izabela rogowska 10 Temat z okładki

Życie, to nie tylko scena

Marcin Tomaszewski od tego sezonu dołączył do obsady aktorskiej Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w Koszalinie. Teatr, to jego pasja, którą na różnych scenach w Polsce, realizuje od dziecka. Jednak bycie aktorem, to nie jedyna dziedzina życia, która go interesuje

– Koszalin nie jest nieznanym dla Ciebie miejscem. Można chyba powiedzieć, że tu wróciłeś?

– To prawda. Urodziłem się w Sianowie, ale w Koszalinie chodziłem do liceum i tu trafiłem do Studia Artystycznego w Centrum Kultury 105, prowadzonego najpierw przez Halinę i Krzysztofa Ziembińskich, a obecnie przez Ewę Czapik-Kowalewską i Rafała Kowalewskiego. Chociaż przygoda z teatrem zaczęła się w Sianowie, ponieważ Przemysław Ostrowski – mój nauczyciel muzyki, dostrzegł we mnie talent muzyczny, a potem, kiedy byłem w gimnazjum, pojawiły się zajęcia teatralne prowadzone przez Joannę Sosnowską. Mogę więc powiedzieć, że ten teatr pojawiał się już od najmłodszych lat. I w zasadzie był moment, w którym już wiedziałem, że będę aktorem. Wiąże się z tym także postać Ewy Wolskiej – nauczycielki polskiego, która kiedy usłyszała, że chcę iść do szkoły gastronomicznej, zezłościła się na mnie i wręcz zakazała mi tego wyboru.

– Przyznam, że szkoła gastronomiczna, to dość zaskakujące. Lubiłeś gotować?

– Nie tylko lubiłem, ale lubię nadal. U nas w domu, to ja zajmuję się gotowaniem. Myślę, że gdyby przyszedł taki czas, że nie umiałbym się odnaleźć w teatrze czy filmie, to mógłbym się zająć gotowaniem zawodowo. Lubię różne kuchnie, ale też mam kilka popisowych dań, które chętnie gotuję. Do nich na pewno zalicza się bigos, carbonara, fasolka po bretońsku i schabowy. Potrafię także upiec sernik czy tort irysowy, który jest moim popisowym ciastem. Jak widzisz, to są bardzo różne dania więc trudno powiedzieć, że którąś z kuchni świata lubię najbardziej. Chociaż?… Jest takie jedno danie, które zamawiamy w różnych miejscach i to jest tajskie curry.

– Gotowanie, na pewno w polskiej tradycji, kojarzy się także ze świętami. Lubisz Boże Narodzenie?

– Uwielbiam, to moje ulubione święto. Rodzinny klimat, który wtedy się tworzy, to jest coś, co zawsze mam w sercu. Nas zawsze było dużo: siostry, brat, wujkowie i ciocie więc ta atmosfera ciepła i bliskości była odczuwalna. Boże Narodzenie kojarzy mi się oczywiście z choinką, którą przywoził Tata, a my przekonywaliśmy Mamę, że należy ją ubrać wcześniej niż w samą Wigilię. To także kuchnia pełna ludzi, szykujących, gotujących i krojących warzywa na sałatkę.

Mama rządzi kuchnią w Wigilię, a w Boże Narodzenie spotykamy się na wspólnym obiedzie, gdzie na stole muszą być wszystkie rodzaje mięs, bigos, a ja zazwyczaj wtedy szykuję żurek.

Staramy się utrzymywać taką rodzinną atmosferę, ale dwie siostry mieszkają z rodzinami w Anglii, w tym roku odszedł Tata, więc ten skład siłą rzeczy jest okrojony.

– Jedną z pasji jest gotowanie– to już mamy wyjaśnione. A co jeszcze Cię interesuje?

– Lubię motoryzację. Nie jestem specjalistą, bo ani nie uczyłem się w samochodówce, ani nie zajmowałem się tym zawodowo. Natomiast mój ojciec był zawodowym kierowcą i mechanikiem i to przekazał mojemu bratu, którym się tym zajmuje, a ja mu skromnie pomagam i dzięki temu bardzo dużo się uczę, a to zawsze było i jest dla mnie ważne, by ciągle uczyć się nowych rzeczy.

Ostatnio w swoim dwudziestoletnim samochodzie zarżnąłem silnik, trzeba było wyciągnąć głowicę i ją naprawić. I udało się to zrobić, a samochód jeździ.

Jeżdżę dwudziestoletnim autem dlatego, że nie chcę brać kredytu na coś, w czym spędzam niewiele czasu, a spłacać musiałbym go przez lata, ale też dlatego, że lubię stare samochody. Mój wymarzony to Mercedes S W220.

A jeżeli tylko mamy czas, to chętnie z żoną podróżujemy po Polsce, czasem jeździmy do Czech albo do Niemiec.

– To zostawmy pasje poza aktorskie i wróćmy do sztuki. Skoro interesował Cię teatr, czy to znaczy, że dużo czytałeś książek, oglądałeś filmów czy przedstawień?

– Zaczęło się od bardzo zabawnej historii, ponieważ kiedy miałem osiem, może dziewięć lat, miałem nagrany na kasecie video film w reżyserii Juliusza Machulskiego „Kingsajz”. I to był film, który uwielbiałem. Uwielbiałem Jerzego Stuhra w roli Nadszyszkownika Kilkujadka – był genialny. Tak często wracałem do filmu, że nauczyłem się całej ścieżki dialogowej na pamięć.

– Zatem po szkole średniej naturalnym wyborem była szkoła teatralna?

– Każdy, kto zdecydował się na zdawanie do szkoły teatralnej, wie doskonale, że próbuje się w różnych miejscach. Ja startowałem do Krakowa, Warszawy, Wrocławia i Olsztyna. Udało mi się za pierwszym razem dostać do Studium Aktorskiego im. Aleksandra Sewruka w Olsztynie i tę właśnie szkołę ukończyłem.

To był trudny czas, ponieważ było bardzo dużo pracy. Nigdy nie wierzyłem, kiedy starsi koledzy opowiadali mi, że można siedzieć w szkole do godziny 1 w nocy, że przychodzi się do niej także w soboty, a czasem także zdarza się, że nie wraca się do domu na święta, bo jest sesja egzaminacyjna – a tak właśnie było. Szkoła w Olsztynie jest także szkołą specyficzną, bo jej uczniowie, już od pierwszego roku, mogą grać w spektaklach repertuarowych. To rzadkość, bo większość szkół albo pozwala na to pod koniec edukacji albo wcale.

– Kilka lat temu przez media przetoczyła się dyskusja na temat „fuksówek? Było coś takiego także twoim udziałem?

– Nie. To znaczy „fuksówka” oczywiście odbywała się w mojej szkole, natomiast ja z niej zrezygnowałem. Mówię o tym, z pełną świadomością i nie wstydzę się tego absolutnie. Pierwotne założenia tego obyczaju pielęgnowanego w szkołach artystycznych były jak najbardziej słuszne. Kiedy chodziło o przygotowanie młodego człowieka do pracy w teatrze, naukę szacunku dla starszych kolegów pracujących w dowolnym pionie, na dowolnym stanowisku – to, to miało sens. Natomiast nie rozumiem leczenia kompleksów starszych kolegów, za pomocą młodszych.

Moja decyzja nie została dobrze przyjęta. Spotkałem się z ogólnym ostracyzmem, ludzie unikali mnie na korytarzu, nie chcieli ze mną rozmawiać, ale trwało to dwa, trzy tygodnie – tyle ile sama „fuksówka”, a później wszystko wróciło do normy.

– Pamiętasz swój teatralny debiut?

– To było na dużej scenie teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie w spektaklu „Intermedia staropolskie” w reżyserii Cezarego Ilczyny. Trudna sztuka, bo grana staropolskim językiem, ze staropolskimi tańcami – to nie jest prosta sprawa, szczególnie dla młodego człowieka, który dopiero wgryza się w teatralny świat.

Z Olsztyna wyjechałem do Chorzowa, gdzie przez pięć lat byłem związany z musicalowym Teatrem Rozrywki. Teatr wtedy ogłosił casting do musicalu „Our House”, dostałem rolę, a później dyrektor zaproponował mi pracę etatową.

Spotkałem się tam ze specyficznym repertuarem, trudnymi muzycznie wyzwaniami. Między innymi pracowaliśmy w spektaklach z muzyką Stephen-a Sondheim-a. Trudne rzeczy, ale interesujące. Jednak czułem, że ciągnie mnie do dramatu. I tak zdecydowałem o rozstaniu z Chorzowem i wyjechałem do Warszawy, gdzie Maciej i Adam Wojtyszko zaproponowali mi współpracę gościnną z Teatrem Ateneum, gdzie zagrałem w spektaklu „Kandyd, czyli optymizm”.

Z Warszawy przyjechałem na chwilę do Koszalina. To była bardzo dobra decyzja, bo tu poznałem moją żonę. Teraz po latach znów wracam by pracować w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym.

– Teatrze, do którego chodziłeś kiedyś by oglądać przedstawienia…

– Uważam, że to bardzo dobry teatr, pełen bardzo dobrych aktorów. Sposób w jaki grają, idealnie mi odpowiada i jest tym, czego szukam w scenicznej pracy. Wartkie dialogi, czujność na scenie, sprawność aktorów – to jest coś, czym ten teatr naprawdę zadziwia.

Gram w spektaklu „Kora. Falowanie i spadanie”, w „Szalonych nożyczkach”, w sylwestrowym spektaklu pojawię się komedii „Boeing, Boeing”, ale chciałbym kiedyś zagrać chociaż niewielką rolę w „Makbecie”, bo jestem pod wrażeniem spektaklu, który wyreżyserował Paweł Palcat.

Kiedy przychodzimy do szkoły, jesteśmy pełni pasji oczarowania tym światem, a potem przychodzi życie i weryfikuje wszystko. Na wiele rzeczy trzeba zapracować. To jednak nie oznacza, że wybrałbym inną drogę, gdybym miał decydować jeszcze raz. Zgadzam się z Ireną Telesz – aktorką , która mówi, że to najpiękniejszy zawód świata.

– Co w aktorstwie jest twoim zdaniem najtrudniejszego?

– Powtarzalność. To jest coś, co często zmywa sen z powiek aktorom. Przychodzimy na spektakl, gramy go i wszystko idzie dobrze. Zatem łapiemy tę myśl i chcemy powtórzyć to, za wszelką cenę, kolejnego dnia… Ale się nie udaje. Niby wszystko robimy tak samo, a jednak efekt jest inny.

Niechętnie biorę udział w castingach. Powiedziałbym nawet, że nienawidzę tego robić. Nie lubię „zbierać się” w pięć minut i udowadniać ludziom, że się nadaję do roli. Potrzebuję więcej skupienia, kontaktu z reżyserem, przegadania tego, czego się ode mnie oczekuje. Rzadko wysyłam zgłoszenia, ponieważ zwykle mam dużo pracy w teatrze, a oprócz teatru mam wiele pasji, które rozwijam by nie zamknąć się w teatralno-filmowym świecie.

Zawsze towarzyszy mi też trema, ale znika po wypowiedzeniu pierwszych słów na scenie.

– Trochę lat w aktorstwie i ról za Tobą, a masz takie, o których marzysz?

– Konkretnych ról, że chciałbym zagrać to lub tamto – nie mam. Natomiast są reżyserzy filmowi, z którymi chciałbym pracować, a wśród nich Wojciech Smarzowski. Bardzo lubię kino, które proponuje. Zatrudnia świetnych aktorów do swoich produkcji i to jest coś, co mnie pociąga.

Współczesne sztuki, teatr progresywny, także są w zakresie moich zawodowych zainteresowań, więc czekam co się jeszcze ciekawego zdarzy w moim życiu.