Legenda polskiego sportu, ikona rajdów, człowiek, który niejednokrotnie stawał na podium Europy i świata. A jednocześnie mąż, ojciec, dziadek i pradziadek. Człowiek ciepły i skromny, choć jego bogata biografia wypełniłaby niejeden scenariusz filmowy. Spotykamy się w Mielnie, które dla niego stało się azylem. Sobiesław Zasada na naszych łamach opowiada o sporcie pełnym ryzyka, o trudnych czasach PRL, o miłości życia i o tym, że największe zwycięstwa to wcale nie te mierzone pucharami.
– Panie Sobiesławie, dziś spotykamy się w Mielnie. Jak się pan tutaj czuje?
Sobiesław Zasada: Bardzo dobrze. To dla mnie miejsce szczególne. Doceniam tu czyste powietrze, rytm morza i spokój. W styczniu tego roku skończyłem 95 lat, więc muszę pamiętać o swoim zdrowiu. Tu w Mielnie, w Instytucie Zdrowia Sofra (ośrodek rehabilitacyjno-wypoczynkowy, należy do Grupy Zasada – marki skupiającej różne gałęzie biznesu, od motoryzacyjnych, deweloperskich, produkcyjnych i lifestylowych – red.) mam znakomitą opiekę medyczną i rehabilitacyjną. Pomimo wieku, ćwiczę codziennie i chodzę na długie spacery, pokonuję wiele pięter. W zeszłym roku średnio było to 7,7 km każdego dnia. Ostatnio musiałem nieco zwolnić, ale nieznacznie. Mielno sprzyja mojemu zdrowiu, dlatego lubię tu być.

– Mielno stało się więc nie tylko wakacyjnym kurortem, ale domem?
SZ: Tak, poniekąd można tak powiedzieć. To miejsce pozwala mi oddychać. Kraków czy Warszawa są piękne, owszem, ale tu powietrze jest inne, zdrowsze. Dziś dla mnie to bardzo istotne. Poza tym w Instytucie Zdrowia Sofra przechodziłem wiele kuracji zdrowotnych, w tym dwie planowane głodówki, których celem było oczyszczenie organizmu. Wszystko pod okiem lekarzy i specjalistów. Od ponad dwudziestu lat jestem wegetarianinem, a tu na miejscu mam dostęp do produktów najlepszej jakości, prosto od producentów. Wszystko to sprawia, że czuję się tu znakomicie.
– A ludzie? Rozpoznają pana na ulicach?
SZ: Czasami tak, ale ja tego nie szukam. Wolę być zwyczajnym człowiekiem. Był czas, że wszyscy mnie zaczepiali i rozpoznawali. Dziś cenię sobie anonimowość i normalność.
– Choć wszyscy kojarzą pana z motoryzacją, to pańska droga sportowa zaczęła się jednak nie od samochodów, ale od lekkoatletyki.
SZ: To prawda. W młodości byłem wszechstronnym sportowcem: biegałem, rzucałem oszczepem, dyskiem, pchałem kulą. Zaczęło się w harcerstwie, które z perspektywy czasu, mogę powiedzieć śmiało – ukształtowało moją osobowość i wiele mnie nauczyło. Dzięki harcerstwu rozpoczęła się moja przygoda ze sportem. Wygrywałem zawody w skoku w dal, biegu na 1000 metrów i rzucie oszczepem. Zostałem nawet najlepszym harcerzem roku w 1946 r. W skrócie można powiedzieć, że konsekwencją tego stał się mój udział w kadrze narodowej w oszczepie.

– Dlaczego właśnie oszczep?
SZ: Ta dyscyplina podobała mi się najbardziej. Lubiłem dynamikę tej konkurencji. Niestety kontuzja barku przekreśliła plany wyjazdu na igrzyska do Helsinek w 1952 roku. I tak zakończyła się moja lekkoatletyczna droga. Jednak pewien rodzaj umiejętności, jakie nabyłem trenując lekkoatletykę, przydał się w moich późniejszych sportowych osiągnięciach. Chodzi o ergonomię ruchów.
– Później od razu pojawiły się samochody?
SZ: Tak. Prawo jazdy miałem już jako 16-latek. Proszę sobie wyobrazić, że w 1952 roku wystartowałem w pierwszym rajdzie: o Błękitną Wstęgę Ojcowa z moją ówczesną narzeczoną (red. później żoną – Ewą Zasadą) jako pilotem. Wygraliśmy, co było dla mnie ogromnym zaskoczeniem i niemałą sensacją wśród innych uczestników rajdu.
– Tak zaczęła się historia legendy.
SZ: Trochę tak, ale wtedy jeszcze nikt nie myślał o wielkiej karierze. Po prostu – jazda dawała mi radość. Z lekkoatletyki wyniosłem najważniejszą zasadę: sukces przychodzi nie wtedy, gdy człowiek się szarpie, ale gdy osiągnie pełną harmonię ruchu. To samo było w samochodzie – chodziło o płynność, o to, by prowadzić jak najefektywniej, a nie żeby opony piszczały.

Czasy były zupełnie inne. Przede wszystkim było bardzo mało samochodów. Z dzisiejszej perspektywy trudne do uwierzenia, ale bywało tak, że w Krakowie przy głównych ulicach nie było żadnego zaparkowanego auta. Ciekawe zdarzenie miałem w 1969 roku.
usiałem pilnie dojechać z Krakowa do Warszawy na spotkanie z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych, Rapackim. Miał mi wręczyć nagrodę za rozsławianie Polski za granicą. To było dla mnie bardzo ważne. Całą trasę udało mi się przejechać w godzinę i 32 minuty! Jechałem firmowym Porsche. Łatwo policzyć, że przeciętna prędkość wyszła mi niemal 180 km/h, a nie było przecież ekspresówki. Po drodze nie spotkałem więcej niż 10 samochodów. Uważać trzeba było na furmanki i konie. W latach sześćdziesiątych w całej Polsce było zaledwie trzysta tysięcy aut. Samochody były przedmiotem ogromnego pożądania, a polityka taka, aby ich nie upowszechniać.
– Kiedy pojawiły się propozycje od wielkich fabryk motoryzacyjnych?
SZ: Po Monte Carlo w 1964 roku. Jechaliśmy wtedy Fiatem Abarth i szło nam bardzo dobrze. Zwrócili na mnie uwagę Austriacy ze Steyr-Pucha. Zaprosili mnie, żebym wypróbował ich samochód. Wygrałem dla nich pierwsze międzynarodowe rajdy. To absolutnie były pionierskie czasy. Samochody, jakimi jeździło się podczas rajdów, to były auta z produkcji seryjnej, z minimalnymi przeróbkami. Zupełnie nie to, co jest teraz.

– A potem Porsche.
SZ: Tak. Podczas spotkania dostałem w Wiedniu propozycję bycia kierowcą fabrycznym. To było jak sen. A później przyszły kolejne rozdziały – BMW, Mercedes. (red. Sobiesław Zasada był kierowcą fabrycznym w Steyr-Puch przez 3 lata, w Porsche 5 lat, BMW 1 rok i w Mercedesie 3 lata).
– To musiało być trudne dla Polaka zza żelaznej kurtyny.
SZ: Było. Ale też dawało satysfakcję. Czułem, że reprezentuję Polskę, choć oficjalnie władze nie zawsze mnie wspierały.


– Jak to wyglądało od strony politycznej?
SZ: Samochód w PRL kojarzył się z luksusem. Gomułka uważał, że Polacy powinni jeździć tramwajem. Były naciski, ograniczenia, kontrole. Namawiano mnie do współpracy ze służbami bezpieczeństwa. Odmówiłem. To, że nigdy się na to nie zgodziłem, uważam za jedno z moich najważniejszych osobistych zwycięstw. Byłem zmuszony do nieustannej wymiany swoich pilotów, bo bano się, że uciekniemy na zachód.
– Władza nawet próbowała zmieniać wyniki plebiscytów sportowych.
SZ: Tak, w 1968 roku wygrałem plebiscyt „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca Polski. W KC nie mogli się z tym pogodzić, bo przecież „samochodziarz” nie pasował do ideologii. Ale nie mogli tego cofnąć, bo głosy oddawali czytelnicy, liczyły redakcje, tego nie dało się zmanipulować. Było to jednak nie w smak władzy – takie to były czasy.
– Być może sport, który pan uprawiał i dla władz wydawał się nazbyt egzotyczny?
SZ: Na pewno. Muszę powiedzieć jednak, że udawało mi się wyjeżdżać na rajdy, może dlatego, że właśnie byłem pojedynczym sportowcem, z dość niecodziennej dyscypliny, która nie zawsze pasowała do szarych czasów komuny. Za to za granicą, ja jako Polak byłem szanowany i wzbudzałem zainteresowanie, bo oni – tam na zachodzie, także byli ciekawi, jak żyje się nam za żelazną kurtyną.


– Który rajd wspomina pan najmocniej?
SZ: Chyba Argentynę. Tam drogi były ekstremalne – głazy, kamienie i szutry. Porsche nie chciało mnie tam puścić, bo auto zupełnie nie było przystosowane na tamte trasy. Po wielu namowach dostałem samochód, ale bez serwisu, z zastrzeżeniem, że startuję jako prywatny kierowca z polską rejestracją. A jednak udało się wygrać rajd, a Polonia w Buenos Aires oszalała. Przyjmowano nas jak bohaterów. Dosłownie noszono na rękach. To było coś niezwykłego, czego nigdy nie zapomnę.
– A Australia?
SZ: Tak, pamiętam rajd Londyn-Sydney. W edycji z 1977 roku prowadziliśmy, mieliśmy dużą przewagę, gdy nagle… odpadła mi kierownica. To mogło skończyć się tragicznie. Na szczęście zamiast uderzyć w drzewo, wylądowaliśmy w piachu, ale zwycięstwo przepadło. Sport samochodowy zawsze balansował na granicy życia i śmierci, ale ja chciałem jeździć szybko i bezpiecznie. Rajdy to nie wyścigi, tu liczy się taktyka, umiejętności, przewidywanie. Brawura nie popłaca, a ryzyko może skończyć się tragicznie. Nigdy nie chciałem tak ryzykować.

– Panie Sobiesławie, sport to jedno, ale drugą wielką opowieścią jest pańska rodzina.
SZ: Najważniejszą. Poznałem żonę w 1946 roku, jeszcze za czasów szkolnych. Zakochaliśmy się niemal od razu. Przeżyliśmy razem 75 lat, z czego prawie 70 jako małżeństwo. I proszę mi wierzyć nigdy się poważnie nie pokłóciliśmy.
– To niesamowite.
SZ: Tak, ale prawdziwe. Żona była moim największym wsparciem, moim pilotem w rajdach i w życiu. Odeszła w 2021 roku. Do dziś nie mogę się z tym pogodzić. To największa strata mojego życia. Wszystkie tytuły, puchary, sukcesy – nic nie znaczą w porównaniu z tym, co przeżyliśmy razem. Miałem to szczęście, że z żoną dzieliłem swoją pasję. Przez wiele lat była moim pilotem. Moje wymagające życie sportowe miało jej zrozumienie, bez tego nie udałoby mi się osiągnąć w tej dyscyplinie, ale i w życiu tak wiele.
– Wróćmy do biznesu. Jak narodziła się Alpha?
SZ: To była połowa lat 70. W Niemczech splajtowała fabryka zamków błyskawicznych. Kupiłem część jej majątku i przeniosłem do Polski. Tak powstała Alpha, jedno z pierwszych przedsiębiorstw tego typu kraju. Działa do dziś, od blisko 48 lat. W tym czasie rozwinęło się i wzbogaciło o wiele nowych działów.

– A potem pojawiły się hotele i nieruchomości i salony samochodowe.
SZ: Tak, różnie to bywało. Czasem ktoś namówił mnie na inwestycję, czasem sam szukałem wyzwań. Dziś największą dumą jest dla mnie to, że firma jest rodzinna, a ja jestem przewodniczącym rady nadzorczej.
– Wróćmy jeszcze do zdrowia. To dziś dla pana najważniejsza sprawa.
SZ: Oczywiście. Każdy dzień zaczynam od ćwiczeń. Do tego spacery, dieta, gimnastyka. Stosuję tzw. dietę bałtycką – dwa dni w tygodniu post, a wieczorem tylko „bukiet witamin” czyli sok z owoców i warzyw. Raz w roku przechodzę oczyszczanie wątroby. Nie palę, nie nadużywam alkoholu. Ruch, dieta i spokój – to moja recepta.
– I to działa?
SZ: Działa. Ale równie ważne jest coś innego – bliskość. Bo można być mistrzem świata, można wygrać wszystkie rajdy, ale jeśli nie ma się obok osób bliskich – to wszystko jest bez sensu.






















