teatr 2 Kronika

Festiwal młodych oczami młodych

Za nami XV, jubileuszowy Festiwal mTeatr. Przygotowaliśmy dla Państwa niecodzienne podsumowanie festiwalowych zmagań. Na tydzień przed rozpoczęciem Festiwalu w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym odbyły się trzydniowe warsztaty z poprawnego pisania recenzji spektakli teatralnych, prowadzone przez Tomasza Ogonowskiego, kierownika artystycznego BTD. Podczas tego pierwszego etapu warsztatów sześcioro uczniów koszalińskich szkół średnich zdobywało umiejętności pisania recenzji teatralnych. W etapie drugim, podczas trwania XV edycji Festiwalu mTeatr, słuchacze napisali swoje autorskie recenzje pięciu spektakli konkursowych i jednego pozakonkursowego. To właśnie te recenzje przedstawiamy poniżej, traktując je jako podsumowanie tegorocznej edycji festiwalu. Natomiast w etapie trzecim warsztatów szóstka młodych recenzentów zostanie zaproszona na wszystkie premiery BTD w sezonie 2025/2026. Z każdej z tych premier również napiszą swoją autorską recenzję.

teatr 3 Kronika

Psychoterapia bez głębi

Recenzja spektaklu „Mewa”
w reżyserii Katarzyny Minkowskiej z Teatru Collegium Nobilium w Warszawie.

„Mewa” (zarówno ta oryginalna, napisana przez Antona Czechowa w 1895 roku, jak i ta stworzona na scenie przez Katarzynę Minkowską przy pomocy duetu dramaturżek: Marty Lewandowskiej i Joannya Połeć) opowiada o trudnych relacjach międzyludzkich.
Grupa artystów spędza wakacje na prowincji w bliżej nieokreślonym: mieszkaniu? dworku? pałacyku? Wszyscy siadają na krzesłach w półokręgu, niczym podczas sesji psychoterapii grupowej. Nina Zarieczna (Maria Kresa) odgrywa performance, który reżyseruje i rejestruje Triplew (Kuba Dyniewicz). To przedstawienie jednej aktorki nie przypada do gustu widowni, na której zasiedli: Arkadina (Julia Banasiewicz), Dorn (Aleksander Buchowiecki), Sorin (Maksymilian Cichy), Polina (Maja Kalbarczyk), Trigorin (Kacper Męcka), Siemion (Tomasz Obiński) i Masza (Magdalena Parda).

Młody „reżyser” Triplew reprezentuje młode pokolenie, szuka autentyczności, chce pokazywać wszystko takim, jakie jest. Prowokuje i nie spotyka się z uznaniem. Zaś Trigorin, odnoszący sukcesy reprezentuje stare pokolenie, które tworzy świat wyidealizowany, niezgodny z realiami, zafałszowany.

Świat przedstawiony jest psychologicznie jako trujący, a postacie jako uwikłane w jego toksyczność. Poszczególni bohaterowie, choć nie są złymi ludźmi, krzywdzą się nawzajem.

W spektaklu zabrakło mi rosyjskiej scenerii, a szkoda, bo jest to coś, co niewątpliwie przybliżyłoby nas do samego Antoniego Czechowa.

Aktorzy poradzili sobie świetnie odgrywając swoje role, ale… i tu mam spory zarzut do reżyserki. Wszystkie postaci, które zarysowała Katarzyna Minkowska, były nieco zbyt powierzchowne i stereotypowe, brakowało im głębi. Nie ukrywam, że czuję niedosyt, wolałabym, żeby reżyserka powierzyła aktorom stworzenie postaci bardziej realnych, ludzkich, a nie tak trywialnych i „komiksowych”.

Bardzo podobało mi się użycie w spektaklu kamery i wyświetlanie „na żywo” fragmentów tego, co dzieje się na scenie. Dzięki temu można było przyjrzeć się mimice poszczególnych aktorów, a reżyserka koncentrowała widownię, na – jej zdaniem – najistotniejszych fragmentach sztuki. Świetny zabieg!

WARSZTATY Zofia Grundkowska I Liceum Ogolnoksztalcace im. Stanislawa Dubois w Koszalinie Kronika
Zofia Grundkowska
I Liceum Ogólnokształcące
im. Stanisława Dubois w Koszalinie

Doskonałe były też fragmenty choreograficzne (autorstwa Krystyny Lamy Szydłowskiej) ukazujące relacje między postaciami. Były jak notatki na marginesie, pozwalające zrozumieć głębię dramatu relacji międzyludzkich pomiędzy poszczególnymi bohaterami. Duże brawa.

Z rozmowy z twórcami spektaklu, która odbyła się po jego zakończeniu, dowiedziałam się, że pełnił on specyficzną rolę: miał pokazywać umiejętności młodych aktorów, dla których „Mewa” była spektaklem dyplomowym. Ta sztuka się udała. Moim zdaniem nie było w spektaklu słabych kreacji aktorskich. I to jest jego bardzo duży plus tego przedstawienia.

Widzę więc ogrom wykonanej pracy i duży potencjał. Ale nie mogę nie czuć niedosytu i nieco zawodu, ze względu na brak głębi w szkicu postaci.


Grzechy (?) kobiety

Recenzja spektaklu „Dzieje Grzechu”
w reżyserii Wojtka Rodaka z Narodowego Teatru Starego im. Heleny Modrzejewskiej.

Spektakl „Dzieje Grzechu” w reżyserii Wojtka Rodaka dotyka wielu wątków poważnych, przejmujących i bardzo kontrowersyjnych – od tragicznej miłości, przez aborcję i gwałt, po prostytucję i oszustwo. Sztuka jest naprawdę odważna, szczególnie w warstwie obyczajowej. Jest też znakomicie zrealizowana i fenomenalnie zagrana.

Natomiast nie ukrywam, że przeróżne tropy, którymi prowadzi nas reżyser (od odniesień do będącej kanwą całego spektaklu powieści Stefana Żeromskiego, przez film „Dzieje grzechu” Waleriana Borowczyka z 1975 roku, aż do monologów będących prywatnymi „spowiedziami” aktorek grających w sztuce) powodowały moje zagubienie. Podczas oglądania zastanawiałam się wielokrotnie: „O co tu tak naprawdę chodzi?” i „Do czego to wszystko zmierza?”.

W pewnym momencie uznałam, że nie będę próbowała rozszyfrowywać wszystkich zagadek, które przygotował dla mnie reżyser i po prostu „popłynę” z nurtem spektaklu.
Największą uwagę w całym spektaklu zdecydowanie przyciągała ścieżka muzyczna (Teoniki Rożynek), która potęgowała emocje widza (na przykład w scenie otwierającej spektakl: spowiedzi głównej bohaterki Ewy Pobratyńskiej). Jej ciężki nastrój pasował idealnie do całej sceny, mrocznej i klaustrofobicznej.

Scenografia (Katarzyna Pawelec) nie zmieniała się w trakcie spektaklu, cała akcja dzieje się jakby w jednym, umownym „pokoju”, który już w drugiej scenie spektaklu wynajmuje od Ewy Łukasz (Szymon Czacki). To w tym „pokoju” Ewa zakochuje się bez pamięci w Łukaszu i tym samym „pokoju” jej życie będzie ulegać powolnej destrukcji. Moim zdaniem pomysł z „pokojem” to wspaniały zabieg reżyserski. Sugeruje on bowiem, że główna bohaterka wciąż żyje tym, co się w nim wydarzyło, tą miłością i szczęściem, które zapoczątkują jej powolny upadek jako człowieka.

Kolejnym świetnym pomysłem Wojtka Rodaka jest starzenie się głównej bohaterki w sensie dosłownym na scenie: w kolejnych odsłonach jej życia grają ją trzy inne, coraz starsze wiekiem aktorki. I tak: tę, która zakochuje się w Łukaszu, ucieka z domu, żeby z nim być, która nosi jego dziecko po to, żeby w końcu je zabić, gra wspaniale Karolina Staniec. Drugą, starszą Ewę (którą zdobywa, uzależnia finansowo i w końcu wykorzystuje Szczerbic – Stanisław Linowski i gwałci Pochroń – Przemysław Przestrzelski) zagrała Magda Grąziowska. I to jest rola fenomenalna, która najbardziej zapadła mi w pamięć. Niemały w tym udział przejmująco zagranych przez tę aktorkę dwóch rodzajów monologów: tych oryginalnych, autorstwa Żeromskiego oraz tych z prywatnego życia aktorki, spisanych przez współczesną dramaturżkę Igę Gańczarczyk. Ostatnią, najstarszą Ewę zagrała równie świetnie Małgorzata Gałkowska. Jej upadła, będąca na dnie drabiny społecznej Ewa – tania prostytutka, to postać ogromnie smutna, która trochę z rozpaczy, a trochę z wyrachowania przyjmuje pomoc ze strony Bodzanta (Filip Perkowski).

Karolina Wieckowska Zespol Szkol nr 1 im. Mikolaja Kopernika w Koszalinie Kronika
Karolina Więckowska
Zespół Szkół nr 1 im. Mikołaja
Kopernika w Koszalinie

Kostiumy (Marta Szypulska) w pierwszych scenach wydawały mi się zupełnym nieporozumieniem. Nie mogłam na przykład pojąć, dlaczego w dekoracji, która imituje swojego rodzaju pokój ze starymi meblami, pojawia się aktorka w jakiejś zdeformowanej sukni ozdobionej gwiazdkami. Dopiero później pojęłam, że kostiumy w tym spektaklu nie pełnią roli odzwierciedlających rzeczywistość, a mają wymiar głęboko symboliczny.

Gdybym miała pokusić się o podsumowanie ogólnych wrażeń z tego spektaklu, to początkowo wydał mi się on zupełnie enigmatyczny, przytłaczający radykalnością i niekiedy wulgarnością, jednak w chwili, kiedy „poddałam mu się”, zaczęłam rozumieć, że porusza wiele ważnych, współczesnych tematów, takich jak feminizm, opresja i wykorzystywanie kobiet ze strony mężczyzn, aborcja, gwałt.

To nie tylko opowieści z pierwszych stron gazet. To przede wszystkim historie dotykające w jakimś stopniu wszystkich kobiet obecnych ze mną na widowni. W tym mnie, która jeszcze długo po wyjściu z budynku teatru pozostawałam przy swoich myślach…


Czy to tylko liczba?

Recenzja spektaklu „Laborantka”
w reżyserii Anny Gryszkówny z Teatru Współczesnego w Warszawie.

Czy jest możliwe zdefiniowanie wartości człowieka po uzyskaniu wyników badania jego krwi? Czy można, korzystając z tychże, przyznać mu punkty (w skali od 0 do 10) i określić jego przydatność do życia w społeczeństwie? Można – w świecie wykreowanym przez Ellę Road, znaną brytyjską scenarzystkę i dramaturżkę w sztuce „Laborantka”.

Słowem kluczem jest tu rating (w świecie finansów oznaczający punktową ocenę ryzyka kredytowego). W „Laborantce” od tego, ile punktów otrzymasz w skali ratingu, zależy wszystko: twoja przyszła praca, status w społeczeństwie czy nawet znalezienie partnera. W tym świecie, jeżeli twój rating zsunie się do poziomu poniżej normy, jesteś spisany na straty, jesteś nikim. Najcenniejszą wartością jest zdrowie, bo dzięki niemu jest określona twoja „zdolność kredytowa”, czyli zdolność twojego udziału do tworzenia wspaniałego, zdrowego społeczeństwa. Prawda, że treść przypomina nieco serial „Black Mirror”? Nic w tym dziwnego – Ella Road jest twórczynią scenariuszy niektórych odcinków tego cyklu filmowego.

Główna bohaterka, Bea (Elżbieta Zajko) to moim zdaniem idealny przykład transformacji bohatera. Z początkowo kulturalnej i miłej kobiety, która zdaje się nie przywiązywać wielkiej wagi do ratingu swojego i innych, w miarę upływu akcji sztuki zmienia się w coraz zimniejszą, a na koniec wręcz pozbawioną emocji osobę, na której widok przechodziły mnie ciarki. Byłam pod ogromnym wrażeniem, jak wspaniale aktorka była w stanie zbudować w jednej postaci dwa tak skrajne charaktery. Wielkie brawa! Wciąż nie mogę wymazać z pamięci tej bezdusznej Bei…

Bei partneruje na scenie Aaron (Filip Kowalczyk), w którym nasza bohaterka zakochuje się po uszy. Ich spotkanie w pierwszej scenie spektaklu wydaje się przypadkowe, choć później dowiemy się, że było inaczej.

Postać Aarona idealnie pokazuje skutki działania bezdusznego, absurdalnego i niesprawiedliwego systemu na życie pojedynczego człowieka. Dowiadujemy się, że Aaron ma problemy z alkoholem, narkotykami i hazardem. Jednym słowem: nie odnajduje się w świecie. Powód? Jego rodzina ma słaby rating, a on sam nie zrobił sobie testu. Filip Kowalczyk świetnie pokazał swoją grą człowieka popadającego w ruinę, pochłoniętego strachem, człowieka żyjącego w kłamstwie. A wszystko po to, by cokolwiek znaczyć, uzyskać kilka punktów więcej w tej oszalałej rzeczywistości.

Z kolei Leon Charewicz, wcielający się w Portiera, był postacią, o której chciałam dowiedzieć się najwięcej, ale niestety zawiodłam się. Aktor wchodzi na scenę kilka razy i tak naprawdę nie wnosi za dużo do całej historii. Mam wrażenie, że pojawiał się na scenie tylko po to, aby powiedzieć kilka górnolotnie brzmiących zdań i wyjść.

marnowany potencjał! Mam o to nieco pretensji do reżyserki, choć zdaję sobie sprawę, że ta postać została tak napisana przez autorkę sztuki. Oczywiście aktor zagrał świetnie swoją rolę, ale było go na scenie po prostu za mało, a ja oczekiwałam więcej.

Natomiast moją absolutnie ulubioną postacią w całym spektaklu jest przyjaciółka Bei, którą gra Monika Pikuła. Emocje, emocje i jeszcze raz emocje! Gdy skakała ze szczęścia, chciałam skakać razem z nią, a gdy krzyczała, ponieważ przez chorobę spadł jej rating, dosłownie fizycznie czułam jej ból. W mojej opinii Monika Pikuła wypadła fenomenalnie i nie mogło być lepiej. Postać z głębią i ważnym celem, do którego dąży za każdą cenę. Aktorka w niewymuszony, a wręcz naturalny sposób pokazywała wszystkie przemiany bohaterki. Brawa na stojąco!

Scenografia i kostiumy zaprojektowane przez Karolinę Barmowicz są proste, ale bardzo symboliczne. W kostiumach odbijają się wszystkie zmiany charakteru postaci, a scenografia idealnie oddaje prostotę miejsc, w których znajdują się postacie i „zagarnia” widza do świata spektaklu. Ja sama czułam się, jakbym była tam razem z jego bohaterami.

Muzyka skomponowana przez Rafała Mazura jest świetnie dopasowana, momentami nostalgiczna, a w innych miejscach po prostu smutna.

Reżyserka światła Karolina Gębska też wykonała kawał dobrej roboty. W bardzo ciekawy sposób „manipulowała” światłem, tak, by skutecznie prowadzić widza przez kolejne miejsca akcji. Byłam pod ogromnym wrażeniem, kiedy spostrzegłam, że w laboratorium światło jest białe i zimne, a kiedy jesteśmy w mieszkaniu Bei i Aarona, staje się cieplejsze, bardziej przytulne. Bardzo spodobał mi się ten zabieg i żałuję, że zauważyłam go dopiero w połowie spektaklu. Teatralna magia…

Natalia Zganiacz II Liceum Ogolnoksztalcace im. Wladyslaw Broniewskiego w Koszalinie Kronika
Natalia Zganiacz
II Liceum Ogólnokształcące im. Władysława Broniewskiego w Koszalinie

Nie mogę też pominąć użytych w spektaklu projekcji multimedialnych, które stworzył Paweł Feiglewicz-Penarski. To one bowiem oddzielały kolejne przeskoki czasowe w akcji spektaklu i zapraszały do wejścia w świat, w którym żyją jego bohaterowie. Jestem przekonana, że bez tych wizualizacji spektakl nie zrobiłby na mnie tak wielkiego wrażenia.

Chcę podkreślić, że „Laborantka” to godny obejrzenia i polecenia spektakl, który skłania nas do refleksji nad nami samymi i naszym miejscem w społeczeństwie. Czuje, że jeszcze długo będę myśleć nad głębokim przesłaniem tej sztuki.


teatr Kronika

Mistrzostwo w prostocie

Recenzja spektaklu „Trik Patricka”
w reżyserii Katarzyny Hory z Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu.

„Trik Patricka” to sztuka autorstwa Kristo Šagora, parokrotnie nominowana do kilku zagranicznych nagród i wielokrotnie wystawiana na scenach zagranicznych i polskich. Tym razem „wybrzmiała” na scenie Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego z Kalisza, w reżyserii Katarzyny Hory, która podczas jednego z wywiadów przyznała, że scenariusz sztuki (w przekładzie Iwony Nowackiej) był tak dobry, że nie trzeba było wyrzucać z niego ani słowa.

Spektakl, w którym na scenie widzimy tylko dwóch aktorów wcielających się w wiele postaci (w tym dzieci), skromna scenografia, brak bajeranckich efektów specjalnych czy wystrzałowych kostiumów, a wreszcie poruszenie w przedstawieniu tematu niepełnosprawności… Przecież tutaj wszystko mogło się nie udać, a jednak – na szczęście – tak się nie stało.

11-letni Patrick (Filip Kempiński) od zawsze chciał mieć starszego brata. Pewnego dnia podsłuchuje rozmowę rodziców, z której dowiaduje się, że jego marzenie nareszcie się spełni (ale tylko w pięćdziesięciu procentach, bo rodzeństwo, ku zdziwieniu głównego bohatera, jednak będzie młodsze). Z dialogu rodziców wynika również, że dziecko urodzi się z trisomią (aberracja chromosomowa, która polega na obecności dodatkowego, trzeciego chromosomu, zamiast standardowych dwóch – dop. autora), co doprowadzi do problemów w komunikacji.

Początkowo Patricka martwi taka perspektywa, ale z czasem uczy się, jak zaakceptować swojego brata (w tej roli Kamil Owczarek) takim, jakim będzie. Historię opowiada sam Patrick, który w trakcie poszukiwań odpowiedzi na kilka ważnych pytań (np. czym jest niepełnosprawność i jak może pomóc bratu) poznaje rozmaitych bohaterów.

Są oni świetnie zagrani przez dwóch aktorów wymienionych przeze mnie już wcześniej: Filipa Kempińskiego oraz Kamila Owczarka, dla których spektakl był debiutem w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu.

Każdy z nich wciela się w kilka ról (czasami nawet tych samych), co – muszę się przyznać – kilka razy sprawiło, że czułem się nieco pogubiony. Jednakże aktorzy i reżyserka robią wszystko, aby ułatwić widzowi odróżnienie jednego bohatera od drugiego. Zmiany głosu, używanie charakterystycznych gestów czy nawet taki mały szczegół, jak zapięcie bluzy, naprawdę pomagają w rozwianiu wątpliwości, która postać akurat wypowiada się na scenie.

Filip Kempiński, grający przez większość czasu tytułowego bohatera, robi to znakomicie. Tak łatwo jest przerysować rolę dziecka, a jemu wyszła ona bardzo naturalnie. Reszta bohaterów również zagrana jest dobrze, aczkolwiek w większą ilość postaci wciela się Kamil Owczarek, który nawet wykonuje na scenie (raz samotnie, innym razem w parze) akrobacje, a jego przezabawne wykonanie postaci nauczycielki języka niemieckiego na długo pozostanie w mojej pamięci. Tak duża ilość tekstu i bardzo szybkie tempo wypowiadania słów, ogrom ruchu scenicznego i przede wszystkim cała masa bohaterów do zagrania nie przeszkodziły aktorom w doskonałym wykonaniu swoich zadań scenicznych, a jednocześnie w widocznym bawieniu się swoimi rolami. Jestem absolutnie zachwycony i nie mogę znaleźć odpowiednich słów, aby wyrazić swoje uznanie dla obu panów. Ogromne gratulacje. Czapki z głów! Genialną grę aktorską perfekcyjnie uzupełniają wykonana przez Alexa Aleksiejczuka scenografia oraz muzyka autorstwa Katarzyny Bem. W połączeniu ze zmieniającym się światłem odpowiadają one głównie za tworzenie nastroju i oddanie emocji, które kryją się wewnątrz Patricka. Kiedy on czuł niepokój i lęk, ja również je poczułem. Gdy odetchnął z ulgą, także zrobiłem to samo. Natomiast kostiumy (Alex Aleksiejczuk) są bardzo proste i jednakowe w przypadku obu aktorów.

Trzy wymienione przeze mnie elementy spektaklu nie doprowadzają do przerostu formy nad treścią, ale sprawiają, że skupiamy się głównie na historii oraz grze aktorskiej, które są tutaj najważniejsze i stanowią o sile przedstawienia.

Doskonałym pomysłem na przyciągnięcie uwagi widza jest reżyserska uwaga do aktorów, żeby bardzo często wypowiadali swoje kwestie wprost do publiczności (jeden z nich rozpoczyna nawet spektakl, siedząc pośród widowni).

Milosz Gutowski II Liceum Ogolnoksztalcace im. Wladyslawa Broniewskiego w Koszalinie Kronika
Miłosz Gutowski
II Liceum Ogólnokształcące im. Władysława Broniewskiego w Koszalinie

Czasami, w trakcie bardzo szybkiego wypowiadania tekstu, padało kilka żartów opowiedzianych wprost do widowni, co sprawiało, że cała sala (w tym i ja) wybuchała śmiechem. Mimo że spektakl dotyka poważnych tematów, nie brak w nim elementów komediowych, co jeszcze bardziej sprawiło, że mogłem uwierzyć w świat widziany oczami dziecka, który został wykreowany na scenie.

„Trik Patricka” w reżyserii Katarzyny Hory jest sztuką, którą bardzo serdecznie polecam widzom w każdym wieku. Dostarczyła mi wielu chwil radości, ale podczas jej trwania padały ze sceny także kwestie, które są przesłaniem zarówno dla rodziców, jak i dla dzieci czy młodzieży.

Kilka piłeczek, cztery przenośne siedzenia, pięć świecących czworoboków oraz wspaniała gra dwóch aktorów wystarczyły, aby w nieco ponad godzinę opowiedzieć na scenie historię o przyjaźni, rodzicielstwie i akceptacji drugiego człowieka.
Jako starszy brat, w imieniu wszystkich starszych braci, po prostu dziękuję.


Absurd życia codziennego

Recenzja spektaklu „Opowieść o zwyczajnym szaleństwie”
w reżyserii Karoliny Krawczyk z Teatru Ochoty im. Haliny i Jana Machulskich w Warszawie.

Wchodząc na ten spektakl, miałam przeczucie, że nie będzie to zwykła opowieść. Już pierwsze sceny roztaczały aurę niepokoju – jakby absurd codzienności wkradł się na scenę: cicho, chłodno, bez zaproszenia. Czuć było chaos, który przypominał przeciąg w zamkniętym pomieszczeniu – niewidoczny, a jednak poruszający wszystko dookoła.

Każda scena działała jak zwierciadło – nie tyle realistyczne, co lekko pęknięte –
odbijające nasze ukryte lęki, niewypowiedziane tęsknoty i zakamuflowane rany. Oglądając, czułam się, jakbym zaglądała w czyjeś wnętrze, a równocześnie widziała odbicie własnych emocji. Było w tym coś poruszającego, niepokojącego i pięknego zarazem. Już światło, dźwięk i gra cienia na początku spektaklu wprowadzały w świat dziwnie znajomy, pełen napięcia, absurdu i subtelnego nieładu.

Scenografia Marka Idzikowskiego jest niezwykle sugestywna. Skromna w środkach, ale bogata w znaczenia. Ciemne, nierówne linie, ruchome fragmenty przestrzeni, chłodne światło, które podążało za postaciami – wszystko to sprawiało wrażenie, jakby scena żyła własnym życiem, pulsując emocjami. Puste kąty nabierały znaczenia, jakby skrywały coś więcej niż tylko cienie. Kilka rekwizytów potrafiło przemienić scenę w miejsce niepokoju – a może i piękna, tylko w dziwacznej formie. Szczególnie mocno zapadł mi w pamięć moment, gdy Mucha (Jan Litvinovitch) tańczył taniec Indianina – światło wydłużało jego cień do niemal groteskowych rozmiarów, nadając tej scenie charakter snu, z którego nie chce się wracać do rzeczywistości.

Muzyka (Piotr Trojanowski, Mateusz Skoczek) stała się nie tylko tłem – była osobnym bohaterem. Żywa, drapieżna, czasem ledwie wyczuwalna – jak szept, który coś ukrywa. Innym razem – gwałtowna, prawie fizycznie odczuwalna. Perkusyjne rytmy mieszały się z elektronicznymi efektami, budując atmosferę napięcia, które narastało i opadało niczym oddech. W momentach intymnych, dramatycznych czy groteskowych, muzyka wzmacniała emocje, rezonując z tym, co działo się na scenie – ale i z tym, co budziło się we mnie. Jakby dźwięki znały moje myśli, zanim zdążyłam je nazwać.

Kiedy na scenie pojawił się główny bohater Piotr (Filip Orliński) od razu widziałam, że to postać z krwi i kości, o niezwykłej wrażliwości. Delikatny, naiwny, przez innych uznawany za „głupiego” – poruszył we mnie coś głębokiego. Jego samotność była wyczuwalna, a jego czułość autentyczna. Nie było w nim nic teatralnego, był po prostu sobą. Pragnął być zrozumiany, a każda jego próba dotarcia do drugiego człowieka kończyła się kolejnym rozczarowaniem. Patrząc na niego, miałam wrażenie, że dotykam własnych, niewypowiedzianych emocji. Tych, których często się wstydzimy, bo świat nie ma cierpliwości do czułości.

Z kolei relacja Piotra z Janą (Martyna Czarnecka) była burzliwa, skomplikowana i magnetyzująca. Jana to postać pełna sprzeczności – silna i krucha, zmysłowa i obojętna. Przyciąga i odpycha, jednocześnie budząc fascynację i niepokój. Ich związek przypominałał taniec na linie – każdy krok mógł skończyć się upadkiem, a jednak nie mogli przestać.

Było w tym coś bolesnego, ale i prawdziwego. Oglądając ich, czułam swoje własne pragnienie bliskości i lęk przed zranieniem. Jakby historia tych dwojga dotykała wspólnego nerwu, który drży w wielu z nas.

Z kolei Mucha, kuzyn Jany, to prawdziwy kalejdoskop: chaotyczny, impulsywny, zagubiony. W chwilach samotności wpada na pomysły balansujące na granicy śmieszności i grozy. Jednocześnie śmieszny i tragiczny, jak postać z bajki dla dorosłych, z której nikt nie śmieje się naprawdę. Kiedy w jego świecie pojawia się Ewa (Martyna Czarnecka), zatraca się bez reszty. Ona – lekka, niezobowiązująca, szukająca jedynie zabawy – kontrastowała z jego głębokim zaangażowaniem, stworzyła napięcie, od którego trudno było się oderwać. Czułam ich emocjonalny dysonans – on chciał trwać, ona – unikać. A między nimi – cała gama uczuć, od zachwytu po frustrację. Jego Taniec Indianina w duecie z Ewą był jak symbol całego spektaklu – metafora zagubienia, fascynacji i desperackiego pragnienia. W tym rytuale było coś pierwotnego, surowego, a jednocześnie niezwykle emocjonalnego. Widziałam w nim odcienie melancholii, ekstazy, radości i bólu – splecione w jedno. To był moment, w którym wszystkie elementy spektaklu – światło, dźwięk, ciało, emocje – zlały się w jedną, żywą całość. I choć nie umiałam tego nazwać – wiedziałam, że dotyka czegoś bardzo osobistego. Wielka w tym zasługa autorki choreografii Adrianny Dorociak. Wielkie brawa!

Relacje rodzinne w „Opowieści…” są jak skomplikowany wzór na starym gobelinie – piękne z daleka, ale pełne supłów z bliska. Matka Piotra (Barbara Liberek) – impulsywna, kontrolująca, a jednak pełna uczucia – przypomina wulkan emocji, który nie umie znaleźć ujścia. Jej miłość dławi. Kocha syna, ale próbuje kontrolować każdy jego ruch, nie dostrzegając jego wrażliwości. Widząc ją, czułam gniew, współczucie i żal jednocześnie. Ojciec (Konrad Żygadło) – jak echo dawnych błędów – przypominał, że nie wszystko da się naprawić.

Na scenie pojawiło się wspomnienie dawnej relacji rodziców Piotra. Zobaczyłam ich młodych, pełnych życia, jeszcze przed tym, jak codzienność, lęki i nałogi zaczęły ich ranić. Kobieta była wtedy ognista i pełna pasji, a ojciec spokojny, z czułością w oczach – ich gesty, spojrzenia i drobne dotknięcia mówiły więcej niż słowa. To był moment pełen ciepła i niewypowiedzianej bliskości, której teraz w ich dorosłym życiu brakuje. Patrząc na to, poczułam falę nostalgii i smutku. Było coś tragicznie pięknego w świadomości, że to szczęście kiedyś istniało, a teraz pozostaje tylko w pamięci i cieniu ich późniejszych błędów.

W mojej głowie ich młodość mieszała się z własnymi refleksjami o tym, jak łatwo życie potrafi niszczyć miłość, jak kruche są chwile szczęścia i że wspomnienia mogą boleć równie mocno, jak teraźniejszość. Czułam współczucie, melancholię, a jednocześnie dziwne ciepło – jakby widok ich dawnych emocji zostawił we mnie ślad nadziei i ulotnej magii.

Sandra Roszkowska Zespol Szkol nr 1 im. Mikolaja Kopernika Kronika
Sandra Roszkowska
Zespół Szkół nr 1
im. Mikołaja Kopernika w Koszalinie

Po spektaklu długo jeszcze czułam jego obecność. Dźwięki, obrazy, emocje – wszystko we mnie pracowało. Myślałam o tym, jak łatwo wrażliwość pomylić z naiwnością, jak zwyczajność bywa najbardziej szaloną rzeczą na świecie. Każda postać – Piotr, Jana, Mucha, Ewa – odbijała we mnie fragment siebie i wszystkie moje pragnienia, lęki, tęsknoty. Podsumowując, „Opowieść…” to właśnie opowieść o nas samych – o lękach, pragnieniach, samotności, miłości, potrzebie bliskości i chaosie uczuć. To emocjonalny wir, który czasem jest jedynym sposobem, żeby naprawdę coś poczuć. Bawi, wzrusza, irytuje i zostawia ślad w sercu, sprawiając, że wychodzi się z teatru trochę bardziej świadomym siebie, trochę bardziej wrażliwym i gotowym na szaleństwo życia.

To jedno z tych przedstawień, które warto zobaczyć – nie tylko ze względu na grę aktorską i reżyserię, ale przede wszystkim dla emocji, jakie wywołuje. To nie jest spektakl dla tych, którzy lubią gotowe, szczęśliwe zakończenia i wygodne emocje. To teatr, który rozgrzebuje – trochę śmieszy, trochę boli, a przede wszystkim – zostawia ślad. Trwały.


Czym dla mnie jest moje ciało?

Recenzja spektaklu „Ciało dziewczyny”
w reżyserii Pameli Leończyk z Teatru Nowego im. Kazimierza Dejmka w Łodzi

Młodość, nastoletniość to czas, w którym zdarza się nam niekiedy (a może często?) rozmyślać na temat swojego ciała. Czym dla mnie jest? Czy je kocham, czy nienawidzę? Może stanowi jedynie wizualny element, utrzymuje duszę, wspomnienia i niewyleczone rany? Okazuje się, że niektóre z nich, te doświadczone w młodości, z pozoru płytkie, nadal tkwią w naszych sercach. Słowa i czyny, których doświadczyliśmy lata wcześniej, są niczym ostre noże tworzące rany tak głębokie, że nawet czas nie jest w stanie ich uleczyć. Do takich refleksji niejako „zmusił” mnie spektakl „Ciało dziewczyny” w reżyserii Pameli Leończyk.

W pierwszych minutach spektaklu poznajemy Daisy Now (Jolanta Jackowska) – dojrzałą, samotną kobietę, której wzrok jest w głównej mierze zwrócony w głąb pustej przestrzeni, jaką jest widownia. Czasem praktycznie bez słowa przygląda się Judy (Halszka Lehman) i Daisy Then (Rozalia Rusak) będącej nastoletnią wersją jej samej. To na tym etapie kobieta zaczyna konfrontować się z dawną sobą, dawnymi emocjami i przeżyciami, które wciąż towarzyszą jej w codziennym życiu. Natomiast młodsza wersja Daisy dopiero rozpoczyna poznawanie siebie i odkrywanie swoich własnych granic. Na imprezie poznaje Andy’ego (Maciej Kobiela), który jest jedynym chłopakiem, który zwrócił na nią uwagę. To potęguje jej ciekawość wobec Andy’ego. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że to właśnie pierwsza miłość roztrzaska jej serce na tak kruche kawałki, że jego ponowne poskładanie okaże się praktycznie niemożliwe.

Daisy Then postrzega swoją kuzynkę Judy jako pewnego rodzaju autorytet. Uważa ją za pewną siebie, niemal idealną dziewczynę z niezwykle ciekawym życiem. Największy kontrast pomiędzy nastolatkami zauważyłam w przezabawnej scenie gry w tenisa. Obydwie zamiast rakiet tenisowych używają głów, imitując przy tym dźwięk odbijającej się piłki. Świetne rozwiązanie sceniczne, a przy okazji bardzo zabawne. Judy jest zawsze wyprostowana i uśmiechnięta, wciąż jest wspierana i chwalona przez swojego ojca, Boba (Gracjan Kielar). Młoda Daisy to jej przeciwieństwo: niepewna, zgarbiona, wyraźnie nieradząca sobie z krytyką otoczenia. Pomimo tak ogromnych różnic, dziewczyny odnajdują w sobie nawzajem wsparcie. Obie stoją bowiem wobec kluczowego pytania tej sztuki: czym jest dla mnie moje ciało?

Jestem pod wielkim wrażeniem wszystkich kreacji aktorskich w „Ciele dziewczyny”. Jednak to postać Daisy Then wydała mi się najbardziej wyrazista i nadająca charakter całej historii. Pragnę tutaj złożyć specjalne gratulacje jej odtwórczyni Jolancie Jackowskiej za tak fenomenalną grę aktorską. Bez słów w dobitny sposób ukazywała emocje i myśli tkwiące w głowie bohaterki. Wraz z Rozalią Rusak wzbudziły we mnie ogromne rozczulenie. Szczególnie jedna z ostatnich rozmów pomiędzy nimi sprawiła, że naprawdę się wzruszyłam, a refleksje na temat poznawania przeszłości przez pryzmat własnego ciała pozostały ze mną na długi czas po wyjściu z teatru.

Scenografia i kostiumy, stworzone dla tego spektaklu przez Magdalenę Muchę, były z jednej strony bardzo oszczędne, a z drugiej niestandardowe. Od początku zastanawiałam się na przykład, co może oznaczać warkocz znajdujący się za fotelem zajmowanym przez Daisy Now, jednak kolejne sceny unaoczniły mi, że ten element scenografii jest bardzo istotny. Z kolei przestrzeń sceny wypełniona głównie białymi ścianami oraz zmieniającymi się różnobarwnymi światłami pozwalała na własne wyobrażenie miejsc, w których rozgrywa się historia „Ciała dziewczyny”.

Joanna Rybczynska I Liceum Ogolnoksztalcace im. Stanislawa Dubois w Koszaliniejpg Kronika
Joanna Rybczyńska
I Liceum Ogólnokształcące
im. Stanisława Dubois w Koszalinie.

Muzykę stworzoną przez Magdalenę Sewul uważam za ilustrującą genialnie zdarzenia dziejące się na scenie. Niekiedy bardzo delikatna melodia, snująca się w tle, tworzyła niesamowitą atmosferę. W innych momentach dynamiczna muzyka dodawała temperatury poszczególnym scenom. Najbardziej zapadła mi w pamięć piosenka śpiewana przez Judy. Muszę przyznać, że nawet po wyjściu z teatru wracałam pamięcią do scen wypełnionych jej melodią. Brawo!

Podsumowując, spektakl porusza poważny temat związany z akceptacją własnego ciała. Cała historia wywołała we mnie wiele emocji, począwszy od rozbawienia, przez ekscytację, aż po wzruszenie. Śmiało mogę polecić tę sztukę, zwłaszcza młodym dziewczynom, które wciąż błądzą w labiryncie przemyśleń o własnej dojrzałości. Bo przecież to nieistotne, ile mamy lat, skąd pochodzimy i jaka jest nasza płeć. Każdy człowiek jest tak samo wyjątkowy i wystarczający sam w sobie. Uważam spektakl „Ciało dziewczyny” za godny obejrzenia oraz zatrzymania się na chwilę.

Warto pomyśleć: czym dla mnie jest moje ciało?