Gdy 80 lat temu pomorski Köslin stał się polskim Koszalinem, priorytetem dla nowych władz stało się usunięcie wszelkich śladów wielowiekowej niemieckiej obecności w mieście. Niszczono pomniki oraz usuwano nie tylko niemieckie szyldy na murach budynków, ale nawet opatrzone niemieckimi nazwami przedmioty codziennego użytku. Dziś z dawnych śmietników trafiają do muzeów i prywatnych kolekcji.
W jednym z numerów „Wiadomości Koszalińskich” ukazujących się jesienią 1945 roku anonimowy felietonista wymieniał ówczesne bolączki miasta, do których zaliczył niemieckie szyldy w Koszalinie. „Najwyższy już czas, żeby Szanowni Obywatele zabrali się trochę energiczniej do załatwienia tej sprawy. (…) Resztki niemczyzny muszą być zlikwidowane”. – pisał z przekąsem. Usuwanie napisów niemieckich dotyczyło nie tylko licznych reklam wymalowanych na fasadach budynków. W lipcu 1948 roku zastępca koszalińskiego burmistrza w piśmie do starosty informował, że „w końcu przystąpiono do likwidacji napisów niemieckich w domach prywatnych”. Chodziło przede wszystkim o klatki schodowe, w których usuwano lub zamazywano „prywatne napisy na drzwiach i inne domowe wywieszki”, w tym „na skrzynkach listowych”.
Urzędników Zarządu Miejskiego kłuły w oczy również oferowane w sklepach towary „w oryginalnych niemieckich opakowaniach jak czekolada, środki do czyszczenia metali, żyletki do golenia, filmy, proszek do prania”, z których nakazano usunąć niemieckie napisy. To samo dotyczyło lokali gastronomicznych, gdzie wciąż wykrywano „dużo rozmaitych przedmiotów jak popielniczki, bloczki do kasowania gotówki, obrazy reklamowe, kufle do piwa, papier do pakowania”, a także „skrzynki z wypalonymi napisami firmowymi w języku niemieckim, w których miejscowy Państwowy Browar oraz inne rozlewnie piwa dostarczają swe produkty”. Przedmioty te trafiały ostatecznie na wysypiska śmieci porozrzucane na terenie miasta, nierzadko z całymi bibliotekami niemieckich książek. Nawet zdewastowane księgozbiory i obiekty muzealne, które pierwszemu powojennemu kierownikowi muzeum udało się uchronić, komisja kontrolująca tę placówkę w 1949 roku uznała za „zbiorowisko niemczyzny i artyzmu niemieckiego”, uznając, że „Naprawy przedmiotów przedstawiające niemieckość były bezcelowe i bezpodstawne wydawanie pieniędzy państwowych przeznaczonych na podniesienie kultury polskości na terenie pomorza środkowego” (pis. oryg.) Przez kolejne lata i dziesięciolecia usuwano również niemieckie pomniki i tablice pamiątkowe. W dokumentach władz miasta z 1946 wymienione jest „rozbicie niemieckiego pomnika przy Placu Słowiańskim (chodzi o pomnik poległych żołnierzy koszalińskiego 54. regimentu piechoty von der Goltz) i przy Placu Miejskim” (chodziło o cokół wcześniej ukrytego pomnika Fryderyka Wilhelma I).

Ze śmietnika do muzeum
Ślady codziennego życia dawnych niemieckich mieszkańców jednak przetrwały. Dotyczyło to przede wszystkim domów mieszkalnych, które – jeżeli nie zostały wcześniej splądrowane przez sowieckich żołnierzy i szabrowników – pierwsi polscy osadnicy obejmowali z kompletnym wyposażeniem w sprzęty domowe i meble. W szafach nadal wisiały ubraniowe wieszaki z wypalonymi nazwami przedwojennych niemieckich sklepów, a na ścianach wciąż wisiały obrazy i reprodukcje niemieckich artystów. Większość z tych przedmiotów dalej służyła nowym mieszkańcom, którzy nie dostawali ich jednak za darmo. W myśl przepisów, tzw. mienie poniemieckie stawało się własnością państwa, lokator wyposażonego mieszkania musiał więc za sprzęty zapłacić, posiadając jedynie prawo pierwokupu. W wypadku instrumentów muzycznych, które musiały być zgłoszone i zarejstrowane w urzędzie, nie miał nawet tego prawa. Aby stać się właścicielem np. pianina stojącego w przydzielonym mieszkaniu, należało wpierw udowodnić umiejętności lub przynajmniej predyspozycje muzyczne, aby uzyskać zgodę na jego „przydział”, a następnie za nie zapłacić.
Z czasem jednak sprzęty się zużywały, a ich nowi właściciele nie mieli do nich sentymentu z powodów rodzinnych. Stare komody szły do pieca lub na śmietnik, a w ich miejsce kupowano meblościanki. Lokalne instytucje zajmujące się przeszłością miasta i regionu albo zajmowały się jedynie dokumentacją (Archiwum Państwowe) albo – tak jak muzeum – omijały „niemczyznę”, koncentrując się na wystawach archeologicznych prezentujących bezpieczne politycznie „Pradzieje Pomorza Środkowego” bądź „promujące polskość” sprowadzane z innych muzeów etnograficzne ekspozycje w rodzaju „Stroje ludowe Polski południowo-wschodniej”.
Przełom nastąpił po roku 1989, gdy zaczęto odkłamywać historię i odkrywać rozmaite „białe plamy” w historii. Koszalin przestał być „wyzwolony” i stał się „zdobyty”, a niemiecka przeszłość przestała być tematem tabu. W lokalnej prasie zaczęły ukazywać się teksty przybliżające życie niemieckich mieszkańców sprzed 1945 roku. Dzięki wymienialnej złotówce i internetowi upowszechniło się kolekcjonerstwo i coraz więcej osób zaczęło zbierać początkowo stare koszalińskie widokówki, a z czasem wszelkie przedmioty związane z dawnym Koszalinem: butelki po piwie w skrzynkach z niemieckimi napisami, talerze czy popielniczki z nazwami dawnych koszalińskich lokali, które 80 lat wcześniej budziły oburzenie władz i były systematycznie niszczone. Nowi właściciele tych przedmiotów z czasem zaczęli poszukiwać historii miejsc, z których pochodziły.

Kapsuła czasu
Wybitny polski artysta malarz i kolekcjoner Franciszek Starowieyski powiedział kiedyś, że „człowiek jest tylko epizodem w życiu przedmiotów”. Ta refleksja bardzo pasuje do tego, co można zobaczyć nie tylko w muzealnych gablotach, ale również na pchlich targach (również na koszalińskiej giełdzie), giełdzie kolekcjonerów organizowanej co miesiąc w Koszalińskiej Bibliotece Publicznej, a także wciąż w wielu koszalińskich domach. Jeszcze kilkanaście lat temu podczas oględzin mieszkań wystawionych do sprzedaży widywałem stare „poniemieckie” meble i wiszące na ścianach reprodukcje bądź obrazy pozostawione w 1945 roku przez dotychczasowych właścicieli. Wnętrze jednego z domów przy ulicy Traugutta po dziś dzień sprawia wrażenia kapsuły czasu. Wciąż stoją tam przedwojenne komody i szafy kupione w latach 30. XX wieku przez pierwszych właścicieli, dom ogrzewają stare żeliwne grzejniki, przy których stoją wielkie kufry z wymalowanymi inicjałami KR. Na ścianach wiszą pozostawione w 1945 roku obrazy. Zachowała się nawet kuchnia gazowa firmy Junkers, a niemiecki stojak na choinkę sprzed 90 lat jest używany w każde Boże Narodzenie. W kredensie wciąż stoją kieliszki z wygrawerowanymi inicjałami właściciela oraz zachowane w doskonałym stanie obrusy sprzed 90 lat z wyszytymi inicjałami gospodyni. To co wyróżnia ten dom spośród innych, to witraż nad drzwiami wejściowymi przedstawiający olimpijskie koła, datę 1936 upamiętniającą dwa ważne wydarzenia dla właściciela: berlińską olimpiadę i narodziny córki oraz słowo „Dobrice” będące serbsko-łużycką wersją nazwy podberlińskiej miejscowości Doberitz, skąd pochodził. Udało mi się ustalić, że był nim zawodowy oficer Wehrmachtu Karl Rogge, który do 1945 roku mieszkał tam z żoną Anne-Marie i dwiema córkami. Wojnę spędził w Koszalinie jako szef Kreiswehrersatzamtes (odpowiednik Wojskowej Komendy Uzupełnień). 1 marca 1945 roku jego żonie i córkom udało się uciec z Koszalina pociągiem; on wcześniej trafił na Zachód, gdzie dostał się do angielskiej niewoli. Został z niej zwolniony w lipcu 1945 roku. Z całego rodzinnego majątku udało się ocalić to, co zmieściło się w 17 walizkach oznakowanych wymalowanymi niebiesko-żółtymi pasami (kolory herbu rodziny Rogge), inicjałami KR i „szczęśliwą” dla niego liczbą 17. Reszta została utracona i rodzina musiała zacząć wszystko od nowa. W ich dawnym domu pojawił się nowy lokator. Był nim Mieczysław Lubczyński, wówczas odpowiadający za transport tzw. grupy inicjatywnej organizującej życie w polskim Koszalinie, a następnie wieloletni dyrektor administracyjny koszalińskiego szpitala. Do niedawna mieszkała tam jego córka z rodziną, obecnie dom ma nowego właściciela.

Meble oberpostmeistra
Czas zatrzymał się również w jednym z domów przy ulicy Harcerskiej wzniesionym 100 lat temu przez trzech wysokiej rangi urzędników Dyrekcji Poczty Rzeszy. Obecni lokatorzy jednego z mieszkań wciąż używają pozostawionych tam mebli: komody, kredensu, szafy i dużego lustra w dębowych ramach. Na ścianie wisi niedziałający już co prawda zegar oraz wciąż działający barometr przepowiadający pogodę od „Sturm” (burza) po „schön Wetter” (piękna pogoda). W wiszącym od 90 lat pokojowym żyrandolu z ebonitowymi kloszami zmieniane są tylko żarówki. Wyposażenie uzupełnione jest przedmiotami przywiezionymi w 1945 roku przez polskich przesiedleńców zza Buga, tyle że wiekowy sagan służy już tylko jako donica do kwiatów.

Fot. Krzysztof Urbanowicz
Rodzinna pamiątka
Niektóre z przedmiotów znalezionych przez polskich osadników w poniemieckich domach mają dziś wartość sentymentalną również dla ich dzieci i wnuków jako pamiątki rodzinne. Zdarza się, że po latach, na fali zainteresowania blokowaną przez ponad pół wieku historią tych ziem, udaje się odnaleźć ich właścicieli. Czasem, jak wypadku domu z olimpijskim witrażem, następuje spotkanie i podtrzymywana korespondencyjnie znajomość potomków dawnych i obecnych włascicieli. Czasem jedynym śladem dawnych lokatorów jest tylko nazwisko odnalezione w książce adresowej i/lub akt urodzenia przechowywany w Archiwum Państwowym. Czasem nie udaje się zidentyfikować nawet nazwiska, ale sam przedmiot ujawnia swoją niezwykłą naturę. Tak było z pewną niewielką saszetką, na której drobniutkimi koralikami wyszyto obrazek przedstawiający po jednej stronie rotundę, rosnące obok niej drzewa oraz pojedynczą, jak gdyby starożytną kolumnę, a po drugiej globus lub astrolabium oraz narzędzia architekta: cyrkiel i węgielnicę. Dla Iwony Sławińskiej, koszalińskiej historyczki i regionalistki, ta saszetka była poniemiecką pamiątką rodzinną po ojcu, który używał jej w podróżach jako kosmetyczki na przybory toaletowe. Dopiero po 70 latach, trochę przypadkowo odkryła, że symbolika wyszytych przedstawień oraz sposób wykonania bardzo przypominają eksponat, który wypożyczony z muzeum w Stralsundzie znalazł się w 2018 roku w koszalińskim muzeum na wystawie poświęconej pomorskiej masonerii. Czy ojcowska kosmetyczka należała do masona z dawnego Darłowa, noszącego przed 1945 rokiem nazwę Rügenwalde, nie sposób dziś ustalić. Wojna przerwała ciągłość historii tych ziem i jej przeszłość jest dziś trudniejsza do ustalenia niż gdzie indziej.

Fot. Krzysztof Urbanowicz
Zbieracze i kolekcjonerzy
Według Franciszka Starowieyskiego należy odróżnić zbieracza od kolekcjonera „rozumiejącego naturę rzeczy”. Dla zbieraczy przedmioty to inwestycje lub dekoracje. Kolekcjoner wraz z przedmiotem posiada wiedzę – o nim, o jego historii i czasach, w których powstał, o podobnych przedmiotach i ich twórcach. Jak się wyraził: „Kolekcjoner gromadzi wiedzę dla przyszłych pokoleń i to tę, którą nie zawsze są w stanie zebrać muzea, w swej istocie polegające na pracownikach etatowych, a nie na miłośnikach sztuki”. Ogromna kolekcja przedmiotów związanych z produkcją piwa w Koszalinie i zgromadzonych przez Artura Piątka została wyeksponowana w prywatnym Muzeum Piwowarstwa przylegającym jego Minibrowaru Kowal. Do również prywatnego Salonu Historycznego prowadzonego w podziemiach koszalińskiego hotelu Gromada przez grupę zapaleńców trafiają i są eksponowane nawet drobne przedmioty związane z przeszłością miasta – tą niemiecką i tą powojenną polską. Przebogate kolekcje artefaktów związanych z miastem i regionem zebrane przez miłośników historii są pokazywane w internecie oraz wypożyczane na wystawy organizowane przez koszalińskie Muzeum lub Archiwum Państwowe. Co istotne – wszyscy ci kolekcjonerzy potrafią dzielić się nie tylko przedmiotami, ale również wiedzą o nich. Butelki i popielniczki z napisem „Kösliner Bier” lub filiżanki i talerze z przedwojennym herbem miasta przedstawiającym głowę św. Jana na misie, które kilkadziesiąt lat temu trafiały na śmietniki jako niechciane świadectwo niemieckości regionu, dziś nie tylko zachwycają dawnym czarem, ale również służą edukacji pozbawionej już ideologicznej otoczki. Wielka w tym zasługa prywatnych darczyńców takich jak Zbigniewa Wojtkiewicz, dzięki któremu do koszalińskiego Archiwum Państwowego trafiły liczne stare zdjęcia, pocztówki, dokumenty i przedmioty związane Koszalinem i który niedawno podarował Muzeum w Koszalinie zegar kominkowy sygnowany przez koszalińskiego zegarmistrza Otto Hammela. Ta forma ocalania od zapomnienia wspólnej historii została dostrzeżona i w 2020 roku uhonorowana przez Naczelnego Dyrektora Archiwów Państwowych ustanowieniem „Dnia Darczyńcy”, przypadającym 6 grudnia. To dzięki nim przetrzebione ślady przeszłości tych ziem powoli ponownie wychodzą na światło dzienne.

Fot. Krzysztof Urbanowicz