeszcze inaczej, obecność naszą, czasem jakieś słowa, traktują jak przekroczenie intymności

– To prawda, każdy choruje inaczej i każda choroba jest inna. Ja miałam pokorę i przeczucie, że nie umrę i to było też moją siłą. Niektórzy mają jednak dużo cięższe choroby lub inną sytuację, więc na pewno jest im wtedy trudniej.

– Myślisz, że nastawienie można wypracować?

Tak, jestem pewna. Całe życie można pracować nad swoim zachowaniem, emocjami i postrzeganiem wielu spraw. Co roku jeżdżę na intensywne warsztaty rozwojowe, cały czas nad sobą pracuję. Widzę jak bardzo mnie to zmienia. Jak świadomość siebie i przepracowanie różnych sytuacji jest dobre. Kiedyś bardzo się wszystkim stresowałam, w zasadzie byle drobiazg mnie mógł poruszyć, teraz mam wrażenie, że mało co jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi i to jest właśnie wypracowane. Taka praca nad sobą pomaga przetrwać trudne sytuacje, bo kiedy mijamy się z życiem, tak bezrefleksyjnie, zdecydowanie gorzej znosimy kryzysy.

– Piszesz na blogu o pewnych rzeczach, których zapewne już nigdy nie spróbujesz czy nie doświadczysz, a z drugiej strony często podkreślasz to, że sami programujemy swoje szczęście.

– Ja mam to szczęście, że jestem już niemal zdrowa. Jeśli jednak w wyniku choroby czy wypadku tracimy bardziej błahe czy bardziej poważne rzeczy, których już nie doświadczymy, warto przejść po nich wewnętrzną żałobę. A później, potraktować nową sytuację jako podróż, z której można czerpać wiele dobrego. Coś tracimy, ale przed nami zostaje jeszcze wiele możliwości i warto z nich korzystać. Szczęście jest wyborem.

– Dlaczego zostałaś wolontariuszką w hospicjum dla dorosłych?

– Z wolontariatem, w różnej formie, byłam związana już od szkoły podstawowej. Wolontariat w hospicjum, kojarzył mi się z najwyższą formą dobroczynności i czułam, że zmierzam w tę stronę. Jednak przez wiele lat myślałam, że dojdę do tego, kiedy będę już bardzo dojrzała. Moja choroba bardziej mnie na to otworzyła. Byłam oswojona z kroplówkami, cewnikami, pracą pielęgniarek, szpitalem, śmiercią. To pozwoliło mi łatwiej wejść w hospicyjną rzeczywistość. Moje doświadczenia z pobytów w szpitalu zdecydowanie pomagają mi lepiej zrozumieć pacjentów. Jestem też taką osobą, która potrzebuje doładowywać się dobrą energią, pewnie dlatego jeżdżę na warsztaty, festiwale, na przystanek Pol’and’Rock. W hospicjum też jest taka dobra energia, która mnie doładowuje.

dav_vivid

– Dobra energia w hospicjum?

Porównam to do czasu przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy atmosfera na kilka tygodni wcześniej jest już podniosła, nikt nie zapada w konflikty, nie ma małostkowości. Jest radowanie się z życia, docenianie prawdziwych wartości. Są rozmowy i potrzebne wspólne chwile. Kiedy poświęcasz czas drugiej osobie, to dajesz jej swój spokój i zaangażowanie, ale i ona daje tobie energię. To żyje wtedy w nas i w jakimś sensie przedłuża życie, pamięć o tej osobie. Zresztą, kiedy nie jesteś kimś z rodziny nie obciążasz pacjenta swoim strachem i bólem. Możesz z tą osobą śmiać się, obejrzeć skoki narciarskie, wysłuchać historii całego życia. To są pozytywne sytuacje. Oczywiście, przywiązujesz się w pewnym sensie, ale to jest droga, którą albo ta osoba przejdzie niejednokrotnie w zupełnej samotności, albo z tobą. Taka była też moja relacja z panem Józefem. Dla mnie i dla niego było to coś ważnego.

– Pan Józef jest bohaterem jednego z twoich wpisów.

– Ten wpis jest moim ulubionym. Kiedy zaczęłam pracę w hospicjum i poznałam pana Józefa, nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo to będzie wartościowe. Przychodziłam do niego często, bo trzeba pamiętać, że czas w hospicjum płynie szybko. Rozmawialiśmy na najróżniejsze tematy, troszczyliśmy się o siebie, opowiedział mi mnóstwo historii ze swojego życia, ale był też ciekawy co u mnie. Czytałam mu książki. Na początku było to dla mnie miłe spędzanie czasu. Tak naprawdę, kiedy odszedł, po jego pogrzebie, na którym były dosłownie 4 osoby, jego sąsiad powiedział, że od piętnastu lat pan Józef w zasadzie z nikim nie rozmawiał i z nikim nie utrzymywał kontaktów. Zdałam sobie sprawę, że nasz czas to był swego rodzaju dar. Na schyłku życia, mógł on jeszcze raz opowiedzieć coś na głos, jeszcze raz sobie coś poukładać, przypomnieć. To ciągle żyje we mnie. Napisałam o tym. Dzięki naszej relacji pamięć o nim ciągle trwa i to jest niezwykła wartość jaką niesie wolontariat. Ja spełniam się w spotkaniach ze starszymi osobami, których nikt nie odwiedza. Hospicjum nie jest dla mnie miejscem stresującym. Wiele osób boi się uczestniczyć w tego rodzaju wolontariacie, a myślę, że niesłusznie, zdecydowanie w życiu jest więcej stresujących sytuacji niż tam. Może te słowa: hospicjum, nowotwór po prostu źle się kojarzą, a to element życia.

– A jak postrzegasz kwarantannę, która spadła na nas wszystkich zupełnie nieoczekiwanie?

– Dostrzegam w social mediach, że dla wielu osób jest to bardzo ciężki psychicznie czas. Ja oczywiście też mam dużo wyzwań zdrowotnych, zawodowych, finansowych, ale ogólnie dla mnie jest to naprawdę dobry okres. Uwielbiam być w domu. Teraz mogę dużo czasu spędzić z rodziną, wsłuchać się w siebie, przeanalizować dotychczasową codzienność, rozwijać hobby. Znów wyciągnęłam aparat fotograficzny i pędzle malarskie. Mam czas ugotować coś dobrego, przetestować przepisy. Korzystam też z tego, że wiele wartościowych spotkań z innych miast przeniosło się do Internetu i mogę w nich brać udział. Dla mnie to szczęśliwe chwile.