Kamila Rogowska „wychowała się” w teatrze, z którym związani są jej rodzice, jednak zawodowe życie związała z filmem. Przez wiele lat byłą częścią zespołu Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”, a w tym roku podczas festiwalu mogliśmy obejrzeć trzy obrazy, przy których pracowała jako kierowniczka produkcji i/lub producentka wykonawcza: krótkometrażową „Granicę” i „Szmonces o dybuku”, a także pełnometrażową „Utratę równowagi”. Za chwilę rozpoczyna pracę na planie kolejnego filmu.
Jak to jest być po drugiej stronie festiwalu Młodzi i Film?
Super uczucie. Przy festiwalu pracowałam siedem lat, jeszcze rok temu, w tym już nie mogłam (śmiech). Dla mnie to zawsze było bardzo ważne wydarzenie. Kiedy byłam młodsza, urywałam się ze szkoły, żeby oglądać festiwalowe filmy. Myślałam wtedy, że może kiedyś znajdę się po tej drugiej stronie, ale zakładałam, że będę w filmach grać, a nie je produkować. Cudownie w tym roku spotykać ludzi z festiwalowego zespołu, znajomych z Bałtyckiego Teatru Dramatycznego, gdzie pracują moi rodzice. Czuję tu ogromne wsparcie i życzliwość.
„Utrata równowagi” to Twój debiut w pełnym metrażu. Co było wcześniej?
Zaczęłam od pracy w firmie, która realizowała dużo projektów finansowanych przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Były to krótkie formy dokumentalne o pisarzach polskich, np. „Czas przeszły niedokonany. Gustaw Herling-Grudziński” czy „Leopold Tyrmand – życie bez kompromisów”, które można było obejrzeć w TVP Kultura. Świetnym projektem była realizacja teledysków zespołów ludowych z Podlasia z cyklu „Etniczna nuta”, zrealizowaliśmy też spektakl teatralny „Prorok”, z którym jeździliśmy po całym Podkarpaciu. Organizowaliśmy konferencje naukowe, później zrobiliśmy jeszcze dwa filmy filmy dokumentalne pełnometrażowe. Praca w tej firmie dała mi mnóstwo okazji do sprawdzenia się w roli organizatorki i utwierdziła mnie w przekonaniu, że się nadaje do tego zawodu. W międzyczasie bywałam też pomocnikiem na różnych planach, angażowałam się w różne projekty, często niepłatne, żeby pozbierać doświadczenia i poznać osoby z branży. Skończyłam też kurs dla młodych producentów, żeby obyć się z branżą właśnie, poznać jej mechanizmy. Pracę przy fabułach zaczęłam w ramach programu „30 minut” w Studia Munka i tu powstały filmy „Entropia” w reżyserii Anny Fam-Rieskaniemi, „Granica” w reżyserii Marii Magriel, a niebawem premierę będzie miała „Kołysanka dla psa” w reżyserii Joanny Różniak.
Przejście z tych krótszych form do pełnego metrażu było trudne?
Bardzo się stresowałam. Najtrudniej było przed pierwszym dniem zdjęciowym. Szukanie lokacji, umawianie terminów, planowania ujęć, budżet i mnóstwo innych rzeczy do ogarnięcia. Stres był też na planie – mój dzień zaczynał się o świcie od sprawdzenia maili i uświadomienia sobie, ile rzeczy jest do zrobienia i załatwienia (śmiech). W mojej pracy trzeba umieć przewidywać, co może się „wykrzaczyć”, i mieć na to plan A, B i C. Do tego tempo pracy: kilkanaście dni – tyle trwał nasz plan – po dwanaście godzin. Kierownik produkcji pierwszy przychodzi na plan i ostatni z niego schodzi. Na szczęście miałam wsparcie w Korku (Bojanowskim, reżyserze „Utraty równowagi” – dop. am), z którym pracowaliśmy wcześniej, a on we mnie. Zresztą cały zespół się mocno wspierał.

Jak sobie radzisz z napięciami na planie?
Jestem niekonfliktowa. Kiedy coś zaczyna się psuć, oddalam się, uspokajam i wracam, żeby nie rozmawiać w emocjach, ale na spokojnie szukać rozwiązania. To bardziej konstruktywne. Przy „Utracie równowagi” nie mieliśmy spięć. Byliśmy jednakowo podekscytowani, zestresowani i nie mieliśmy czasu na kłótnie. Dbaliśmy o siebie, pytaliśmy wzajemnie o samopoczucie, jeśli ktoś miał słabszy dzień mogliśmy to przegadać i sobie pomóc.
Co Was tak scaliło?
W każdym pionie była osoba, która debiutowała. Warunki były trudne i każdego, kto dołączał do zespołu, uprzedzaliśmy, w czym uczestniczy. Nie chcieliśmy mieć w grupie kogoś, kto nie czułby entuzjazmu mimo trudności, bo właśnie to potem prowadzi do napięć. Mikrobudżet to małe wynagrodzenia, ciężka praca i brak komfortu, ale możliwość zrealizowania pełnej fabuły te trudy wynagradza. Trochę jak obóz przetrwania, ale byliśmy w nim razem. Najważniejsze, że bardzo się lubimy, zbudowaliśmy trwałe relacje i chcemy pracować ze sobą przy dalszych projektach.
Trafiliście do konkursu głównego ubiegłorocznego festiwalu w Gdyni. Byliście tam podobno najliczniejszą ekipą.
Tak, do Gdyni pojechało 30 osób, cała nasza ekipa filmowa właściwie. Przyjechali też nasi znajomi z całej Polski i rodziny. Łącznie naliczyliśmy ponad 200 osób. Każdy z naszej grupy miał gadżety – bluzy, czapki, więc byliśmy też bardzo zauważalni.
Rzadko się zdarza, jeśli w ogóle, żeby w głównym konkursie znalazł się film mikrobudżetowy.
Wcześniej była osobna sekcja dla mikrobudżetów, w tamtym roku nie, więc trochę byliśmy w kropce. Ale zgłosiliśmy się do konkursu głównego. Kiedy dostałam wiadomość, że „Utrata równowagi” przeszła tę selekcję chyba po raz pierwszy w życiu rozpłakałam się ze szczęścia. Stało się to w czasie, kiedy siedziałam z telefonem w ręku i szukałam opieki dla psa przed wyjazdem. Nagle serią zaczęły napływać smsy z gratulacjami. Zaczęłam skakać z radości i dopiero kiedy uspokoiłam emocje, zadzwoniłam z gratulacjami do reżysera (śmiech).
A po Gdyni i zdobytych tam nagrodach coś się zmieniło? Otworzyły się dla Ciebie drzwi do kolejnych projektów?
Przede wszystkim była to okazja, żeby pokazać swoją pracę w miejscu kluczowym dla filmowej branży i dla szerszej publiczności. Spotkałam na festiwalu mnóstwo osób, rozmawiałam o współpracy, pojawiły się nowe propozycje.
Czym się teraz zajmujesz?
Pracuję w firmie, która wyprodukowała „Utratę równowagi” i zajmuje się głównie reklamami. To kolejna rzecz, której chcę się uczyć, i przez ostatnie pół roku to właśnie robię. Poza tym jestem przed planem kolejnego filmu fabularnego. To też będzie debiut, tym razem w ramach „60 minut” Studia Munka, w reżyserii Marii Wider. Zdjęcia rozpoczną się latem, na Mazurach.
A na wielki budżet jesteś gotowa?
Nie wiem. Na pewno chciałabym przetestować się w takiej pracy, ale przy ogromnej ekipie, pieniądzach i odpowiedzialności chyba jednak wolałabym na tym etapie mieć kogoś bardziej doświadczonego przy sobie. Dużo umiem, doceniam swoje możliwości, pracowałam sama i uczyłam się na własnych błędach, ale trochę brakowało mi mentora, z którym mogłabym pewne rzeczy przedyskutować.
Kierownik produkcji to taki „ogarniacz”: zajmuje się organizacją planu, budżetem, logistyką, właściwie wszystkim. Jakich cech wymaga Twój zawód?
„Ogarniacz” to odpowiednie słowo (śmiech). Podczas dyskusji „Szczerość za szczerość” po filmie „Granica” jego operator powiedział, że na planie jestem pitbulem. Strasznie mnie to rozśmieszyło, ale coś w tym jest. Trafiłam do tego zawodu trochę przez przypadek. Chciałam zostać aktorką, nie udało się, wpadła mi do głowy organizacja produkcji filmowej w Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Na planie przydaje się nie tylko wiedza ze szkoły, ale też wcześniejsze doświadczenia z licznych zajęć dorywczych czy pracy w ośrodku wypoczynkowym, gdzie przeszłam wszystkie stanowiska, szczeble i nauczyłam się doskonałej organizacji. Poza tym jestem po szkole sportowej, a więc nie jest mi obca dyscyplina, jestem zawzięta, jak sobie coś postanowię, konsekwentnie to robię, i to jak najlepiej. Umiem pracować z napiętym grafikiem i w ścisłym harmonogramie. Na planie to wszystko procentuje, a poza tym spokój, pokora, opanowanie przy dużym natłoku spraw.
Utrata równowagi Ciebie nie dotyczy?
No nie (śmiech).
Podjęliście w filmie bardzo aktualny i niewygodny temat – przemocy w szkołach artystycznych. Jak zareagowała na wasz film branża?
Nasz film nie jest odbierany jako skandalizujący czy nawet oceniający. Wiele osób, także niepracujących w teatrze czy filmie, odnajduje się w temacie filmu. Myślę, że uniwersalność to jego największa moc. Widzowie z różnych środowisk podczas pokazów przedpremierowych potwierdzali, że znają pokazane w tej historii mechanizmy, że doświadczają podobnych relacji w pracy, mówili, że w końcu ktoś nazwał to, czego sami nie umieli zdefiniować albo pokazał coś, z czego nie do końca zdawali sobie sprawę. Tym bardziej że nie opowiadamy o klasycznym mobbingu czy przemocy fizycznej, a raczej o przemocy w białych rękawiczkach. Nie spotykamy się z krytyką, raczej z refleksją.
Chciałaś być aktorką. Wasz film pokazuje okropną stronę tego zawodu – mniej żałujesz teraz, że się nie udało?
Rzeczywiście na początku bardzo żałowałam, że nie udało mi się zrealizować marzenia, ale dziś myślę, że lepiej sprawdzam się w obecnym zawodzie. Dzięki pracy z aktorami wiem też, że nie mam specyficznego aktorskiego vibe’u. Na pewno nie chciałabym być na świeczniku i nie spełniłabym się w tego typu przestrzeni.
Wychowałaś się właściwie w teatrze, czemu więc film?
Zawsze interesowałam się filmem. Przyszłość układałam pod aktorstwo, uczyłam się w szkole aktorskiej, ale kiedy nie wyszło, chciałam znaleźć coś, co pozwoliłoby mi być blisko teatru albo filmu właśnie. Teatrologia czy inne studia teoretyczne mnie nie interesowały. Nie lubię pisać, więc scenariopisarstwo też nie było dla mnie. Chciałam działać. Produkcja filmowa to przypadek, ale udany.
Co na to rodzice, związani całe życie z teatrem?
Po prostu przyjmowali ze spokojem i zrozumieniem rozliczne zmiany miejsc zamieszkania i kolejne pomysły (śmiech). Zawsze dawali mi i bratu wolną rękę, nie krytykowali naszych decyzji, nie musieliśmy martwić się, co powiedzą. Bardzo nas wspierali, cobyśmy nie robili i czego nie wymyślili. Myślę, że „Utrata równowagi” jest dla nich ostatecznym potwierdzeniem, że dobrze wybrałam.
A jak się odnalazłaś się w branży filmowej, która podobno nie jest przyjaznym środowiskiem?
Właściwie to, że jestem częścią branży, naprawdę dotarło do mnie, kiedy na planie pojawił się Tomasz Schuchardt, aktor z pierwszej ligi. Odkąd zobaczyłam go w filmie „Chemia” chciałam z nim kiedyś pracować, a teraz zagrał w naszym debiucie. Myślę, że środowisko filmowe jest trudne jak każde inne. Nie marzyłam natomiast nigdy o czerwonych dywanach, nie mam potrzeby bywania na salonach, choć oczywiście rozumiem, że przy promocji filmu trzeba uczestniczyć w spotkaniach towarzyskich. Dzień przed majową premierą nie miałam nawet eleganckiej sukienki i na szybko pożyczałam ją od koleżanki piosenkarki (śmiech). Ważna jest dla mnie sama praca, ludzie, których spotykam, z którymi współpracuję. Szczerze mówiąc, wszystko wokół „Utraty równowagi” działo się tak szybko, że nie miałam kiedy tego przefiltrować, przemyśleć, odstawić i chyba do końca nie dotarł do mnie sukces filmu.
Premiera kinowa była w maju, za wami nagrody w Gdyni i nie tylko. Jaka jest dalsza droga filmu?
Dostaliśmy się na prestiżowy 27. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Szanghaju – tam „Utrata równowagi” będzie miała międzynarodową premierę (w momencie oddania „Prestiżu” do druku, wiemy, że film otrzymał na festiwalu nagrodę za scenariusz – dop. am). Ja niestety nie jadę, bo jak mówiłam, zaraz wchodzę na plan. A nawet gdybym pojechała, myślami byłabym na nowym planie, bo już jestem w trybie przygotowawczym. Będziemy też na wielu festiwalach filmowych w Polsce.
A w Koszalinie bywasz często?
Niestety nie – dwa razy w roku, na święta. Dodatkową okazją do odwiedzin był zawsze festiwal „Młodzi i Film”, choć to też praca od rana do wieczora. Mieszkam na co dzień w Warszawie, odległość do Koszalina jest duża, przy takim natłoku pracy trudno mi wygospodarować czas. Ale lubię z Warszawy uciekać. Lubię Koszalin i gdybym mogła, tobym tu pracowała. Tęsknię strasznie za rodzicami i zazdroszczę tym, którzy mają ich blisko. Jak już jestem w Koszalinie, chcę się nimi nacieszyć, spotkać ze wszystkimi znajomymi, zawsze jadę do nadmorskiego spa, żeby się wygrzać w saunie i codziennie jestem nad morzem. Strasznie mi go brakuje. Morze to jedyne miejsce, gdzie naprawdę potrafię odpocząć. Gapię się w wodę i nie myślę o niczym.

„Utrata równowagi” jest reżyserskim debiutem pełnometrażowym Korka Bojanowskiego. Opowiada historię studentki Mai, która wraz z przyjaciółmi przygotowuje dyplom w szkole teatralnej pod okiem stosującego kontrowersyjne metody pracy reżysera. Podczas 49. Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni w 2024 roku film otrzymał: wyróżnienie Jury dla Nel Kaczmarek (odtwórczyni roli Mai), wyróżnienie za debiut reżyserski lub drugi film dla Korka Bojanowskiego, Don Kichota – Nagroda Polskiej Federacji Dyskusyjnych Klubów Filmowych oraz Złotego Klakiera (najdłużej oklaskiwany film festiwalu). W Koszalinie Jantary odebrali: Nel Kaczmarek za odkrycie aktorskie – rola kobieca i Mikołaj Matczak za odkrycie aktorskie – rola męska. Kinowa premiera filmu odbyła się 9 maja 2025 roku. Na 27. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Szanghaju „Utrata równowagi” zdobyła nagrodę za najlepszy scenariusz.
Kamila Rogowska – koszalinianka, ukończyła I Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Dubois w Koszalinie, a wcześniej Gimnazjum nr 6 w i Sportową Szkołę Podstawową nr 1. Jej tata Wojciech Rogowski jest aktorem, mama Izabela Rogowska – inspicjentką i fotografką. Absolwentka katowickiej szkoły filmowej (produkcja filmowa i telewizyjna), ukończyła również Akcelerator KIPA dla Młodych Przedsiębiorców Sektora AV. Ma doświadczenie zarówno w produkcji filmów dokumentalnych, jak i fabularnych. Obecnie mieszka w Warszawie.