cover 30312sd Wydarzenia

Ważne, żeby się odważyć

Fot. archiwum własne Beaty Piwar - Borowskiej

Jeszcze zanim pojawiły się w domu choinki i rozchodził się z otwartych okien zapach smażonej ryby i grzybów, spotkałyśmy się z Beatą Piwar – Borowską – pedagożką w Szkole Podstawowej nr 23 w Koszalinie i ceramiczką, by porozmawiać nie tylko o jej twórczości i artystycznej drodze, ale także o Bożym Narodzeniu. Jak się okazało, o czasie bardzo rodzinnym i ciepło zapamiętanym, ale zacznijmy od ceramiki, którą Beata odkryła będąc dojrzałą kobietą.

Z Beatą Piwar – Borowską rozmawiała Katarzyna Kużel

– Pomyślałabyś kilka lat temu, że będziesz zajmowała się ceramiką w tak szerokim zakresie?

– Ona towarzyszyła mi od jakiegoś czasu, ale od początku czułam ją bardziej artystycznie. Jednak tak naprawdę, to ten rok zmienił wiele. Warsztaty w Akademii Łucznica, w Piemoncie u Piotra Polaka, w Umbrii u Rytis-a Konstantinavicius-a, trzecie spotkanie w „Niewczasówce” – to wszystko najpierw sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle się czegoś nauczyłam i co umiem. Ale takiego olśnienia doznałam dopiero w pracowni, kiedy odpoczęłam po intensywnym czasie warsztatów. Po tygodniu weszłam do pracowni, siadłam przy kole garncarskim i uświadomiłam sobie, że nie tylko toczę, ale potrafię sobie zaplanować coś, czego wcześniej nie umiałam: kształt, że  wiem jak ułożyć i poprowadzić dłonie, by powstało dokładnie to, co chcę. Pojawił się też element powtarzalności, czyli umiejętność stworzenia kilku takich samych przedmiotów… To był ten moment, w którym poczułam, że się nie siłuję z gliną. Słucham siebie, czuję glinę i rozumiem ją, kiedy siadam do koła.

Rytis radził mi bym wybrała coś jednego. Bym zastanowiła się, czy bliższe są mi formy użytkowe, czy raczej te artystyczne? I faktycznie w formy artystyczne wkładam całą siebie, całą duszę i emocje.

– Czy toczenie na kole jest trudne?

– Oczywiście, można być ceramikiem i nie toczyć, ale ja chciałbym umieć to robić. Myślę, że toczenie i cała techniczna część są bardzo ważne. Mam poczucie, że kiedy będę umiała jedno i drugie, to osiągnę pełnię. To się dla mnie łączy. Dwa lata temu, byłam jeszcze na takim etapie, że źle poszkliwiłam, szkliwo się rozlało, a miseczka była niekształtna. Także wtedy centrowanie czy toczenie wydawało mi się bardzo trudne. Mówiłam, że tego nie zrozumiem, że nie wiem, po co kupiłam koło. Teraz toczę, tworzę i lepię – ta praca, niemal codzienne ćwiczenie, są bardzo ważne.

– Chyba często nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wiele jest ceramicznych technik?

– To prawda. Są różnego rodzaju wypały alternatywne. Raku, sagary, wypały w piecu węgierskim, mlekowanie. Jest też rysowanie pastelami podszkliwnymi. Tych możliwości jest naprawdę dużo. 

Ale najbardziej spektakularny jest wypał ceramiki czarnej. U Ritis-a pracowaliśmy nad tym we czwórkę: on z żoną i ja z moim mężem Rafałem. Naczynie nie pokryte żadnym szkliwem wkładaliśmy do pieca, a w zasadzie takiej jamy zbudowanej samodzielnie przez mojego mistrza

To było niesamowicie trudne, a sam wypał trwał kilka godzin. Trzeba było cały czas pilnować, żeby ogień był równomierny. Ta końcówka działań, kiedy trzeba odciąć tlen, zamknąć od góry piec, a ogień z niego bucha i jeszcze zamknąć od przodu wlot do pieca, to wszystko wymaga nadludzkiej siły. Ogień wydostawał się przez ziemię. Jamę zasypywaliśmy i trzeba było robić to do momentu, aż go całkiem zdusiliśmy. Piec stygł dwa dni, a po wyjęciu z niego form mogliśmy podziwiać efekty naszej pracy.

– Czujesz ekscytację, za każdym razem, kiedy otwierasz piec?

– Taaak, to jest niesamowite. Szczególnie kiedy są to piece opalane drewnem, czy jama do ceramiki czarnej, to są niesamowite sprawy. I mam tak nie tylko ja. To widać na warsztatach, kiedy grupką czekamy na otwarcie pieca i pojawiają się pierwsze pracy, to zachwytom nie ma końca.

– Wykorzystajmy nasze spotkanie na porozmawianie także o świętach. Pamiętasz jak wyglądały te, kiedy byłaś dzieckiem?

– Zawsze było u nas dużo ludzi. Mam pięciu braci i dwie siostry, czyli świąteczny czas był dla mnie przede wszystkim okazją do spotkania z rodzeństwem. Byłam jeszcze w domu, z rodzicami, a oni byli już „gdzieś”. Pracowali poza Krosinem – naszą rodzinną miejscowością, albo mieli już narzeczone, żony i dzieci więc święta były czasem ekscytacji ze spotkania. Chociaż na kilka godzin, ale zawsze pojawiali się w domu.

Ten dni kojarzą mi się także z typowym zimowym obrazkiem: mama paląca w kaflowym piecu, rozchodzące się ciepełko, zapach choinki…

Dom nie był zbyt duży, ale nikt nie przejmował się tym, że może zabraknąć miejsca przy stole. Ktoś przyszedł wcześniej, ktoś później – zawsze jakoś udało się to zorganizować.

Miło też wspominam przygotowania do świąt. Zawsze czekałam na pierogi z kapustą i grzybami, które wspólnie z mamą kleiłam. Musiały być zakończone falbanką – do dziś kiedy robię pierogi, to tak samo je sklejam. A w związku z tym, że uwielbiałam pierogi, to zawsze mamie powtarzałam, że za mało ich robi, że ja zjem wszystkie, i że trzeba ich zrobić dużo więcej.

Mieliśmy w kuchni westfalkę – piec, w którym paliło się drewnem i po ugotowaniu pierogów mama podsmażała je jeszcze na maśle, właśnie na tej kuchni. Oczywiście, zawsze mi się udawało przemknąć przez kuchnię i chwycić w locie jednego albo dwa, jeszcze przed wieczerzą wigilijną.

Z dzieciństwa pamiętam też zupę owocową, ale później już jej nie jedliśmy i ja też jej nie gotowałam – w swoim domu robię barszcz czerwony. Nie lubię zupy owocowej, nigdy jej nie lubiłam. W domu była podawana z makaronem. Teraz, z perspektywy wielu lat myślę, że to była najgorsza rzecz z jedzenia, przez którą musiałam przejść w czasie Wigilii.

W tym dniu zawsze też były oczywiście ryby i ziemniaki jako dodatek do nich. Z ciast najbardziej zapamiętałam sernik i ucieranie w makutrze. Siadałam na podłodze i brałam między nogi dużą brązową, ceramiczną misę. Była szkliwiona na zewnątrz z poziomymi rowkami od środka. Drewnianą pałką trzeba było utrzeć najpierw masło z cukrem, a potem jeszcze z serem. Ciekawe ile młodych osób kojarzy teraz samo słowo „maktura” i wie jak wygląda taka misa?…

Tak swoją drogą, to chyba był mój pierwszy kontakt z ceramiką w życiu.

– A pamiętasz jak wyglądała choinka w twoim rodzinnym domu?

– Chyba tylko raz rodzice zdecydowali się na sztuczną, ale tak zawsze mieliśmy żywe drzewko. Ubrane w bombki i lametę, którą rozkładało się na gałązkach razem z watą, która miała udawać śnieg. Pamiętam też taką sytuację z kotem, który siadał na oparciu fotela, obok choinki i tę lametę zjadał, ale na szczęście nic złego mu się nie stało.

– Mikołaj przychodził w Wigilię czy pierwszy dzień Bożego Narodzenia?

– W Wigilię. I zawsze któryś z braci przebierał się za niego, a ja nigdy się nie zorientowałam, że powinnam tego Mikołaja znać. Może dlatego, że było nas dużo i zawsze było zamieszanie świąteczne w domu, więc jak któryś znikał, to tego nie rejestrowałam. Wchodził do domu przebrany od stóp do głów, z sękatym kijem i wcale nie był taki łagodny. Trzeba było usiąść mu na kolanach, śpiewać kolędy i mówić wierszyki. Przyznam, że już przed świętami trochę się denerwowałam i zastanawiałam, co prostego będę mogła zaprezentować Mikołajowi, żeby dostać prezent. Prezenty dostawali wszyscy, czasem to było coś większego, czasem jakiś drobiazg, ale nigdy nie było tak, że ktoś nie był obdarowany. Jednak kiedy Mikołaj wychodził z domu, to oddychało się z ulgą i można było cieszyć się świętami.

Teraz spotykamy się w węższym gronie. Moje rodzeństwo ma swoje rodziny, ich dzieci także już mają dzieci, więc wszystkim nam trudno byłoby się zebrać, ale w drugi dzień Bożego Narodzenia zapraszamy rodzinę do nas. Szykujemy stół, każdy przynosi coś do jedzenia i tak zbieramy się w tyle osób, ile się da, a zwykle udaje się spotkać w sporym gronie. Rozmawiamy, jemy i śpiewamy kolędy.

Bardzo lubię tę atmosferę świąt, choinkę, światełka – to zdecydowanie dla mnie najpiękniejszy czas w roku. W tym toku przedłużamy go trochę: ja w szkole mam w tym czasie ferie więc nie pracuję, mąż już zapowiedział, że w tym roku też weźmie wolne i tak w rodzinnym gronie i z przyjaciółmi spędzamy czas do Sylwestra, którego na balach czy wielkich imprezach, już nie świętujemy. Wolimy raczej kameralnie spędzić ten czas.

– Wróćmy jeszcze na chwilę do ceramiki, bo przecież jak już powiedziałyśmy Boże Narodzenie, to także czas obdarowywania się prezentami, a ja myślę, że rzeczy, które zrobił człowiek, a nie maszyna są najpiękniejszymi prezentami. Zatem, czy potrafisz rozstać się z pracami?

– Potrafię. Jakiś czas temu to do mnie przyszło. Wcześniej, kiedy zaczynałam robić ceramikę, było mi trudniej, byłam do prac trochę bardziej przywiązana. Uwielbiam je, bo wiem ile zaangażowania i pracy kosztowało mnie zrobienie każdej z nich, ale też kiedy daję pracę w prezencie lub ktoś ją kupuje od mnie, to robię to z radością, że może ona pójść dalej, że komuś się podoba i znajdzie dla niej miejsce w swoim domu i chyba to w całym tworzeniu jest dla mnie bardzo ważne.

Prace Beaty Piwar – Borowskiej można zobaczyć na jej profilach na Instagramie i Facebook-u oraz w Pracowni Działań Twórczych w Konikowie.