116 Wydarzenia

Kino strachów polskich

osiemnaście filmów fabularnych stanęło do konkursu głównego tegorocznego Festiwalu Filmowego w Gdyni. Polscy producenci każdego roku wypuszczają na rynek około 200 filmów, poczynając od etiud i animacji, kończąc na pełnych metrażach. Do Gdyni trafiają najlepsze produkcje, wybrane przez ekspercką komisję, której decyzje bywają kwestionowane. Z tych wybranych, a teraz już nawet ocenionych, dziennikarze „Prestiżu”, akredytowani przy festiwalu, postanowili wybrać własną, subiektywną „10″.

 

Znalazły się w niej filmy polecane, ale nie tylko. Powstaje coraz więcej obrazów niejednoznacznych, poszerzających dotychczasowe granice sztuki filmowej, które po prostu trzeba zobaczyć, żeby wyrobić sobie o nich opinię. Warto chodzić do kina na polskie filmy, bo nasze kino jest coraz lepsze, czego dowodem najcenniejsze nagrody zdobywane przez rodzimych twórców oraz rosnąca z roku na rok liczba widzów na polskich filmach.

Oto tegoroczna „10” według „Prestiżu”.

 

„ANATOMIA ZŁA”

Jacek Bromski, uchodzący za specjalistę od kryminałów, tłumaczył, że chciał zrobić film o tym, że „zło rozpanoszyło się, a dobro stało się czymś godnym pogardy”. reżyserowi nie wyszła jednak próba zohydzenia zła, wszystkie postaci „Anatomii…” są nikczemne, mimo to zyskują pewną sympatię widza. Zło u Jacka Bromskiego jest pierwotne, ale wydaje się wpisane w życie współczesnej Polski.

Odstawiony na boczny tor płatny zabójca z rodowodem peerelowskim, emeryt po odsiadce, zostaje przywrócony do służby przez bękarta systemu, skorumpowanego prokuratora. Misja polega na spektakularnej likwidacji komendanta CBŚ, rękoma – to już plan samego zabójcy – zagubionego po powrocie z Afganistanu zdegradowanego snajpera. Stary specjalista od znikania ludzi, z maniakalną dokładnością, opracowuje zamach.

Analogia do wydarzeń autentycznych, zabójstwa komendanta głównego policji Marka Papały, jest czytelna, lecz nie stanowi punktu odniesienia. Mamy do czynienia z spiskiem, za którym stoją zepsute grube ryby, czyli… nic nowego. Film kipi od stereotypów, nie diagnozuje zła, odtwarza wyjątki z dzienników informacyjnych. Większość postaci ma w sobie rys komiksowy. Broni się jedynie, przemyślanym aktorstwem, Krzysztof Stroiński w roli zabójcy. Szarżuje, ale w granicach wiarygodności, jego przemiana jest ciekawa, chociaż już lekko zarysowany dylemat moralny wydaje się osładzaniem goryczy.

„Anatomii…” brakuje najważniejszego, czyli napięcia. Promowany jako thriller, film przypomina paradokumentalne studium realizacji aktu przemocy. reszta wydaje się dodatkiem. reżyser nie daje żadnych odpowiedzi, finał nie jest puentą, lecz kleksem – zamiast kropki – na końcu zbyt rozbudowanego zdania. rozczarowuje dosłownością, nagromadzeniem dramatów, łatwością uśmiercania bohaterów.

Gdyby ten film powstał kilkanaście lat temu (zamach na gen. Papałę zdarzył się w 1998 roku), być może byłby wydarzeniem. Dzisiaj wiemy, że polskie zło powszednie ma znacznie bardziej groźne i parszywe oblicze od tego spoglądającego na nas z „Anatomii…”.

„Anatomia zła”, reż. Jacek Bromski, wyst. Krzysztof Stroiński, Marcin Kowalczyk, Piotr Głowacki, premiera: 18 września 2015

 

Anatomia-zła-fot_M

 

„EXCENTRYCY, CZYLI PO SŁONECZNEJ STRONIE ULICY”

Wciąż niestety rzadki w polskim kinie przykład filmu kompletnego. Wszystko w nim – nomen omen – gra, jest na najwyższym poziomie. Począwszy od reżyserii i aktorstwa (wysmakowana rola drugoplanowa Wojciecha Pszoniaka, popis komediowych umiejętności Anny Dymnej), kończąc na udźwiękowieniu, kostiumach, dekoracjach. Nikogo to jednak nie dziwi, skoro za kamerą stanął mistrz wyjątkowy, twórca wybitny – Janusz Majewski.

„Excentryków…” ogląda się z przyjemnością koneserską. opowieść – wcześniej wymyślona przez Włodzimierza Kowalewskiego w książce pod tym samym tytułem – wciąga, upaja, widz traci poczucie rzeczywistości. Wszystko w niej jest prawdziwe, konsekwentne, wiarygodne. Choć Janusz Majewski balansuje na granicy surrealizmu, nigdy jej nie przekracza, a co uznaliśmy za przerysowanie – służy do uszlachetnienia akcji przypominającej amerykańskie dokumenty o orkiestrach swingowych z lat 50. i 60. ubiegłego stulecia.

Ale i  (prawie) wszystko się zgadza: mamy kapelusze, długie płaszcze i opary dymu papierosowego, walutę w rulonach, czerwoną limuzynę i nowojorski angielski, mamy muzyków, koncerty i roztańczone tłumy, a przede wszystkim – swing i jazz. Tyle, że rzecz cała dzieje się w Polsce przełomu wspomnianych dekad, w Ciechocinku, na dodatek z udziałem między innymi: pięknej agentki UB, upadłej (dosłownie) gospodyni, muzykującego milicjanta, homofobicznego stroiciela instrumentów, przedwojennego jazzmana, który z misją rozswingowania Polski stalinowskiej wraca do ojczyzny. Cóż to za niezwykła galeria postaci!

Po powrocie do domu młody emigrant wojenny i puzonista jazzowy, organizuje swingowy big band, złożony z miejscowych oryginałów. orkiestra z powodzeniem koncertuje, zdobywa poparcie notabli partyjnych, a jej założyciel wpada w oko pięknej i niebezpiecznej kobiecie, która pewnego dnia znika.

„Excentryków…” nie można przegapić.

„Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”, reż. Janusz Majewski, wyst. Maciej Stuhr, Sonia Bohosiewicz, Natalia Rybicka i inni, premiera: 15 stycznia 2016

 

Excentrycy-fot_M

 

„DEMON”

Dzisiaj już, niestety, „Demona” nie można rozpatrywać w oderwaniu od tragicznego kontekstu, który sztuce dopisało życie. Marcin Wrona, reżyser „Demona”, popełnił samobójstwo po jego premierze na tegorocznym Festiwalu Filmowym w Gdyni. Niewyjaśnione okoliczności dramatu stawiają mnóstwo pytań, pozostawiają miejsce na teorie spiskowe. Tematyka „Demona”, sam już tytuł filmu, sprawiają, że może on stać się symbolem śmierci zapowiedzianej.

Peter przyjeżdża z Anglii do Polski na ślub z córką bogatego przedsiębiorcy. W starym domu na wsi, otrzymanym w prezencie od przyszłego teścia, gdzie młodzi chcą uwić sobie gniazdo rodzinne, odbywa się barwne, tradycyjne wesele polskie. W jego cieniu rozgrywa się dramat Petera, który w przeddzień odnajduje w ogrodzie posesji zakopane kości ludzkie, traci przytomność, a gdy budzi się doświadcza przerażających wizji.

Pisząc scenariusz, Marcin Wrona oparł się na książce Piotra rowickiego „Przylgnięcie”, ale powieść stanowiła raczej punkt wyjścia, inspirację dla pomysłu zrealizowanego w konwencji klasycznego, bez użycia efektów specjalnych, horroru. „Demon” ma dwie płaszczyzny – historyczno-kulturową i gatunkową.

Film – podobnie jak wcześniejsze Marcina Wrony – objeżdża światowe festiwale przywożąc nagrody. Jest niepokojący, przesiąknięty aurą tajemnicy, grozy, rozpaczy. W warstwie historycznej natomiast „Demon” idzie dalej niż „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego. W obydwu filmach mamy próbę rozjaśnienia mroków naszej historii, tyle, że tam, gdzie autor „Psów” stawia trzykropek, Marcin Wrona dopisuje kontekst współczesny, mówiąc wprost: „Nie zmieniliśmy się, to wciąż jest możliwe”.

Marcin Wrona zadedykował swój film edwardowi Żebrowskiemu. Wybitny polski reżyser powiedział kiedyś: „Jeżeli stworzymy pewne przesłanki dramaturgiczne, (…) aktor może przekazać [widzowi] treść myśli”. Co jeszcze Marcin Wrona chciał nam przekazać „Demonem”? Pozostanie tajemnicą.

„Demon”, reż. Marcin Wrona, wyst. Itay Tiran, Agnieszka Żulewska, Andrzej Grabowski i inni, premiera: 16 października 2015

 

Fotos-1-Demon

 

„MOJE CÓRKI KROWY”

Z pewnością to jeden z najlepszych filmów tegorocznego Festiwalu Filmowego w Gdyni, na który postawiliśmy w głosowaniu dziennikarzy. Prosta, choć dramatyczna historia, szczerze opowiedziana, wpisana w kontekst kulturowy i rodzinny, z wiarygodnymi postaciami, które z  łatwością zyskują naszą sympatię. Tragedia osłodzona humorem z życia wziętym. Rozstanie, w którym każdy na nowy odkrywa siebie.

Oto historia dwóch sióstr, z których starsza jest znaną aktorką, silną i dominującą, a młodsza sfrustrowaną, samotną w związku z egocentrycznym nieudacznikiem i skłonnością do egzaltacji, nauczycielką. Kobiety nie przepadają za sobą, młodsza oskarża starszą o nieczułość, a starszą irytuje w młodszej brak przebojowości. Mimo to w obliczu choroby matki, siostry – na ile potrafią – zbliżają się do siebie i odzyskują utracony kontakt, a wydarzenia wywołują szereg tragikomicznych sytuacji.

Reżyserka zadedykowała film rodzicom, nie kryjąc, że w dużej części – pisząc scenariusz – inspirowała się, a nawet posłużyła wydarzeniami autentycznymi. Jednak prawdziwym bohaterem „Moich córek…” jest ich ojciec koncertowo zagrany przez Mariana Dziędziela. Początkowo postać umieszczona na marginesie opowieści, epizodyczna, anegdotyczna, z czasem staje się symbolem trudnej, ale niezbędnej miłości, pożegnania, osamotnienia, oddalenia.

Nie ma w tym pięknym, prostym filmie o umieraniu, a podobnych w tym sezonie filmowym jest kilka, ckliwości, drażnienia miazgi emocji, epatowania cierpieniem. Nie ma, tak dobrze znanego nam z telewizji, ogrywania śmierci pauzą, milczeniem. Nie ma poszukiwania kontrapunktów, znaczeń, metafor, ponieważ wszystko w „Moich córkach…” jest dosłowne, a nawet dosadnie (stąd tytuł), czyli takie, jak w życiu, prawdziwe.

W miejsce rozpaczy jest nadzieja, a zamiast wzruszeń mamy śmiech, który też wyciska łzy, ale inne, oczyszczające.

„Moje córki krowy”, reż. Kinga Dębska, wyst. Agata Kulesza, Gabriela Muskała, Marian Dziędziel i inni, premiera: 15 stycznia 2016

 

Moje-córki-krowy-Fotos_Art-010914-18

 

„NOC WALPURGI”

Trudne, gatunkowe, wymagające koncentracji i znajomości kontekstów, wieloznaczne kino z elementami rozliczenia historycznego. Czarno-biała, teatralna opowieść o śmierci, przemocy, lęku i samotności; wciągająca, niepokojąca, wzruszająca, brutalna. „Noc Walpurgi” podobała się widzom tegorocznego festiwalu „Młodzi i Film” w Koszalinie, natomiast w Gdyni została przyjęta chłodno.

Marcin Bortkiewicz przeniósł na ekran monodram, zmodyfikowany poprzez dodanie drugiej postaci i uwolnienie stereotypowego kontrapunktu między parą bohaterów; to, co dotychczas widz musiał sobie wyobrazić, teraz zostało spersonifikowane, wpisane
w konkretne otoczenie, nowy rodzaj relacji i interakcji. Próba zmiany formuły zakończyła się tym, na co była skazana – oglądamy spektakl teatralny.

Akcja rozgrywa się 30 kwietnia 1969 roku. Szwajcarska opera, noc Walpurgi (u prastarych Germanów: noc złych duchów zmarłych). Po zakończeniu przedstawienia „Turandota” Giacomo Pucciniego w garderobie pojawia się ekscentryczna i rozkapryszona, starzejąca się diva operowa, Nora Sedler („impulsywna, wielka, nieokiełznana jak Maria Callas” – to słowa reżysera), a pod jej drzwiami młody, skromny dziennikarz, umówiony na wywiad radiowy. Początkowo dziennikarz ląduje na schodach, ale – za przywołaniem – wraca i to rozpoczyna misterną, pełną erotycznego napięcia, grę między nim a divą, przerywaną wybuchami gniewu, pretensji, melancholii. Wysłuchując sentymentalnych wspomnień, statystując w odtwarzaniu traumatycznych wydarzeń, reporter uczestniczy w przerażającym i od początku zmierzającym ku katastrofie spektaklu.

„Noc Walpurgi” budzi skrajne emocje. Trafia bardziej do odbiorców młodych, wielu z nich ma pierwszy raz do czynienia z tak zobrazowanym wstrząsem wojennym. Tytuł wiele wyjaśnia. W garderobie divy upiory przeszłości, związane głównie z jej pochodzeniem, urządzają sobie sabat, którego finał uświadamia nam, że konsekwencje bywają dużo cięższe od wagi podejmowanych przez nas decyzji.

„Noc Walpurgi”, reż. Marcin Bortkiewicz, wyst. Małgorzata Zajączkowska, Philippe Tłokiński, Monika Mariotti, premiera: 25 września 2015

 

Noc-Walpurgii-fotos7

 

„11 MINUT”

Jeden z kilku najciekawszych – i najważniejszych – filmów polskich tego roku. Zaskakujący, precyzyjnie rozpisany na sekundy dynamicznej, niepokojącej akcji, przemyślany w szczegółach, odnoszący się do lęków XXI wieku: wyobcowania i wykluczenia, dramatu człowieka w nieustannym pędzie, groźby zamachów terrorystycznych.

„11 minut” Jerzego Skolimowskiego to zapierająca dech w piersiach, stworzona przez wirtuoza, partytura na orkiestrę złożoną z najlepszych polskich aktorów, którzy swoim oszczędnym, wieloznacznym stylem gry idealnie wkomponowują się w zamysł reżysera, który swoim trzecim filmem po powrocie do Polski (w 1998 roku) dokumentuje współczesny świat nazywając go „chaosem nieuchronnie zmierzającym do katastrofy”.

Przez 82 minuty oglądamy 11 minut (nie jest to odniesienie do 11 września, reżyser mówi, że uwiodła go „wizualna prostota i symetria” tej liczby) z życia różnych postaci przedstawione w splecionych lub osobnych wątkach. Poza drobnymi, symbolicznymi szczegółami, proza życia. Jednak przed upływem ostatniej sekundy z 11 minut los tych kilkunastu przypadkowych osób połączy wydarzenie, które definitywnie zaważy na ich życiu.

„11 minut” to postmodernizm w czystej postaci; chłodne, nastawione na prosty przekaz, kino pozagatunkowe, dokumentujące schyłek wartości, które uznawaliśmy za filary naszego bezpieczeństwa. Chaos tworzy nowe wzory społeczne, tkwimy w nich bezwiednie, jak niewolnicy powtarzanych sekwencji zakodowanych w nas przez los, przypadek, Stwórcę.

Nowy film Jerzego Skolimowskiego, nagradzany na światowych festiwalach, ma jednak dwa drażniące defekty. reżyser, również poprzez poruszającą muzykę Pawła Mykietyna, długo i finezyjne buduje napięcie, które z czasem staje się nie do zniesienia. Zaczynamy zastanawiać się, jak niezwykły, spektakularny dźwięk zwieńczy tak potężne napięcie struny.

Finał tymczasem, oparty na efektach specjalnych, jest za krótki i za mało widowiskowy. Coś, co u nieodżałowanego Sama Peckinpaha było „tańcem śmierci” i wybrzmiewało w pełnej krasie, u Jerzego Skolimowskiego jest zaledwie akordem. Szkoda.

„11 minut”, reż. Jerzy Skolimowski, wys. Richard Dormer, Paulina Chrapko, Wojciech Mecwaldowski i inni, premiery: 23 października 2015

 

11-minut--Piana

 

„CÓRKI DANCINGU”

Wyczekiwany fabularny debiut pełnometrażowy Agnieszki Smoczyńskiej, docenionej wieloma nagrodami za wcześniejsze krótkie formy, m.in. „Arię Diva”. Z pewnością zaskakujący brawurą, bo jak inaczej nazwać musical o syrenach-gwiazdach dancingu lat 80.? Srebrna i Złota wyłaniają się z Wisły, by dołączyć do zespołu Figi i Daktyle. Zakochują w nocnym życiu i pięknych mężczyznach, choć będą to miłości nieodwzajemnione, skutkujące dla wszystkich dramatycznymi konsekwencjami. To bowiem syreny rodem ze starożytnej mitologii, a nie disneyowskich bajek. Dzikie stworzenia, które zawiedzione, złe lub głodne wyrywają i zjadają ludziom serca. Ich pozostaną złamane.

Film, niczym syrena, jest hybrydą. Musicalem z elementami horroru. Na poły baśnią, opowieścią typu fantasy, melodramatem i komedią. Historią o dojrzewaniu kobiet opowiadaną językiem mitów, archetypów i symboli romantycznych w scenografii peerelowskich dancingów w  dekadenckich warszawskich klubach mieniących się cekinami i kiczem, a przede wszystkim muzyką (za ścieżkę dźwiękową odpowiada zespół Ballady i romanse i Marcin Macuk).

Niewątpliwą zaletą „Córek dancingu” jest eksperymentalna natura filmu. Na podobną bezkompromisowość w doborze tematów wciąż stać niewielu twórców, a szczególnie ryzykowna bywa dla debiutantów, grożąc późniejszym ekranowym niebytem. Na brawach za odwagę kończy się aplauz dla tego osobliwego dzieła. Z pewnością znajdzie ono całą rzeszę entuzjastów, już zdobył uznanie krytyków, a jury FFG przyznało mu nagrodę za najlepszy debiut. Posypały się pochwały za oryginalność i szaleństwo w formie i treści.

W mniej odlotowej części widzów film wzbudzi co najmniej konsternację, a być może zażenowanie. Z dziewczyńskich lęków, romantycznych odwołań literackich i teledyskowej estetyki Agnieszka Smoczyńska uszyła potworka. opatrzonego infantylnymi piosenkami, przy których covery szlagierów z lat 80. wybrzmiewają niczym dzieła muzyczne. Nawet tak doskonała, plastyczna, aktorka jak Kinga Preis wydaje się wklejoną w kadry postacią z innego filmowego świata. Nie ratują „Córek dancingu” ani błyskotliwe epizody, ani naprawdę zabawne sceny komediowe, ani efektowny striptiz Magdaleny Cieleckiej. Tym, których syreny nie uwiodły pozostaje wiara w niewątpliwy talent reżyserki, który miejmy nadzieję, objawią jej przyszłe projekty filmowe.

„Córki dancingu”, reż. Agnieszka Smoczyńska, wyst. Marta Mazurek, Michalina Olszańska, Kinga Preis, Jakub Gierszał, premiera: 25 grudnia 2015

 

Córki-dancingu

 

„OBCE NIEBO”

Dramat społeczny w polskiej kinematografii jest gatunkiem niemal nieobecnym, choć ma wybitne osiągnięcia w postaci choćby „Komornika” czy „Placu Zbawiciela” (nota bene oba filmy w reżyserii śp. Krzysztofa Krauzego). „obce niebo” Dariusza Gajewskiego nie tylko wypełnia tę lukę, ale czyni to znakomicie. Ciężarem wymowy dorównuje poprzednikom, a fabuła ociera się o thriller.

Polskie małżeństwo z kilkuletnią córką, próbuje ułożyć sobie nowe, lepsze życie w  Szwecji. Udaje im się średnio. Standard życia dalece odbiega od oczekiwań, zwłaszcza Basi (Agnieszka Grochowska, nagrodzona podczas FFG nagrodą za najlepszą rolę żeńską). W rodzinie narastają napięcia, których katalizatorem stanie się mała Ula. Jej dezorientację cynicznie wykorzysta Anita (w tej roli świetna szwedzka aktorka, ewa Fröling), opiekunka społeczna o wrażliwości siostry rached z „Lotu nad kukułczym gniazdem”, doprowadzając do odebrania rodzicom dziecka. Dalsza część fabuły to próba pokonania sytuacji bez wyjścia, dotyczącej dziś już kilkudziesięciu tysięcy rodzin w Skandynawii i coraz większej liczby przypadków w Polsce.

Film Dariusza Gajewskiego ma kilka publicystycznych warstw. obala mit – mocno już nota bene rdzewiejący – Skandynawii jako socjalnego raju, wskazując, że dążenie do stworzenia społeczeństwa doskonałego prowadzi do patologii. Podejmuje też niezwykle aktualny dziś temat imigracji. Przewrotnie, bo oto imigrantami są Polacy nie akceptujący systemu państwa, w którym się znaleźli, jego
zasad i kultury – niebo, pod które trafiają okazuje się ich piekłem. Wzbudza wątpliwości co do uprawomocniania ingerencji państwa w życie rodzinne, w końcu mówi o tym, czym właściwie jest rodzina, jak łatwo o jej rozpad w pozornie bezpiecznych okolicznościach oraz co tak naprawdę oznacza określenie „dobro dziecka”.

Siłą filmu jest jego bliski życia, znakomity scenariusz pełen niejednoznacznych postaci i wydarzeń. Dariuszowi Gajewskiemu, którego wcześniejsze filmy obarczała spora doza oderwania od rzeczywistości, udało się zrealizować mocne, poruszające, realistyczne kino, które wielokrotnie podnosi widzom ciśnienie, a  na pewno daje do myślenia.

„Obce niebo” reż. Dariusz Gajewski, wyst. Agnieszka Grochowska, Bartłomiej Topa, Barbara Kubiak, premiera: 16 października 2015

 

Obce-nieco

 

„INTRUZ” (EFTERSKALV)

Drugi w naszym zestawieniu film, którego akcja rozgrywa się w Szwecji, co uzasadnia tym razem pochodzenie reżysera, Magnusa von Horna (Szwed, absolwent łódzkiej filmówki). Skandynawski chłód wybitnie koresponduje z fabułą o wyobcowaniu, naturze zła, zbrodni, karze i wybaczeniu.

Historię intruza, Johna (Ulrik Munther), poznajemy przez niespieszną narrację ubraną w  perfekcyjnie skomponowane, „błękitne” kadry (operatorem filmu jest łukasz Żal). Krok po kroku odkrywamy historię bohatera, który z poprawczaka wraca do rodzinnego miasta, a ono go odrzuca. Dowiadujemy się powodów niechęci szkolnych kolegów, ich rodziców i napięcia w samej rodzinie Johna. okazuje się, że coraz agresywniej odsuwany ze społecznego życia na szwedzkiej prowincji chłopak popełnił w przeszłości zbrodnię, choć jej powody pozostaną tajemnicą. Nie na wyjaśnieniu zagadki skupia się Magnus von Horn, ale na badaniu relacji jednostka-zbiorowość. robi to niczym naukowiec obserwujący bakterię pod mikroskopem. Uważnie, dokładnie, na zimno. Sędzią ustanawia widza. opowiada obrazem, a nie słowem, co z początku irytuje, ale znajduje uzasadnienie. Jedno z założeń wizualnych twórców „Intruza” zakładało, by kamera w filmie „zachowywała się jak kot, a nie pies”. Coś w tym jest. Spokój kadrów jest złowieszczy, a porządek pozorny – jak w społeczności, gdzie emocje się tłumi, choć wszystko od nich kipi.

Społeczność reaguje na Johna agresją, w końcu fizyczną przemocą, za którą pierwotnie go potępia. obecność „obcego”, „złego”, „nieprzewidywalnego” uwiera ją niczym kamyk w bucie. Presji ulega też rodzina Johna, złożona z samych mężczyzn, reprezentantów różnych męskich postaw. Czy skłonność do zła jest dziedziczna? – pyta reżyser znakomitymi epizodami z udziałem dziadka chłopca. Hannah Arendt, niemiecka filozofka, twierdziła, że zło jest banalne. Banalne, a więc na wyciągnięcie ręki, także w każdym z nas, co budzi podświadomy strach przed obcym-złym w sobie. Każdego stać na zbrodnię – stawia tezę Magnus von Horn. Nie każdego stać na wybaczenie.

„Intruz” to kino wymagające, momentami męczące. Długie ujęcia bez słów. Śladowa ilość dialogów. oszczędna mimika aktorów, choć trzeba przyznać – świetnych. Krytycy nazywają tego typu filmy „festiwalowymi”, co, niestety, bywa dziś kiepską recenzją, choć gwarantuje obecność i wyróżnienia na filmowych imprezach. Z całą pewnością – bardzo dobry debiut.

„Intruz” (Efterskalv), reż. Magnus von horn, wyst. Ulrik Munther, John Mats Blomgren, Wiesław Komasa, premiera: 9 października 2015

 

Intruz_rez

 

„CHEMIA”

Widzowie znający biografię Magdaleny Prokopowicz będą szukać w „Chemii” nitek łączących jej życiorys z fabułą i znajdą je, choć Bartek Prokopowicz, reżyser filmu, a prywatnie były mąż bohaterki, wszelkimi sposobami próbuje te nitki ucinać, jak choćby pierwszy człon jej imienia. Lena to nie Magdalena, uparcie podkreśla, ale trochę się w tym w końcu gubi. Zgadza się jedno: „Chemia” to film o życiu z umieraniem. Życiu w cieniu śmierci, za wszelką cenę, na
przekór. Tak żyła Magdalena Prokopowicz, założycielka fundacji rak’n’roll. Wojowniczka, walcząca z rakiem przez połowę swojego niedługiego życia.

Lenę poznajemy, gdy opuszcza korporację i poznaje pogubionego życiowo i emocjonalnie fotografika, Benka (Tomasz Schuchardt). Wie już, że ma raka, nie ma zamiaru się leczyć, ma zamiar za to „chwytać dzień”. Benek ma mroczne myśli, depresję i twórczy kryzys. Miłość obojgu zmieni jej optykę, a niespodziewana ciąża zmotywuje do walki o zdrowie. Paradoksalnie najmniej w filmie Bartka Prokopowicza jest choroby. Przypominają o niej piękne, sugestywne animacje wkomponowane w film, pozwalające „zajrzeć” w ciało bohaterki pustoszone chorobą i tytułową chemią. Chemia to jednak przede wszystkim miłość, niezwykła relacja między bohaterami. Scenariusz filmu na niej właśnie skupia się najbardziej, wskazując jak walka o z chorobą może związek osłabić, rozsadzić go od środka, a nawet zniszczyć, ale też jak potrafi go scalić, uratować, uczynić pełnym, a bohaterom – dojrzeć.

„Chemia” jest debiutem reżyserskim Bartosza Prokopowicza, uznanego operatora filmowego i choć autorem zdjęć jest jego brat, Jeremi Prokopowicz, obraz wciąż gra w tym debiucie główną rolę. Teledyskowa estetyka, łączenie form, operatorskie popisy niestety idą o krok za daleko, przez co film staje się po prostu błahy. Zawiódł scenariusz pełen banałów i pretensjonalizmów. Film – samotnie – niesie Agnieszka Żulewska, fantastyczna młoda aktorka, która na szczęście pojawia się na ekranie coraz częściej (wraz z Tomaszem Schuchardtem gra główną rolę także w „Demonie” Marcina Wrony). Swoją charyzmą uwiarygadnia determinację pierwowzoru.

Bartosz Prokopowicz miał prawo o osobistych przeżyciach opowiedzieć tak, jak chciał. Wlać w film tyle prawdy i fikcji, ile uznał za stosowne. Trudno to ocenić. Jako dzieło filmowe „Chemia” broni się słabo, choć niewątpliwie – wzrusza.

„Chemia”, reż. Bartosz Prokopowicz, wyst. Agnieszka Żulewska, Tomasz Schuchardt, premiera: 2 października 2015

 

foto-Chemia