Ostatnio dostałam maila następującej treści: „Mam takie wspomnienie z dzieciństwa, kiedy cała rodzina, zgromadzona przy świątecznym stole, przeglądała rodzinne albumy. Razem z rodzeństwem śmialiśmy się wtedy z naszych zdjęć – w samych majtkach, bez majtek, z plastikową lalką. A teraz? Wrzuciłam na Facebooka fotografię wnuka i usłyszałam od synowej, że uprawiam sharenting. O co chodzi? Przecież chciałam tylko pochwalić się przed koleżankami, że jestem fajną babcią” – napisała autorka, prosząc o wyjaśnienie, czym właściwie jest ten cały sharenting.
No właśnie, kluczowym słowem w tym fragmencie jest „rodzina”. Siedzimy razem w swoim gronie, przeglądamy zdjęcia, jemy ciasto, a w tle wzmacniają się więzi. Pojawiają się rodzinne historie, budowana jest opowieść o tym, kim jesteśmy jako bliscy, a także tworzone są przekazy międzypokoleniowe. Czujemy łączność ze sobą, z bliskimi, z całą rodziną. Historia zamknięta przy rodzinnym stole.
Kiedy publikujemy w sieci zdjęcia dorosłych – z balu, imprezy czy spotkania – zwykle pytamy: „Czy nie masz nic przeciwko? Mogę wrzucić?”. Wiemy, że wypada zapytać, zanim powiadomimy świat: „Z tobą byłam w teatrze, a z tobą w restauracji”.
Dlaczego więc nie pytamy dzieci?
Jako rodzice rzeczywiście do 18. roku życia podejmujemy za nasze pociechy wiele decyzji. Występujemy w ich imieniu w sądzie. Jesteśmy ustawowymi pełnomocnikami. Dbamy o interesy dziecka. Nie chcemy, żeby w szkole mu dokuczano ani żeby nauczyciele stawiali niesprawiedliwe oceny – nawet jeśli to tylko nasze subiektywne odczucie. To cóż się takiego dzieje, że zapominamy, iż zdjęcie wrzucone do sieci nigdy nie ginie?

W 1991 roku na okładce albumu „Nevermind” zespołu Nirvana pojawiło się zdjęcie czteromiesięcznego Spencera Eldena, pływającego nago w basenie i „goniącego” za banknotem dolara zawieszonym na wędce. Rodzice chłopca w dobrej wierze wyrazili zgodę na wykorzystanie wizerunku swojego syna, nie mając pojęcia, że w przyszłości stanie się on bohaterem licznych żartów i internetowych memów. Sytuacja okazała się dla Eldena na tyle trudna, że po latach pozwał spadkobierców zespołu Nirvana, domagając się odszkodowania. Sprawę wprawdzie przegrał, ale to już zupełnie inna historia.
A przecież każdy rodzic marzy o tym, by jego pociecha w przyszłości „do czegoś doszła” – została aktorem, śpiewaczką, lekarzem, prawnikiem czy politykiem. Współczesnym mamom i tatom coraz trudniej jest wyobrazić sobie, że ich dziecko może po prostu być dobrym i szczęśliwym człowiekiem. Często musi być „kimś”.
Paradoks polega na tym, że już na starcie robimy wiele, by mu to utrudnić. Wyobraźmy sobie, że dziecko rzeczywiście zostaje osobą znaną. I nagle, obok jego profesjonalnego wizerunku dorosłego człowieka, zaczynają krążyć memy ze zdjęć w pieluszce… albo i bez niej. To, co dla rodziców było zabawną pamiątką, w przestrzeni publicznej może stać się powodem żartów, wstydu, a nawet hejtu.
Powiedzmy sobie szczerze – każdy z nas w domowych archiwach ma takie „taśmy prawdy”: zdjęcia o wątpliwej wartości artystycznej, dokumentujące dziecięce wybryki, dziwne miny czy kompromitujące sytuacje. To naturalna część rodzinnej historii. Ale czy naprawdę chcemy, by cały świat miał do nich dostęp? Po co? To pytanie warto zadawać sobie zawsze, gdy sięgamy po telefon, by opublikować zdjęcie dziecka w sieci. Czy rzeczywiście chcemy się dzielić z całym światem tym, co nasze, prywatne?
Zatem definiując, sharenting to rodzicielskie dzielenie się prywatnością dziecka w przestrzeni publicznej, często bez zastanowienia i – co ważne – bez pytania samego zainteresowanego o zgodę. To, co dla rodzica jest sympatycznym wspomnieniem, dla dorastającego nastolatka może być źródłem wstydu czy poczucia przekroczenia granic.
Sharenting to nie tylko niewinna duma rodzica czy dziadka. Coraz częściej mówi się o realnych skutkach tego zjawiska.
- Cyfrowy ślad od kołyski – dzieci dorastają już z gotowym internetowym archiwum. Gdy wchodzą w dorosłość, okazuje się, że ich wizerunek od dawna krąży w sieci. To utrudnia budowanie własnej, niezależnej tożsamości.
- Wstyd i poczucie naruszenia granic – to, co dla rodziców było zabawną anegdotą, dla nastolatka może być źródłem ogromnego dyskomfortu.
- Ryzyko cyberprzemocy – zdjęcia wrzucone do internetu bywają wykorzystywane w żartach, memach czy przezwiskach w szkole. To może stać się paliwem dla drwin i hejtu ze strony rówieśników.
- Niebezpieczeństwo kradzieży danych i wizerunku – publikowanie imion, miejsc czy szczegółów z życia dziecka ułatwia niepowołanym osobom dostęp do informacji. Zdarza się, że takie dane są używane do wyłudzeń czy fałszywych profili.
- Utrata prawa do prywatności – dziecko nie ma możliwości powiedzieć „nie”. Decyzję podejmuje dorosły, ale konsekwencje ponosi ono samo, często przez wiele lat.
Mocne, prawda?
Jakiś czas temu usłyszałam, że pochodzę z pokolenia Gen X, pokolenia ludzi, o których nic nie wiadomo, nie mają żadnej dokumentacji w necie, nie można znaleźć na nich żadnych „dowodów”. Tych, którzy w wieku pięciu lat wychodzili rano na podwórko, nie wiadomo, gdzie byli, co robili, co jedli, a do domu wracali dopiero na kolację.
I wiecie co? Jest mi z tym dobrze. Owszem, dziś upubliczniam swój wizerunek – to część mojej pracy. Robię to jednak z szacunkiem dla siebie i moich bliskich. Najważniejsze jest to, że mam wybór. Pokazuję to, co chcę pokazać.
Autorka jest psychologiem, psychotraumatologiem, psychoterapeutą, certyfikowanym terapeutą terapii skoncentrowanej na rozwiązaniach. W swojej pracy łączy pasję, jaką jest psychologia, z wieloletnim doświadczeniem pracy z ludźmi w organizacji.
Na co dzień pracuje w Poradni z Sercem, Zwycięstwa 238 w Koszalinie oraz
spotkasz ją na @psycholog.koszalin




















