Monstrualne dzikie bestie, atleci i spektakle czarnej magii – w dawnym Koszalinie jarmarczne atrakcje zawsze ściągały tłumy ludzi ciekawych świata, nauki i po prostu dobrej zabawy.
Wydaje się, że zanim nastała epoka kina, radia, telewizji i internetu, różnorodność form spędzania wolnego czasu była nieporównywanie mniejsza niż obecnie. A jednak 100 czy 200 lat temu ludzie się nie nudzili. Nawet w takich miastach jak Koszalin, który przed 1945 rokiem nie miał choćby miejskiego teatru, regularnie odbywały się koncerty i występy artystów. Poczynając od lat 20. XIX wieku przedstawienia odbywały się w salach resurs, szkole i kościołach, a gdy robiło się cieplej, koszalinianie mogli miło spędzić czas w iluminowanych ogrodach takich jak Tirische Garten (ogród zwierzęcy), Kurgarten (ogród zdrojowy) i w innych, należących do miejskich restauracji i kawiarni. Wśród wykonawców był koncertmistrz i dyrektor konserwatorium w Pradze Heinrich czy słynny hiszpański skrzypek i kompozytor Pablo de Sarasate, któremu akompaniowała Berthe Marx z Paryża. Wiele koncertów odbywało się również poza murami miasta: w lutym 1827 roku restaurator Silbermann zapraszał do podkoszalińskiego Wilhelmshofu na koncert pieśni niemieckich i włoskich w wykonaniu rodzeństwa Cohn przy akompaniamencie gitary.

Były to wszystko rozrywki z gatunku tzw. sztuki wyższej, dla zamożniejszych mieszkańców miasta: urzędników, rzemieślników i kupców. Ci ubożsi – czeladnicy, parobkowie i służące, woleli inne, przede wszystkim potańcówki przy piwie. Organizowano je w mieście i w podmiejskich wsiach. W połowie XIX wieku można było bawić się w podkoszalińskiej wsi Rogzow (obecnie Rokosowo) w co najmniej kilku lokalach: w kawiarni Sessego (Sesse’s Kaffehaus), gospodzie Lunaua, Mertschiga, restauracji Gallenstein, „Etablissement” (gospodzie z ogrodem) Weiera, a nawet w tamtejszej leśniczówce. W czasach, gdy nie istniały jeszcze ani samochody, ani tramwaje, właściciele lokali zachęcali do przybycia, zapewnieniając transport konnym omnibusem powożonym przez naczelnika poczty Karla Danehlego.
Słoń, latający pies i dinozaury
Jedną z najpopularniejszych atrakcji w tamtych czasach, pełniącą przy okazji funkcje edukacyjne, były wędrowne menażerie. Jesienią 1838 roku w Koszalinie sensacją było pojawienie się samicy słonia należącej do niejakiego F.C. Klatta. „Bardzo by się przydało, gdyby pan Klatt zechciał co roku przyprowadzać swojego słonia do Cöslina, choćby z jednego powodu: aby dało to wielu ludziom możliwość zapoznania się z historią naturalną i – z samymi sobą! – Nigdy nie widzieliśmy Cöslina bardziej popularnego niż wtedy, gdy był tam słoń” – komentował to niecodzienne wydarzenie redaktor lokalnej gazety. Nie wiadomo, czy słoń wrócił, ale w tym samym roku można go było podziwiać w Poznaniu, o czym pisała „Gazeta Wielkiego Xięstwa Poznańskiego”, podając przy okazji ceny biletów: „pierwsze miejsce 5 srebrnych groszy, drugie 2,5 sgr, dzieci poniżej ośmiu lat płacą połowę”. Słoń ważył 8250 funtów (ponad 4 tony), miał 11 stóp i 3 cale wysokości (ok. 3,3 m.) Dodatkowo o godz. 10 rano i 7 wieczorem można było zobaczyć karmienie zwierzęcia. Po śmierci właściciela interes przejęła wdowa Louise Klatt i jeszcze 10 lat później reklamowała olbrzymie zwierzę jako stuletniego „mamuciego słonia”.

Do Koszalina trafiały też inne menażerie. We wrześniu 1832 roku w koszalińskiej gazecie „Allgemeines Pommersches Volksblatt” ukazało się ogłoszenie, w którym Carl Ingermann z Warszawy zapraszał do odwiedzenia jego wystawy sztuki i gabinetu naturaliów wyeksponowanych w miejscowym „Hôtel de Berlin”, na której zgromadził ponad 600 eksponatów. Bliższe szczegóły podawał na osobnych afiszach (nie zachowały się), ale prawdopodobnie nie różniły się od tych, które znalazły się na późniejszej reklamie w „Aachen Zeitung”: były to okazy z dziedziny mineralogii, historii naturalnej, fizyki, optyki, antyków, kolekcje monet i kuriozów, oraz obrazy z lotu ptaka. W dziale zoologii zwiedzający mieli okazję zobaczyć zwierzę o nazwie „Orang-Utang”.
Pod względem skali Ingermanna przewyższył zdecydowanie pochodzący z Austrii Jakob Knillinger, który w lipcu 1860 roku zapraszał koszalinian do swojego Muzeum Żyjących Zwierząt, rozstawionego na placu Drzewnym (obecnie plac Gwiaździsty). Między godziną 8.00 i 20.00 można tam było oglądać przebogatą ekspozycję, na którą składały się tysiące okazów. Były wśród nich kolekcje, motyli, w tym okaz o rozpiętości skrzydeł 11,5 cala (23 cm), chrząszczy i innych owadów, muszli morskich i ślimaków, preparaty anatomiczne w słojach ze spirytusem, wypchane ryby, małpy i papugi. Ogromną atrakcją był wielki krokodyl, aligator, anakonda i duża kolekcja innych węży, a także ichneumon, żółwie wodne i lądowe oraz kraby morskie. Magnesem przyciągającym publiczność miały być pochodzące ze wschodnich Indii „dwa żyjące latające psy zwane Vampyr lub Krwiopijca” (sądząc z zamieszczonego rysunku, były to ogromne nietoperze i wiewiórki) oraz „Waldteufel” (dosłownie diabeł leśny); prawdopodobnie chodziło o diabła tasmańskiego (niem. Beutelteufel). W osobnym pawilonie pokazywano wybryki natury: krowę i owcę z dodatkową parą nóg. Wystawę wzbogacono malowanymi panoramami, a pokazy urozmaicano karmieniem zwierząt oraz przeprowadzaniem doświadczeń „elektryczno-fizycznych z bateriami galwanicznymi”.

Jakob Knillinger zaczynał swoją działalność ponad pół wieku wcześniej z bratem. W jednej z gazet z 1820 roku zamieszczono informację o ich wystawie, na której pokazywano 40 figur woskowych przedstawiających królów, a także wykonane w wosku anatomiczne przekroje ludzkiej głowy. Oprócz tego ekspozycja obejmowała mumie egipskie, kolekcję muszli, ryb, „potworów morskich i lądowych oraz egzotycznych zwierząt”, oraz „zadziwiające dzieła sztuki obcych ludów”, w tym indiańską broń i sprzęty. W 1850 roku wśród atrakcji muzeum znalazło się urodzone we Francji „cudowne dziecko”. Być może była to jego córka, bo siedem lat później właściciel zawiązał spółkę z zięciem i Muzeum działało pod egidą „Knillinger – Schröder”.
Podobnych ekspozycji, choć nie na taką skalę, jeździło po całej Europie bardzo dużo, i można sądzić, że wiele z nich trafiało również do Koszalina. W gazecie „Cösliner Zeitung” z 1863 roku zachowały się anonse reklamujące menażerię z lwami należącymi do przedsiębiorcy o nazwisku Otto oraz wystawę geologiczną z sugestywnie wyobrażonymi dinozaurami. Właściciel tej drugiej, o nazwisku Hain, zapowiadał również pokaz karykatur i chińskich obrazów. Rok później do Koszalina zawitała słynna w całej Europie menażeria Scholza, który na placu za bramą Młyńską (w tym czasie w Koszalinie stały jeszcze wszystkie trzy średniowieczne bramy) oprócz pokazu karmienia zwierząt proponował również pokaz ich tresury.

Teatr sztuki tajemnej
Bez aspiracji edukacyjnych, ale cieszące się dużą popularnością, były natomiast pokazy osób posiadających niezwykłe umiejętności lub choćby wygląd. W maju 1832 roku koszalińska gazeta „Allgemeines Pommersches Volksblatt” poinformowała swoich czytelników, że w „niedzielę 20 maja b.r. Aluis Teodorowich, pierwszy Herkules i model akademii w Mediolanie, Wenecji i Wiedniu, będzie miał zaszczyt wystawić w miejscowym teatrze wielki artystyczny pokaz swojej siły w trzech częściach, niepodobny do niczego, co kiedykolwiek wcześniej tu widziano”. Ten ówczesny kulturysta, występujący wraz z akompaniującym mu na gitarze muzykiem, cieszył się wówczas sporą popularnością. „Stettiner Zeitung” pisała o nim w sierpniu tego samego roku: „Pan Aluis Teodorowich, jak słyszymy, wkrótce zachwyci nas swoimi interesującymi występami artystycznymi; niewątpliwie jest on jeszcze świeży w pamięci każdego ze względu na swoje wybitne osiągnięcia, których dokonał tutaj około trzech lat temu. Zostały one wówczas niezwykle dobrze przyjęte i jesteśmy przekonani, że i tym razem nie zabraknie uznania, ponieważ produkcje pana T. nie ograniczają się do szarlatanerii itp. sztuczek, a jego wyjątkowo piękna sylwetka i urzekające rysy twarzy chętnie pomagają mu w wykonywaniu wszystkiego z największą gracją i elegancją. Szczególnie godna uwagi u tego artysty jest tzw. gra mięśni, podczas której pozwala swojemu pulsowi bić w rytm muzyki”.
Powodzeniem cieszyły się również występy iluzjonistów. W czerwcu 1830 roku w Koszalinie wystąpił podróżujący po Niemczech Ferdinand Becker z Berlina. Przedstawiający się jako „Mechanikus” i „Eskamoteur” (dawne określenie kuglarza) zapraszał do sali pana Badtkego przed koszalińską bramą Wysoką na pokaz egipskiej magii „przy użyciu swojego magiczno-fizycznego aparatu artystycznego, który w większości jest jego nowym wynalazkiem”.
W styczniu 1863 roku w sali widowiskowej Lüdtkego (obecnie CK105) z programem „Teatr sztuki tajemnej” wystąpiła Madame Erneste przedstawiona jako „słynna fizyk”. Dołączona do prasowej reklamy rycina przedstawiała kobietę z obnażonym mieczem w jednej ręce i trzymaną za włosy odciętą głową w drugiej. Na krześle obok siedziała zdekapitowana postać. Widowisko musiało się tak spodobać, że pani Erneste przyjechała ponownie we wrześniu 1864 roku, tym razem w roli magika i brzuchomówczyni. W ciągu dwóch dni prezentowała „spektakle z pogranicza magii, fizyki i elektryczności”, połączone ze „sztuką gimnastyki i pokazu siły”. Na zakończenie przedstawień spowodowała lewitację różnych przedmiotów. Reklama występów została wzbogacona kolejną sugestywną grafiką, na której wśród zapalonych świec widać leżące na stole bezgłowe ciało, zaś kobieta w kapeluszu trzyma w jednej ręce miecz, a w drugiej – niczym na ówczesnym herbie miasta – misę z uciętą głową.

Koszalinianie mogli też oglądać pokazy magiczne, które – jak zachęcano: „będą graniczyć z cudownością”. Jego bohaterami byli: jasnowidzące cudowne dziecko i tresowane konie. Właściciel, niejaki Loose, podróżujący właśnie z Kołobrzegu do Gdańska, rozstawił w Koszalinie budę na terenie Świńskiego Targu (obecnie plac Kilińskiego), na którym zwykle handlowano bydłem i nierogacizną. Na dołączonej do reklamy rycinie przedstawiono siedzącą przy zastawionym butelkami i kieliszkami stole postać arlekina z kieliszkiem w dłoni oraz również siedzącego konia.
Admirał Piccolomini
Oprócz takich mało znanych objazdowych magików, trafiały do Koszalina również prawdziwe sławy. Jedną z nich był mierzący zaledwie 29 cali (ok. 80 cm) wzrostu Julius Köpke, znany w całej Europie jako Admirał Piccolomini, reklamowany jako najmniejszy człowiek na świecie i król Liliputów. Był synem wrocławskiego piwowara. Wcześnie osierocony, został przygarnięty przez impresaria jeżdżącego od jarmarku do jarmarku, dzięki czemu szybko zdobył popularność. Mimo karłowatości, ze swoim żołnierskim wąsem był również przystojny. Jego żona była normalnego wzrostu, miał z nią siedmioro dzieci, z których dwie najstarsze córki – jak to ujęła gazeta „Bonner Zeitung”: „to również urocze krasnoludzkie stworzenia”. Pozostałe dzieci odziedziczyły geny wzrostu matki. W latach 80. XIX wieku jego najstarsza, 16-letnia córka Dagmar, o wzroście 29 cali, dołączyła do występów ojca jako księżniczka Piccolomini.

Amirał Piccolomini występował zarówno na tanich jarmarcznych scenach, jak i na królewskich dworach Saksonii, Danii, Szwecji i Norwegii oraz Rosji, a także w Ameryce. Jego sceniczny pseudonim nadała mu w 1851 roku brytyjska królowa Wiktoria, która ujrzawszy 14-letniego wówczas Juliusa, szepnęła do męża: „Na Boga, jaki słodki admirał!”. Występy, podczas których ubrany w admiralski mundur śpiewał i deklamował wiersze w pięciu językach, cieszyły się dużą popularnością, zwłaszcza wśród dzieci. W Koszalinie wystąpił w maju 1863 roku wraz z „adiutantem” Tomem. Zmarł w 1885 roku na zawał serca, mając 48 lat.
Maestro Bellachini
Nie mniej słynny był magik występujący pod również włosko brzmiącym pseudonimem Bellachini. We wrześniu 1864 roku w sali Lüdtkego dał dwa występy pod nazwą „Grande Soirée mysterieuse” („Wielki tajemniczy wieczór”). Była to niezwykła postać. Urodzony w 1827 roku jako Samuel Berlach, był wielkopolskim Żydem, do końca życia słabo mówiącym po niemiecku. Od dzieciństwa przejawiał za to talent do sztuczek karcianych i iluzji, które będąc nastolatkiem praktykował, wędrując z grupą Cyganów po jarmarkach i targowiskach. Zadebiutował jako artysta w wieku 16 lat, odnosząc ogromny sukces. W krótkim czasie zgromadził majątek i ożenił się z córką powszechnie szanowanego lekarza. Z jednej ze swoich licznych tras koncertowych do Ameryki powrócił z małym, czarnoskórym chłopcem, który asystował mu w występach. Cieszyły się one ogromną popularnością. Bellachini nie tylko pokazywał efektowne iluzje, ale czynił to również z dużym poczuciem humoru. Był także wirtuozem gry na harmonijce ustnej.
Opowiadano o nim liczne anegdoty, z których najsłynniejsza dotyczyła jego oficjalnego tytułu Nadwornego Królewskiego Sztukmistrza. Podczas występu na dworze króla Fryderyka Wilhelma IV wręczył władcy pióro z prośbą, aby napisał słowa, „Bellachini nic nie rozumie”. Król próbował pisać, ale pióro odmówiło posłuszeństwa. Bellachini poprosił wtedy o napisanie słów: „Bellachini jest nadwornym artystą króla niemieckiego”, i tym razem pióro zaczęło działać. Rozbawiony tym Fryderyk Wilhelm powiedział: „Niemiecki władca zwykł dotrzymywać słowa, zwłaszcza pisanego”. Sprytnie uzyskany tytuł pomagał magikowi przy organizacji kolejnych występów, m.in. na dworze rosyjskiego cara, który obdarował go cennym pierścieniem. Po serii występów w Lipsku, jednej z kolejowych lokomotyw nadano nazwę „Bellachini”. Zmarł na scenie w 1885 roku. Jego grób istnieje do dziś na cmentarzu żydowskim w berlińskiej dzielnicy Weißensee, a w Hamburgu można odwiedzić Muzeum Czarów Bellachini.





























