fot.Anna Bobrowska KFP 9 Kronika
50. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Teatr Muzyczny. Uroczysty pokaz filmu pt. "Franz Kafka" w reż. Agnieszki Holland. 25.09.2025 Fot. Anna Bobrowska / KFP

Kino młodzieńczego niepokoju

Fot: materiały prasowe KFP/FPFF

mateusz ochocki dz1 074 Kronika
Fot. Anna Bobrowska, KFP / FPFF

Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (22-27 września br.) właściwie niczym nie różnił się od poprzednich edycji. Jubileusz jednej z najstarszych polskich imprez filmowych i jedynej prezentującej tak szeroko roczny dorobek rodzimej kinematografii przeszedł bez większego echa, jeżeli nie liczyć rocznicowego albumu, okolicznościowej monety i wystawy z dokumentami. Ważniejsze – i to akurat dobrze – od celebry czy sławetnych czerwonych dywanów były filmy zrealizowane w ostatnim roku. W konkursie głównym zaprezentowanych zostało 16 obrazów. Nie ma powodów do narzekania, ale do świętowania też jest niewiele – to najkrótszy wniosek z obejrzenia większości głównej stawki filmowej.

Tych 16 filmów to swoista wizytówka tegorocznej produkcji, bieżącej edycji festiwalu i możliwości środowiska. Staramy się nie polemizować z werdyktami jury, ponieważ to zawsze inne spojrzenie, odmienne preferencje, konteksty. Jurorzy zwykle korzystają z klucza, którego nie rozumiemy, ale to nasz problem, a nie szacownych członków. Tak było i w tym roku, dlatego w publikowanych dalej recenzjach kilku wybranych tytułów skupiliśmy się na naszych opiniach i spostrzeżeniach. Te filmy rekomendujemy do obejrzenia z różnych powodów.

270925 kosycarz 72 Kronika

Całe dnie w „Warszawie”

Trochę historii, bo jubileusz zobowiązuje. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych (FPFF) w Gdyni – jak podają organizatorzy – to jedna z najstarszych i największych imprez filmowych w Europie. Promuje rodzimą kinematografię. Pierwsza edycja odbyła się w 1974 r., co wskazuje, że festiwal jest o rok młodszy od Koszalińskich Spotkań Filmowych „Młodzi i Film”. Od 1986 r. FPFF organizowany był w Gdańsku, żeby po latach powrócić do pięknej Gdyni, która szczyci się festiwalem w haśle promocyjnym: „Gdynia kocha film, film kocha Gdynię”.

Przez dziesięciolecia centrum festiwalowym był monumentalny i składający się z niezliczonej ilości pomieszczeń Teatr Muzyczny w Gdyni, który stoi siedem minut spacerkiem od plaży i nowej mariny. Od 2010 r. ciężar obecności i aktywności tysięcy gości FPFF został rozłożony na drugi obiekt – Gdyńskie Centrum Filmowe z upragnioną przez środowisko Gdyńską Szkołą Filmową (GSF). Dziennikarzom akredytowanym przypisana została mała sala „Warszawa” w GSF, z której przez pięć dni wychodzimy tylko na posiłki i noclegi.

Jedyna taka okazja na świecie

Pamiętamy, ile było rozmów i negocjacji o powstaniu GSF, bo skoro już w Gdyni jest FPFF, to i może być nowa w kraju szkoła filmowa. Od 15 lat jest zatem pierwszą i jedyną w Polsce północnej niekomercyjną placówką kształcącą na Wydziale Reżyserii. Powstała z inicjatywy ówczesnego prezydenta Gdyni, Wojciecha Szczurka, Leszka Kopcia, zmarłego w tym roku długoletniego dyrektora Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, Roberta Glińskiego, reżysera i scenarzysty oraz Jerzego Radosa, pomysłodawcy i realizatora Pomorskich Warsztatów Filmowych. Tyle o miejscu i kontekście.

Anna Bobrowska 161 Kronika

W Polsce od mniej więcej dekady powstaje średnio ponad 100 filmów pełnometrażowych rocznie, a razem z innymi kategoriami – 300-350. To dużo dla nas, niewiele w porównaniu z innymi krajami Europy. Z tym, że 20 lat temu realizowaliśmy mniej niż połowę tego, co dzisiaj. Gdynia jest jedynym miejscem na świecie, gdzie w ciągu tygodnia można obejrzeć większość z tych produkcji. Obejrzeć, porozmawiać z filmowcami, ale także omówić współpracę, a czasami po prostu poznać się i dowiedzieć, kto jest kim i co robi.

Oni i my, czyli branża

Nic dziwnego, że we wrześniu każdego roku do Gdyni już lekko jesiennej, choć w tym roku wyjątkowo ciepłej, słonecznej, przyjeżdża cała branża i kilka pokrewnych. Całe miasto żyje festiwalem, każdy film można w różnych miejscach obejrzeć 17 razy, nikt nikomu nie odmawia rozmowy, zdjęcia, a nawet wywiadu, co niegdyś graniczyło z cudem, bo artyści filmowi uznawali, że przyjechali nad morze, a nie do pracy.

Teraz wszyscy są dla wszystkich ujmująco mili, zwłaszcza w kręgach osób zaopatrzonych w identyfikator umożliwiający „wejście wszędzie”. Media są w trakcie metamorfozy epokowej, czyli przeobrażania się z formy tradycyjnej w hybrydę nie zawsze do siebie pasującej formy z treścią, a nośniki coraz bardziej tracą na znaczeniu, dlatego dziennikarze nie są już gośćmi na specjalnych prawach, o czym przekonaliśmy się podczas seansów prasowych. Teraz uczestniczą w nich również „obserwatorzy” i „ludzie z branży”.

Anna Bobrowska 059 Kronika

Album, który warto mieć na półce

Pomimo pięknego jubileuszu, akcentów rocznicowych nie było zbyt wiele. Niedosyt wzmacniało poczucie, że materiałów archiwalnych w świecie filmu jest ogromna ilość, przydałoby się zatem, aby półwieczną historię wydarzenia lepiej, a przynajmniej wyraźniej, uhonorować. Jednak dwa elementy obchodów zasługiwały na uwagę.

Dr Anna Wróblewska ze Szkoły Filmowej w Łodzi napisała kolejną obszerną pozycję o FPFF – to album, którego główną część stanowi 50 haseł, wypełnionych wypowiedziami uczestników edycji, wycinkami prasowymi i archiwaliami, w tym zdjęciami. Druga sekcja publikacji to esej na temat historii FPFF. Publikacji towarzyszy indeks. „50. Tyle razy kino” można kupić – w Gdyni album kosztował 129 zł, ale na aukcjach, z powodu niskiego nakładu, zapewne będzie znacznie droższy, a to rzeczywiście bibliofilski i filmofilski rarytas.

Drugim wydarzeniem jubileuszowym była wystawa „Na fali czasu”, którą od września br. do 6 stycznia 2026 r. można zobaczyć w Muzeum Miasta Gdyni, znajdującym się od Teatru Muzycznego jeszcze bliżej niż Bałtyk od GCF.

Anna Bobrowska 61 Kronika

Słowa wyparte przez obrazy

W Gdyni o statuetkę Złotych i Srebrnych Lwów oraz mnóstwo nagród indywidualnych rywalizują każdego roku najciekawsze polskie filmy: premiery, debiuty i laureaci międzynarodowych festiwali filmowych. To jest rzeczywisty, bardzo szeroki przegląd rodzimej produkcji, ale też prezentacja potencjału intelektualnego środowiska filmowego i finansowego skromnego, ale wciąż rosnącego w siłę monetarną środowiska producenckiego. Przed laty brakowało pieniędzy na filmy, teraz brakuje dobrych pomysłów.

Od kilku lat na program FPFF składają się trzy sekcje konkursowe: konkurs główny, konkurs filmów krótkometrażowych i konkurs „Perspektywy”, liczne sekcje pozakonkursowe i wydarzenia orbitalne. Do grupy sekcji należą między innymi: „Polonica” – pokazy zagranicznych produkcji z udziałem polskich twórców, bogata i popularna w programy edukacyjne „Gdynia Dzieciom”, sekcje tematyczne współorganizowane przez partnerów festiwalu. Trudno zliczyć wszystkie filmy pokazywane w Gdyni. Odkąd na festiwalu słowo pisane zostało kompletnie zdominowane przez obrazki, nie ma nawet statystyki festiwalowej.

Trzy, których nie można przegapić

Po każdej Gdyni pytani jesteśmy o sakramentalny „poziom filmów”, co rozumiemy jako prostą drogę do informacji o tym, co warto zobaczyć i czy (w domyśle) polskie kino „wciąż jest tak nieciekawe, że można chodzić tylko na komedie”. Tych, którzy tak sądzą, pocieszamy lub uspokajamy: filmy polskie w przekroju jakościowym są dokładnie takie same, jak oferta wszystkich streamingów razem wziętych.

Anna Bobrowska 362 Kronika

Wśród przywiezionych przez producentów obrazów kilka było bardzo dobrych. Do tej grupy zaliczamy jednogłośnie „Dom dobry” w reż. Wojciecha Smarzowskiego i „Franza Kafkę” w reż. Agnieszki Holland oraz niejednogłośnie „Ministrantów” w reż. Piotra Domalewskiego i „Zamach na papieża” w reż. Władysława Pasikowskiego. Niewykluczone, że z powodu sentymentu i szacunku, jakim darzymy reżysera, „Dom dobry” był dla nas – a to zaledwie dwuosobowa komisja – numerem jeden 50. FPFF.

Tak, to niestety o nas

W tym roku nie brakowało filmów o młodym pokoleniu, na czele z obsypanymi nagrodami „Ministrantami” oraz „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej”. Pojawiło się sporo filmów gatunkowych. „Znakomite aktorstwo, słabość scenariuszy” – zapisaliśmy w notatkach festiwalowych. Wciąż reżyserzy z dużych ośrodków pokazują nam, jak i czym żyje prowincja, nie mając świadomości, że większość widzów żyje na peryferiach metropolii. To strzał kulą w płot.

Za kino poprawne, a więc takie, które warto obejrzeć, ale cudów nie należy się spodziewać, uznaliśmy filmy: „Światłoczuła” w reż. Tadeusza Śliwy, „Brat” w reż. Macieja Sobieszczańskiego, „Vinci 2” w reż. Juliusza Machulskiego. Do kategorii porządnego kina sensacyjnego zaliczyliśmy: „Terytorium” w reż. Bartosza Paducha i „Wielką Warszawską” w reż. Bartłomieja Ignaciuka. Filmowe nieporozumienia – to nasza ulubiona grupa filmów gdyńskich – w tym roku mamy dwa: „Capo” w reż. Roberta Kwilmana i „Trzy miłości” w reż. Łukasza Grzegorzka.

Anna Bobrowska 379 Kronika
Fot. Anna Bobrowska, KFP / FPFF

Wcale nie święci „Ministranci”

Jury 50. FPFF w składzie: Magnus von Horn, przewodniczący jury i członkowie – Bartosz Chajdecki, Magdalena Dipont, Łukasz Gutt, Magdalena Kamińska, Łukasz M. Maciejewski i Grażyna Szapołowska przyznało nagrody: Złote Lwy dla najlepszego filmu odebrał reżyser Piotr Domalewski za „Ministrantów”, a Srebrne Lwy – Agnieszka Holland za „Franza Kafkę”. Emi Buchwald otrzymała nagrodę za reżyserię filmu „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej”; Piotr Domalewski za scenariusz; Tomasz Naumiuk za zdjęcia do „Franza Kafki”; Piotr Szulc za muzykę do „Trzech miłości” w reż. Łukasza Grzegorzka; Katarzyna Sobańska, Marcel Sławiński za scenografię do „Chopin, Chopin”, w reż. Michała Kwiecińskiego; Teresa Bagińska, Michał Bagiński i Miłosz Jaroszek za dźwięk w „Wielkiej Warszawskiej” w reż. Tadeusza Śliwy; Agnieszka Glińska za montaż „Ministrantów”; Gabriela Polakova za charakteryzację do „Franza Kafki”, a Magdalena Biedrzycka i Justyna Stolarz za kostiumy do „Chopin, Chopin”. Nagroda za rolę kobiecą w „Światłoczułej” przypadła Matyldzie Giegżnie, a za rolę męską w „Franzu Kafce” – Idanowi Weissowi. Nagrodę Publiczności dostali „Ministrantom”, którzy na tegorocznym festiwalu odnieśli największy sukces.

fot.Anna Bobrowska KFP 9 1 Kronika
fot. Anna Bobrowska, KFP/ FPFF

RECENZJA: Trochę śmiesznie, trochę strasznie

MINISTRANCI fot. Lukasz Bak 3 Kronika
Fot. Łukasz Bąk, materiały prasowe FPFF

Pewien znany polski reżyser powiedział kiedyś, że filmy powinny być przygodowe albo poruszać ważny temat, a najlepiej jedno i drugie. Ta kombinacja świetnie opisuje „Ministrantów”, triumfatora tegorocznego festiwalu w Gdyni: do reżysera, Piotra Domalewskiego, powędrowały Złote Lwy i nagroda za – świetny – scenariusz, obraz zdobył też m.in. nagrody za montaż i tę upragnioną – publiczności.

Nieco mylące mogą być zwiastuny i opisy prasowe, bo choć historia o czwórce kumpli kradnących pieniądze z tacy i rozdającej ją ubogim jest zabawna i wartka, to za robinhoodowską wariacją kryje się wielowątkowy dramat społeczny. Film Domalewskiego przygląda się kościołowi – centrum małomiasteczkowej codzienności, a jednocześnie tworowi kompletnie znieczulonemu i moralnie wypaczonemu. Nijak mają się podniosłe słowa duchownych wobec ich uczynków i zaniedbań oraz problemów i potrzeb wiernych. Dysfunkcyjne rodziny, bieda, przemoc domowa, samotność, alienacja osób starszych, alkoholizm – wszystko, co drenuje polską rzeczywistość, znajdziemy na ekranie. Tytułowi ministranci mają szlachetne intencje i czyste serca, a przede wszystkim uważne spojrzenie. Są przedstawicielami prawdziwie chrześcijańskich postaw, choć ich działalność nie mieści się w tzw. normach. Podsłuch w konfesjonale pozwala im nie tylko wyznaczyć obiekty działalności dobroczynnej, ale dotknąć wszechogarniającej beznadziei. Próbują więc wyręczyć instytucję, która zamiast realnej pomocy, nakazuje odmawianie zdrowasiek, ale też przejąć role niepanujących nad życiem dorosłych, co oczywiście staje wyzwaniem za ciężkim na dziecięce barki.

„Ministranci” przywodzą na myśl twórczość Wojciecha Smarzowskiego konstrukcją narracji (z komedii w dramat) i tematyką (polskie grzechy główne). Te skojarzenia budzą też jego poprzednie filmy jak choćby „Cicha noc”. Jest to jednak kino bardziej zniuansowane, nie tyle walące między oczy, ile w serce. Mądre, ale nie przemądrzałe. Opatrzone błyskotliwym poczuciem humoru rozbrajającym gorzkie refleksje i kadry. Domalewski pisze świetne dialogi, potrafi równoważyć nastroje, brawa należą mu się też za poprowadzenie czwórki młodych aktorów, na czele z niezwykłym Tobiaszem Wajdą. Finał pozostawia gulę w gardle, ale też optymistyczną puentę o sile przyjacielskich więzi.
(am)

„Ministranci”, reż. Piotr Domalewski.
Obsada: Tobiasz Wajda, Bruno Błach-Baar, Mikołaj Juszczyk, Filip Juszczyk, Sławomir Orzechowski, Kamila Urzędowska.
Premiera: 21 listopada 2025 r.


RECENZJA: Kafka zakochałby się w filmie o sobie

franz kafka Kronika
Fot. materiały prasowe FPFF

Piękne kino: wysmakowane stylistycznie, oszałamiające wizualnie, osobne wobec wszystkiego, co dzisiaj oglądamy na portalach streamingowych. Starannie i niespieszne opowiedziana historia dojrzewania, życia i tworzenia człowieka pełnego natręctw, lęków, sprzeczności. Nierozumianego przez najbliższych, niestałego w uczuciach, za to rygorystycznie wiernego wartościom posadowienia człowieczeństwa.

Widz przenosi się do dziewiętnastowiecznej Pragi i Niemiec początku XX w., już ogarniętych obsesją mocarstwowości, gdzie w sferach wyższych wszystko podporządkowane jest tak silnym podziałom społecznym, że lęk przed utratą wystawności życia przewyższał strach o przerwanie ciągłości istnienia.

Wielkie nazwisko reżyserki: Agnieszki Holland. Jednej z ostatnich epokowych postaci kina europejskiego. Wielka – nagrodzona w Gdyni – rola Idana Weissa jako Franza Kafki, aktora zasugerowanego przez niemiecką reżyserkę castingu, która przed premierą filmu przegrała walkę z chorobą. Wielka opowieści na tle historii przełomu wieków na Starym Kontynencie, kiedy wśród głodu, wybuchów i epidemii rodził się nowy świat.

Świat jaki znamy z podręczników, encyklopedii. Kafka Agnieszki Holland nie jest postacią pomnikową, to urzędnik, kochanek, intelektualista, a dopiero potem pisarz. Jakby to wcielenie było wynikiem innych. „Franza Kafkę” ogląda się jak sen z dygresjami i przypowieściami. Rytm narracji jest dokładnie rozpisany na punkty zwrotne, charakterystyki i zmiany epok oraz etapy ewolucji intelektualnej pisarza.

Na pierwszy rzut oka nic tu do niczego nie pasuje, dopiero w miarę poznawania skomplikowanej osobowości artysty wszystko układa się w przewrotną całość. Książki Franza Kafki, w większości oparte na idei zniewolenia i przeciwstawienia się jednostki bezduszności systemu, który ma tak wiele twarzy, że w końcu staje się anonimowy, kreślone z niezwykłą dyscypliną słowa, stały się znowu aktualne, współczesne. Pisarz w życiu bywał spolegliwy i ugodowy, a najczęściej niepewny, upust butowi dając dopiero w literaturze.

Na co warto zwrócić uwagę? Na Petera Kurtha w roli ojca. Na ikonowość samego Idana Weissa, którego twarz odtąd będzie miała każda wizualizacja postaci Kafki. Na maestrię językową dialogów czesko-niemieckich. Na nastrojową muzykę Marii Komasy i Antoniego Łazarkiewicza. Na kompletne zdjęcia Tomasza Naumiuka. Ale przede wszystkim na mistrzowską reżyserię, która przypomina niewidzialną batutę, dyrygującą orkiestrą uczuć i emocji.

„Franz Kafka” to pozycja obowiązkowa wśród tegorocznych produkcji filmowych. Szybciej stanie się klasykiem niż zejdzie z repertuaru kinowego. A Agnieszka Holland nie powiesiła ostatniego obrazu w swojej galerii bohaterów niezwykłych.
(PP)

„Franz Kafka”, reż. Agnieszka Holland.
Obsada: Idan Weiss, Peter Kurth, Jenovéfa Boková.
Premiera: 24 października 2025 r.


RECENZJA: Po weselu, w domu złym

dom dobry © 2025 Lucky Bob Warner Bros. Entertainment Inc. All Rights Reserved. Fot. Pawel Tybora Kronika
fot. Paweł Tybora, materiały FPFF

Trudno recenzować film, którego walory artystyczne wydają się drugorzędne wobec tematu, który podejmuje. Wciąż solidne rzemiosło Wojciecha Smarzowskiego posłużyło wykreowaniu opowieści z kolejnego kręgu polskiego piekła, które reżyser od wielu lat eksploruje. Tym razem zaglądamy za pastelową elewację przeciętnego domu, gdzie pozornie normalne życie wiodą Grzesiek i Gośka. W rzeczywistości to przestrzeń okropieństw, jakich doświadczają ofiary przemocy domowej i dobrze, że w polskim kinie ktoś odważył się na bezkompromisową wiwisekcję tego zjawiska.

Kat nie ma twarzy alkoholika – co może zaskoczyć u reżysera kina zapijaczonego – ale poczciwe rysy, dobre maniery i pozycję społeczną. Nie będzie tu powielania także innych stereotypów, ale uniwersalny dla wszelkich statusów materialnych i społecznych przemocowy schemat, czyli slalom po atrapie miłości, czerwonych flagach, technikach manipulacji, w sam środek koszmaru, z którego nie sposób się obudzić. Oprawcę zagrał (hipersugestywnie i wybitnie) Tomasz Schuchardt, w rolę żony wcieliła się Agata
Turkot.

Kluczowa dla odczytana całości jest nielinearna konstrukcja i rozszczepienie historii bohaterki, która dzięki tym zabiegom staje się sumą doświadczeń niezliczonych Gosiek doznających wszelkich rodzajów przemocy: fizycznej, psychicznej, ekonomicznej, seksualnej i zaliczających wszystkie przystanki na drodze do wyzwolenia z bagna lub konsekwentnego pogrążania w nim. Oczywiście w realiach Polski, gdzie przemoc domowa jest powszechna, normalizowana i bagatelizowana jako zjawisko usankcjonowane społecznie, religijnie i prawnie przez wieki. Jednocześnie ekran odzwierciedla specyfikę funkcjonowania umęczonego przemocą umysłu, kwestionującego własną poczytalność i pamięć, stając się odpowiedzią na pytanie, dlaczego ofiary z „domów dobrych” nie odchodzą.

Seans jest mordęgą. Realistycznym studium gehenny i upodlenia, które można by uznać za przesadę, gdyby nie to, że powstało na podstawie prawdziwych historii wysłuchanych, a potem spisanych w scenariuszu przez Smarzowskiego. Niektórzy zarzucają reżyserowi, że kręci filmy z tezą. Coś w tym jest, choć widzę to raczej jako zaletę niż wadę, a na pewno autorski podpis. To przede wszystkim filmy-lustra, a przeglądanie się w nich bez filtrów bywa nieznośne. W „Domu dobrym” rozpoznają się ofiary, oprawcy i – najczęściej milczący – świadkowie przemocy domowej. Warto pomyśleć, że z kina – w przeciwieństwie do rzeczywistości – po dwóch godzinach seansu jednak się wychodzi.
(am)

„Dom dobry”, reż. Wojciech Smarzowski.
Obsada: Tomasz Schuchardt, Agata Turkot, Agata Kulesza, Andrzej Konopka
Premiera: 7 listopada 2025 r.


RECENZJA: Zimna krew, zimna wojna, chłodna kalkulacja

zamach na papieza Kronika
Fot. materiały prasowe FPFF

Staram się, a mimo to wobec tego filmu nie potrafię zachować obiektywizmu. Kino Władysława Pasikowskiego towarzyszy mi od początku lat 90. XX w. Pierwszym filmem, jaki obejrzałem podczas pierwszego pobytu na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, był „Kroll” (1991), nagrodzony pięcioma statuetkami debiut reżysera. Byłem świadkiem rozbłysku i lśnienia nowych gwiazd aktorskich: Bogusława Lindy, Marka Kondrata, Cezarego Pazury etc. Kiedy w tym roku dowiedziałem się, że duet Linda-Pasikowski powrócił na plan zdjęciowy, a warto pamiętać, że panowie wiele lat temu przerwali współpracę w okolicznościach dość niejasnych, pomyślałem, że cokolwiek powstanie z tego pomysłu, będzie kinem godnym uwagi. Nie myliłem się, „Zamach na papieża” – 13. produkcja w dorobku reżysera „Psów” – to mocna dawna solidnego rzemiosła filmowego.

Ktokolwiek poszuka w „Zamachu…” przesłania, drugiego dna, punktu odniesienia łączącego wyobraźnię z rzeczywistością, może poczuć się rozczarowany. Ale przecież nie o to tu chodzi – ten schemat fabularny to sprawdzona klisza: outsider, zasłużony i schorowany, otrzymuje od dawnych mocodawców propozycję wykonania trudnego zlecenia. W tle jest polityka Europy zimnowojennej i nikczemność funkcjonariuszy tyranii, którzy ze strachu przed utratą władzy nie cofną się przed niczym. „Zamach na papieża” nie jest o papieżu, choć w odległej perspektywie pobrzmiewa echo niechlubnych wydarzeń z udziałem Jana Pawła II. W filmie liczy się bohater, tęsknota za czernią i bielą z nieobecnością szarzyzny i wszystko, co powoduje, że na dwie godziny zapominamy, że siedzimy w kinie.

Tego filmu nie trzeba polecać, rekomendować. Czynią to wszystkie okoliczności towarzyszącego jego powstaniu. Warto zwrócić uwagę na sceny, w których obserwujemy przygotowania do tego, co zapowiada tytuł. Podobieństwa do „Amerykanina” w reż. Antona Corbijna (2010) wydają się nieuniknione, choć to naturalne, kiedy mamy do czynienia z kinem gatunkowym w klasycznym wydaniu.

„Zamach…” jeszcze mocniej zaostrza apetyt na inny projekt Władysława Pasikowskiego, który powrócił do „Gliny”; to znakomity serial, który 17 lat temu zrealizował dla TVP. Kontynuacja powstała dla SkyShowtime, pierwszy odcinek miał pójść w połowie października br., ale przed premierą o projekcie wiadomo było niewiele, z obsady głównej pozostał Maciej Stuhr. „Glina. Nowy rozdział” ma sześć odcinków, o ile pomysł chwyci, będą następne, co rokuje tak samo dobrze jak to, że mimo zapowiedzi o kolejnym zakończeniu współpracy, panowie Linda (73 lata) i Pasikowski (66 lat) teraz już najpewniej nie zawieszą przyjaźni filmowej.
(PP)

„Zamach na papieża”, reż. Władysław Pasikowski.
Obsada: Bogusław Linda, Karolina Gruszka, Ireneusz Czop.
Premiera: 22 września 2025 r.


RECENZJA: Czasami nie wypada się nie uśmiechnąć…

vinci 2 fot. adam golec Kronika
Fot. Adam Golec, materiały FPFF

Pierwsza część „Vinciego” (2004), choć wspominana przez ekipę filmową części drugiej jako sukces frekwencyjny i przełom w karierach, nie została przyjęta z ciekawością tak dużą, jak kontynuacja. Składa się na to wiele czynników, od prozaicznego „jak oni (aktorzy) teraz, czyli po latach, wyglądają”, aż po naturalne zainteresowanie, jakim obdarza się komedie. Bo też to gatunek trudny, ale wyczekiwany. Niby mamy narodowe poczucie humoru, lecz śmiejemy się rzadko, wybrednie i z rzeczy, które niekoniecznie rozbawiają innych.

„Vinci 2” to nie jest na przykład „Wyścig szczurów”, w reż. Jerry’ego Zuckera (2001), który oglądamy nieustannie rechocząc. To raczej wariacja na temat poplątania losów ludzkich z domieszką żartów. Paru żartów dobrych, kilku słabych. Publiczność festiwalu gdyńskiego na projekcjach prasowych niegdyś była wymagająca, dzisiaj stanowi przykład średniej krajowej. Nowy film Juliusza Machulskiego nie zrobił na widzach piorunującego wrażenia. Od „Kilera” komedie tego twórcy takie są: oglądamy i zapominamy. Częściowo takie jest całe kino komediowe. Chciałoby się jednak zobaczyć choć raz coś na miarę „Seksmisji”.

Znowu schemat, to prawda: szlachetny złodziej, który osiadł w Hiszpanii, dostaje propozycję „ostatniego skoku” w Polsce. Chodzi o znany obraz. Poza postaciami, których odtwórcy odeszli, spotykamy tych samych bohaterów, akcja toczy się dynamicznie, a mimo to niecierpliwie wyglądamy zza rogu, co będzie dalej, bo komedie, wzorowane trochę na farsach teatralnych, mają obecnie szalone tempo, a „Vinci 2” kołysze się na rzadkich falach śmiechu jak łódka bez silnika. Miał nim być ujmująco sportretowany Kraków, gdzie dzieje się część druga, ale Kraków to nie Warszawa, przyspieszenie inne. Pewne jest natomiast, że reżyser zrobił wszystko, co potrafił, żeby film stał się sukcesem kasowym, może nawet stanie się nim, ale w wydaniu „trochę starsi idą do kina, żeby zobaczyć trochę starszych”.

Juliusz Machulski (to jego 20. film) zaprosił popularnych aktorów, którzy w jedynce często debiutowali. Wspólnie – tu zaskoczenie pozytywne – z aktorem Robertem Więckiewiczem, który w obu częściach gra Cumę, napisał startowo bardzo dobry scenariusz, w którym umieścił kilka gagów, dowcipów znanych, ale w odmiennych kontekstach, parę autoodniesień i zabawnych uwag, no i ten Kraków, który miał zostać pokazany przez operatora Piotra Uznańskiego „tak, jak na to zasługuje”. Jak? Zobaczcie sami.

Intryga klei się, choć przypuszczam, że nie dla wszystkich będzie zrozumiała. Postaci współgrają, łatwo wzbudzają sympatię, a muzyka Krzysztofa Janczaka łagodnie kołysze obrazami. Jednak „Vinci 2” to raczej film na streaming niż propozycja na sobotnio-wieczorne wyjście do kina, które teraz kosztuje bez dodatków co najmniej 60-70 zł. Tak, to mniej więcej tyle, ile trzeba wydać na dobry napitek, który w przypadku tej komedii może sympatycznie wzmocnić efekt humorystyczny.
(PP)

„Vinci 2”, reż. Juliusz Machulski.
Obsada: Robert Więckiewicz, Kamila Baar, Borys Szyc.
Premiera: 25 lipca 2025 r.


RECENZJA: Ostatnie dzieło klasyka od szulerów

1 Wielka Warszawska fot. Grzegorz Press 1 Kronika
Fot. Grzegorz Press, materiały FPFF

„Wielka Warszawska” to film, który mógłby powstać w każdej epoce, ale teraz, w dobie koronacji polskiego cwaniactwa, usankcjonowania nieuczciwości jako przejawu zaradności i przedsiębiorczości, jest szczególnie ważny. Choć odnosi się do czasów nieco już zapomnianych. Pierwszy plan to lata po transformacji, czyli początek największej straconej szansy na normalność w dziejach RP, ale wspomnienia dotyczą lat 60. XX w., a więc raju dla wszelkiej maści oprychów i szubrawców. O przekrętach na wyścigach konnych powstały setki tomów. Żeby długo nie szukać: na Wyspach w literaturze gatunkowej specjalizował się Dick Francis, u nas choćby Joanna Chmielewska.

Jednak nie przypominam sobie rodzimego filmu, który tak dokładnie przywoływałby ducha tego, co działo się na Służewcu i innych torach w kraju. „Wielka Warszawska” to rarytas, któremu warto poświęcić dwie godziny. Tym bardziej, że ma odniesienia do faktów, a tekst wyszedł spod pióra Jana Purzyckiego, wykładowcy scenopisarstwa. Gdy odszedł, krytyczka Barbara Hollender napisała w „Rzeczpospolitej”: „Był scenarzystą w najlepszym stylu”.

Jan Purzycki był także mistrzem obyczajowości PRL. Jego jest słynny „Wielki Szu”, który wyreżyserował Sylwester Chęciński (1982). Zanim utknął w „Złotopolskich” (1997-2010) napisał jeszcze „Piłkarski poker” (1989), przeniesiony na duży ekran przez Janusza Zaorskiego. „Wielka…” uchodzi za ostatnią część trylogii, która przenosi nas do świata wielkiej gry: kart, piłki nożnej, wyścigów. Legenda dobra, jak wszystkie dobre legendy.
Wielka Warszawska to jedna z najważniejszych gonitw w kraju, wysoko punktowana i nagradzana. Wystawiane są w niej konie silne, doświadczone, mają na Służewcu pole do popisu. Triumfator zdobywa nagrodę prezydenta stolicy i przechodzi do historii jeździectwa. W filmie Bartłomieja Ignaciuka Wielka Warszawska jest pretekstem do pokazania światka dżokejów, właścicieli koni i menadżerów, ale głównie graczy. To duże pieniądze stawiane na najlepszych jeźdźców na najmocniejszych koniach.

W „Wielkiej…” mamy młodego dżokeja, który dostaje szansę w utytułowanej gonitwie i dżokeja emerytowanego, który ze swojej szansy skorzystać nie mógł. To syn i ojciec z renomowanej stajni w Sopocie. Do Warszawy pojadą, najpierw osobno, a później razem, nie tylko po zwycięstwo, scementowanie relacji, lecz także po rewanż w kilku wymiarach. Intryga, niemal sensacyjna, staje się tłem dla historii o zwykłych ludziach.

„Wielka Warszawska” niewątpliwie nie jest arcydziełem na miarę „Wielkiego Szu”. Już „Piłkarski poker” był słabszą wersją pierwowzoru. Ale to ciekawy film z uniwersalnym przesłaniem. Dobrze zagrany, sfotografowany. Ze świetną muzyką Jana Komara i Bartłomieja Tycińskiego. Tomasz Ziętek jest stworzony do roli dżokeja, lecz bez Marcina Bosaka, który w „Wielkiej…” błyszczy, nie uciągnąłby opowieści opartej na najstarszym motywie działania bohaterów: zemście za krzywdę sprzed lat.
(PP)

„Wielka Warszawska”, reż. Bartłomiej Ignaciuk.
Obsada: Tomasz Ziętek, Agnieszka Żulewska, Marcin Bosak.
Premiera: 23 stycznia 2026


RECENZJA: Trudna miłość w strefie bez komfortu

swiatloczula Kronika
Fot. materiały prasowe FPFF

Poruszający, choć oparty na prostym schemacie, film obyczajowy. Poruszający rolą Matyldy Giegżno, docenionej przez gdyńskie jury festiwalowe przyznaniem nagrody za pierwszoplanową rolę kobiecą. Schemat to znana od zarania dziejów walka o przywrócenie sprawności, podszyta wielką miłością, w tym przypadku wzroku osobie, która straciła go we wczesnym dzieciństwie. Obyczajowość w gatunku obrazu nie jest zarzutem, lecz cechą, która nie przeszkadza żadnej dobrze opowiedzianej historii.

Młoda kobieta to optymistka pogodzona ze swoją niepełnosprawnością. Młody mężczyzna to wzięty fotograf, pracujący dla międzynarodowych agencji, który zakochuje się w niewidomej modelce. W tym związku to on, a nie ona, ma do pokonania więcej przeszkód. Dziewczynę, która nie widzi, trzeba przedstawić znajomym i przyjaciołom, wśród których będzie niezbyt życzliwa była partnerka mężczyzny, i rodzinie, w której matka powie: „Co za los sobie gotujesz?”, a siostra mamie przytaknie, choć później pójdzie po rozum do głowy, bo z bratem łączy ją traumatyczne przeżycie.

Wszystko to jednak byłoby za mało, żeby „Światłoczuła” przyciągała ludzi do kin w sytuacji, kiedy równolegle jest dostępna na Netflixie. Co w filmie najważniejsze, rozegra się na innej płaszczyźnie. Warto zobaczyć nie tylko rozwój wydarzeń, ale także jak młodzi aktorzy poradzili sobie z niełatwym zadaniem pokazania trudnych emocji. Matylda Giegżno gra lekko, ale wytrawnie. Ignacy Liss, również fizycznie, przywodzi na myśl szkołę francuskich aktorów z tzw. nowej fali. Tadeusz Śliwa to reżyser, któremu udaje się wydobyć z szufladki współtwórcy „Ucha prezesa” (2017).

„Światłoczuła” wpisuje się w nurt kina o życiu i problemach osób z niepełnosprawnościami. Nurt, który każdego roku przynosi co najmniej jedną produkcję bardzo dobrą, tak jest również w tym przypadku. Filmy o tej tematyce cieszą się wśród widzów dużą popularnością, ale, obawiam się, niewiele zmieniają w rzeczywistym świecie integracji z osobami z niepełnosprawnościami. Świadczy o tym sam fakt istnienia pojęcia integracji.
(PP)

„Światłoczuła”, reż. Tadeusz Śliwa.
Obsada: Matylda Giegżno, Ignacy Liss, Bartłomiej Deklewa.
Premiera: 24 stycznia 2025 (Netflix)