Popołudnie, gdzieś w środku Narodowego Parku Etosha doświadczam najbardziej niesamowitego wizualnego spektaklu, który od tamtej chwili wraca do mnie niemal każdego dnia.
Pośrodku wypalonych słońcem, wyblakłych traw sawanny, lśni małe, na wpół wyschnięte oczko wodne. Z pozoru cisza i pustka – tylko kilka guźców z pociesznie podrygującymi warchlakami, które co chwilę zanurzają ryjki w błotku. Zatrzymujemy naszą potężną jak czołg Toyotę Hillux, pstrykamy parę zdjęć.
I nagle – nie wiadomo skąd, jak i dlaczego – krajobraz zaczyna się zmieniać. Z każdej strony, niczym w zwolnionym tempie, pojawiają się zwierzęta. Nie dwa, nie trzy, lecz ponad setka, może nawet więcej.

Idą smukłe żyrafy, z gracją przechylając długie szyje. Stado słoni stąpa ciężko, a ziemia pod naszymi stopami drży od ich kroków – małe słoniątka przyciskają się do boków matek, machając niezgrabnie trąbami. Antylopy biegną lekkim, sprężystym krokiem, zatrzymują się na chwilę i nasłuchują, po czym znów ruszają ku wodzie. Zebry układają się w pasiaste szeregi, a ich odbicia w wodzie tworzą hipnotyzującą mozaikę.
Każda grupa prowadzi swoje młode, a całe to spotkanie wydaje się cichym, pradawnym rytuałem przy źródle życia.
Mąż wyłącza silnik. Nie sięgam już po aparat. Siedzimy w milczeniu i patrzymy. Lecą mi łzy wzruszenia. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś takiego. Jeśli kiedykolwiek miałabym napisać: „i zadziała się magia” – to był właśnie ten moment.
Namibia od dawna widniała na naszej podróżnej liście marzeń. Po powrocie wciąż zastanawiałam się, dlaczego tak długo odkładaliśmy decyzję o wyprawie do Afryki. Czy to wizja chorób tropikalnych, niesprzyjające nagłówki w prasie, dramatyczne obrazki głodujących dzieci? Być może właśnie to zatrzymywało nas przed podjęciem kroku.
I nie, nie, nie – to nie tak, że tego wszystkiego w Afryce nie ma. Ale… zawsze jest jakieś „ale”. Afryka to kontynent wielu twarzy, kalejdoskop barw, odcieni i kontrastów. To paleta, w której nie każdy kolor stanie się „naszym ulubionym”, ale czy podróż musi polegać na tym, by wszystko nam się podobało?
No właśnie – mnie się podobało dosłownie wszystko.

Krajobrazy, zwierzęta, kultura i ludzie.
Slow life to dewiza Namibijczyków. „Do not worry, life flows” – powiedział z uśmiechem portier przy wjeździe do lodge, kiedy nasz samochód zawadził o ciężki, żelazny głaz. Nie martw się, życie płynie – ach, jakie to proste. Stało się i już.
Na szczęście najwyższa opcja ubezpieczenia daje gwarancję spokojnego snu, zwłaszcza gdy wypożyczasz samochód w obcym kraju. To jedna z kluczowych rzeczy, które turysta w Namibii powinien wiedzieć.
Zdecydowana większość dróg, po których podróżowaliśmy, to drogi szutrowe – w różnym stanie, od gładkich po pełne kolein i kamieni. W związku z tym jazda nocą jest wykluczona. Każde ubezpieczenie jasno zastrzega, że wypadki po zmroku poza obszarem zabudowanym nie są objęte ochroną. Dlatego planując trasę, trzeba pamiętać, by w ciągu dnia dojechać do kolejnego lodge czy miejsca noclegowego.



„Przyjaźni turystom” – to zdecydowanie za mało powiedziane. Jeśli gdzieś na świecie można mówić o bezpieczeństwie, to z pewnością w Namibii. Ten kraj, liczący zaledwie 3 miliony mieszkańców, rozciąga się od granicy z Angolą, przez surowe i fascynujące Wybrzeże Szkieletowe, aż po Republikę Południowej Afryki. A jego powierzchnia jest aż dwa i pół razy większa od Polski.
Podróżując po Namibii trzeba jednak pamiętać o kilku zasadach. Najważniejsza – tankowanie. Większość aut przeznaczonych dla turystów, poza namiotami na dachu, wyposażona jest w dodatkowy bak oraz kanister, co daje łącznie około 100 litrów paliwa. To dużo, ale w tym kraju odległości mierzy się nie w kilometrach, a w godzinach jazdy, więc zapas zawsze jest konieczny. Tak samo jak woda i prowiant – nigdy nie wiadomo, kiedy kolejny sklepik okaże się zamknięty. Przekonała się o tym boleśnie trójka rowerzystów, którym musieliśmy udzielić pomocy z powodu odwodnienia.
Raj dla smakoszy.
Namibijska kuchnia to przede wszystkim prostota i doskonała jakość produktów. W restauracjach, zarówno w większych miastach, jak i w rozsianych po kraju lodge’ach, można liczyć na prawdziwą ucztę dla podniebienia. Na talerzach królują świeże owoce morza z wybrzeża Atlantyku, soczyste steki z dziczyzny – oryksów, kudu czy springboków – a także delikatna wołowina, uznawana za jedną z najlepszych na świecie.
To kuchnia, która łączy w sobie europejskie tradycje kolonialne z lokalnymi smakami Afryki. Pachnące przyprawami potrawy, grillowane mięsa i ryby, chrupiące warzywa – wszystko to sprawia, że nawet zwykły posiłek staje się kulinarnym wspomnieniem, do którego chce się wracać.
Wartością niepoliczalną podróży po Namibii jest oczywiście przyroda. Bo o ile co zjesz i gdzie będziesz spać, zależne jest od budżetu, to zwierzęta i widoki masz niemal cały czas na wyciągniecie ręki, całkowicie bez opłat. I z tego korzystaliśmy od rana do późnych godzin wieczornych.
Pierwszy cel – obłędne Dead Vlei i jego pomarańczowe, gigantyczne wydmy.
Wyjeżdżamy z campingu jeszcze przed wschodem słońca. To ważne – jeśli chcesz zobaczyć ten spektakl świtu właśnie w Dead Vlei, musisz nocować na jedynym campingu znajdującym się na terenie parku. Szybko składamy namioty i wraz z kilkoma innymi samochodami ruszamy, by ustawić aparaty dokładnie w tym, a nie innym miejscu.
Kiedy docieramy na miejsce, dolina spowita jest gęstą mgłą. Z oddali majaczą jedynie skamieniałe drzewa, ich czarne sylwetki wyglądają jak duchy zaklęte w pustynię. Poza tym – nic. Cisza, mleczna zasłona i nasze oczekiwanie.

Spędzamy tam kilka godzin. Mgła powoli, niemal teatralnie opada, odsłaniając coraz to nowe fragmenty otaczających nas wydm. I wtedy nadchodzi magic moment. Klik – jedno zdjęcie. Lepiej być nie mogło.
Podróżnicy zazwyczaj fotografują kontrasty: czarne szkielety drzew, żółtą ziemię wyschniętego jeziora i pomarańczowe stoki wydm. Dla mnie jednak ta zamglona dolina była czymś jeszcze cenniejszym – skarbem, który zabrałam ze sobą. Jest jeszcze jeden taki moment, kiedy na wyciagnięcie ręki w brzasku dnia widzę oryksa. Stoi dostojnie i patrzy, eh turyści.
Z Dead Vlei kierujemy się na południe, do Swakopmund – raju dla tych, którzy lubią aktywnie spędzać czas. Wynajmujemy dom w dzielnicy mieszkalnej. Wszystko wygląda elegancko, niemal luksusowo.

Kolejny dzień i kolejne atrakcje. Rano rejs katamaranem do przylądka, gdzie królują foki i pelikany. Po drodze mijamy stada flamingów stojących w wodzie niczym różowe plamy na tle błękitu – aparaty dosłownie szaleją.
Po południu ruszamy na rajd jeepami przez wydmy Wybrzeża Szkieletowego. To niesamowite przeżycie – dla mnie było małym rajdem Paryż–Dakar. Wydmy tutaj są zupełnie inne niż te w Parku Naukluft – zamiast pomarańczowych odcieni, rozciągają się przed nami piaski w kolorze ciepłej żółci, ostro kontrastujące z głębokim kobaltem Atlantyku.
Ale to, co czeka nas kolejnego dnia, rozkłada wszystko na łopatki. Jedziemy na Foczy Przylądek i wypływamy kajakami, by spotkać się z setkami młodych fok. Są wszędzie – wskakują na kajaki, zaczepiają, łapią za wiosła, jak rozbrykane dzieci domagają się zabawy. Te małe stworzenia są po prostu pełne energii i ciekawości.
I znowu nie sięgam po aparat. Chcę w pełni chłonąć ten moment. Patrzę, delektuję się, a po policzkach płyną mi łzy wzruszenia. Po powrocie w porcie owoce morza najlepsze jakie w życiu jadłam. Mówię wam, kto lubi smakować jedzenie, ten w Namibii zazna spełnienia.

Kolejny cel – interior.
Oddalamy się od Wybrzeża Szkieletowego, mijając po drodze wraki statków. Podobno jest ich tam ponad trzysta – jedne ukryte w wydmach, inne spoczywają na dnie Atlantyku.
Naszym następnym przystankiem jest Spitzkoppe, ukryte wśród majestatycznych, granitowych skał, nazywanych nie bez powodu Matterhornem Namibii. Pomarańczowe monolity, w tym słynny Bridge – ulubiona formacja fotografów – kuszą wspinaczy i podróżników.
Wyruszamy jeszcze przed świtem, by zobaczyć wschód słońca ze szczytu. Wspinając się po granitowych zboczach, nie mamy pojęcia, jak niezwykły widok nas czeka. A potem przychodzi ten moment – pierwsze promienie słońca rozświetlają skały intensywną czerwienią i pomarańczem. Dookoła roztacza się morze półpustynnej sawanny, która ciągnie się hen, hen, aż po horyzont.
Wisienka na torcie, której nie było.
Większość ludzi odwiedza Namibię, by zobaczyć niezwykle barwne społeczności Himba, Herero czy Damara. Za stolicę kultur etnicznych uznaje się Opuwo. Ci z was, którzy oglądali programy Martyny Wojciechowskiej “Na krańcu świata”, być może pamiętają egzotyczne ujęcia ze sklepu spożywczego, gdy na tle półek z jogurtami spacerowały kobiety Himba. Przyznam – jeśli miałabym oceniać Opuwo tylko przez ten pryzmat, dałabym 10 na 10.

Kobiety w tradycyjnych, ciężkich sukniach Herero, z charakterystycznymi, trójkątnymi nakryciami głowy. Himba – ze skórą i włosami pokrytymi czerwoną ochrą. Zemba i Owambo – każde z tych plemion w swojej odmienności. To międzykulturowe miasteczko naprawdę zaskakuje i intryguje.
Jedną z popularnych atrakcji jest wizyta w „prawdziwej” wiosce Himba. Procedura jest prosta: kupujesz jedzenie (najlepiej 10 kg ryżu, cukier, kawę, herbatę), płacisz licencjonowanemu przewodnikowi i wyruszasz w podróż wehikułem czasu. Brzmi jak magia.
Ale życie kolorowe jest tylko na zdjęciach. Kobiety etnicznych grup dźwigają brzemię tradycji, a ich codzienność wygląda inaczej niż w folderach. Warunki życia są niezwykle skromne – to i tak zbyt łagodne słowo. W cieniu chatek, w otoczeniu mizernie wyglądających zwierząt, przygotowują posiłki w trudnych, prymitywnych warunkach. A mężczyźni? Oni tego ciężaru nie niosą. Mają czas, by się bawić.
Nigdy nie zapomnę sceny z jednej wioski: nagle, niczym w filmie Monty Pythona, wjechał na białym koniu mężczyzna Himba. W neonowej czapce, w rozchełstanej, różowej koszuli, wyraźnie podchmielony. Na tle brunatnych chatek ten obraz był absurdalny, groteskowy wręcz. Śmieszny i smutny jednocześnie.

Zdecydowanie bardziej polecam Living Museum ludu Damara w Twyfelfontein. Tak, to spektakl dla turystów, ale od początku grany w otwartych kartach. Gospodarze mówią wprost: „to nasza wioska pokazowa, tak żyliśmy w przeszłości. Niedaleko są nasze prawdziwe domy”.
I właśnie ta szczerość sprawia, że całość nabiera innego wymiaru. Można tu zobaczyć tańce ludowe, tradycyjne rzemiosła, kupić etniczne wyroby. Co ważne – w pokazach biorą udział zarówno kobiety, jak i mężczyźni, a atmosfera jest pełna dumy i radości dzielenia się kulturą, a nie ciężaru jej dźwigania.
Na koniec docieramy do Parku Etosha – prawdziwej wizytówki Namibii. Spędzamy tam kilka dni i już wiem, że kolejnym kierunkiem będzie znów Afryka. Jest po prostu pięknie.
Ponad trzytygodniowa podróż dobiega końca. Nie da się opisać wszystkiego – spotkań z ludźmi, ze zwierzętami, a także z samą sobą. Zabieram to wszystko w sercu do Polski. Obrazy wracają w zdjęciach i snach.
Cieszę się, że mogłam być częścią tego doświadczenia.
Życie płynie.























