books imagination still life Temat z okładki

Święta z książką

Kontynuujemy naszą coroczną tradycję rekomendacji lektur na zimową porę. Poprosiliśmy naszych Czytelników, by z tego co ostatnio przeczytali, zarekomendowali te tytuły, które zrobiły na nich szczególne wrażenie. Może staną się one dla kogoś inspiracją, by sięgnąć w święta albo w okresie międzyświątecznym po dobrą książkę i skonfrontować się z cudzym gustem.

Magdalena Burduk, dyrektor Darłowskiego Ośrodka Kultury im. Leopolda Tyrmanda

Poza Darłowem polecam „Sopoty”, a konkretnie „Sopoty” Tomasza Słomczyńskiego. Polecam je wszystkim tym, którzy uwielbiają zakamarki i niekoniecznie dobrze wydeptane szlaki, po których zdążyły już przejść miliony turystów. To książka o miejscu znanym, popularnym, topowym – mieście słynącym z najdłuższego polskiego molo, Krzywego domku, Monciaka, Opery Leśnej czy Grand Hotelu, opisana przez pryzmat osobistej historii autora.

Książkę przywiozłam z tegorocznych Gdańskich Targów Książki, które odbyły się we wrześniu w Europejskim Centrum Solidarności. „Sopoty” wołały do mnie z półki Wydawnictwa Czarne. Pomimo iż stały w ciągu podobnych do siebie okładek, to właśnie ten tytuł przykuł moją uwagę. Dziś wiem, że powodów było wiele. Książka otwarta na przypadkowej stronie, pierwsze przypadkowe zdanie, by poczuć styl i klimat tekstu…. Nie mogłam nie kupić, bo mówiło ono o Leopoldzie Tyrmandzie i jego jam session, transparencie D.U.P.A i obyczajowości… pomyślałam: czemu nie? 😉

Blisko czterystustronicowa książka pozwoliła mi raz jeszcze przeżyć i odkryć to słynne nadmorskie miasto leżące pomiędzy „miastem z morza” – Gdynią a pięknym Gdańskiem. Dzięki przyjętej formule, będącej poniekąd biografią autora na tle miasta, w którym wyrastał, miałam okazję poznać zakamarki Sopotu, zajrzeć do nieistniejących już skrzynek na listy, przyjrzeć się werandom, kortom tenisowym i zatrzymać na stacji Sopot-Wyścigi, by choć na chwilę usłyszeć gwar dobiegający z hipodromu. 

W tę podróż zabrał mnie osobiście autor, poznając przy okazji ze swoimi znajomymi. Różnymi, tymi z dzieciństwa, z drogi w życiu, niekiedy znanymi w Sopocie. Znajomości te pozwoliły spojrzeć na miasto z wielu perspektyw… To jak spacer po miejscu, gdzie na każdym końcu drogi czeka na ciebie nowy przewodnik.

Książka w miły, lekki i ciekawy sposób pozwala przejść po osi czasu miasta od jego początków do dnia dzisiejszego. Nie męczy datami, a pozwala zakotwiczyć w pamięci ciekawe fakty, anegdoty. Poznajemy Sopot, który przez stulecia tworzyli jego mieszkańcy: polscy, niemieccy, kaszubscy i żydowscy. Widzimy jego blaski i cienie.

Zachęcam do lektury wszystkich tych, którzy lubią historie miast. To ciekawie napisany przewodnik o miejscu, spektakularnym i modnym, które boryka się jednak również ze swoimi problemami. Problemami, które wcale nie są obce miejscowościom o podobnym charakterze, a takich w naszym regionie nie brakuje. Być może warto pochylić się nad lekturą, bo ona daje do myślenia. Szczególnie polecam wszystkim tym, którzy mają do czynienia z turystyką i szeroko pojętym tworzeniem miast. Może poza globalnym ociepleniem i próbami zmniejszenia produkcji odpadów, powinniśmy działać jeszcze w jakiejś innej materii?

„Sopoty” stoją na mojej półce obok innej, ważnej dla mnie książki: „Jurata. Cały ten szpas”. Być może będzie to dla kogoś podpowiedź na prezent świąteczny lub lektura, po którą sami chętnie sięgniecie. Mam nadzieję, że znajdziecie w niej coś, co Was zaskoczy, nawet jeśli w Sopocie bywaliście wielokrotnie. Być może będzie to początek nowych planów wyjazdowych na nowy 2025 rok? Kto wie, być może spotkamy się na nowym szlaku, w poszukiwaniu tych samych zakamarków, które odkryjemy dzięki Słomczyńskiemu i jego „Sopotom”. To co? Do zobaczenia, do jutra? Nad morzem?

Iryna Januszek, tłumacz przysięgły języka ukraińskiego, założycielka i właścicielka Manufaktury Sukcesu, czyli szkoły języka polskiego dla obcokrajowców

Nie pamiętam, kiedy nauczyłam się czytać, ale pamiętam dokładnie, że w momencie, kiedy moi koledzy z klasy uczyli się alfabetu, ja siedziałam w ławce, czytając kolejną książkę kupioną mi przez ojca bądź wypożyczoną w jednej z trzech bibliotek, do których zostałam zapisana. Dorastałam za żelazną kurtyną i czytać mogłam tylko to, co Związek Radziecki uważał za słuszne. Tak oto z kanonem literatury klasycznej zapoznałam się już jako nastolatka. Czytanie książek było też nieodłącznym elementem uczenia się kolejnego języka obcego. 27 książek Danielle Steel rozpoczęło moją przygodę z czytaniem… po polsku. Potem już mogłam sobie pozwolić na sięgnięcie po rzeczy o wiele bardziej ambitne.

Dziś czytam przeważnie w języku polskim ze względu na większą dostępność książek oraz kraj, w którym mieszkam. „Jeździec miedziany” Paulliny Simons to pierwsza część trylogii, którą też przeczytałam w języku polskim. Książka ukazuje los Aleksandra Barringtona, młodego Amerykanina, którego rodzice, zaślepieni  komunistyczną ideologią, zabrali go ze sobą do Związku Radzieckiego, aby ich syn dorastał z dala od kapitalizmu. Szara rosyjska rzeczywistość najpierw Moskwy, potem Leningradu, komunalne mieszkanie, wszechobecne donosicielstwo odebrały rodzinie Barringtonów nie tylko złudzenie komunistycznego raju, lecz także życie rodziców. Samego Aleksandra, jako „wroga narodu” skazano na dziesięcioletni pobyt w łagrze. Aleksandr cudem unika zesłania i zaczyna nowe niełatwe życie jako Aleksandr Bielov w kraju, w którym ujawnienie jego prawdziwej tożsamości byłoby równoznaczne z wyrokiem śmierci.

W dniu, kiedy zaczyna się Wielka Wojna Ojczyźniana, zaczyna się także wielka miłość Aleksandra, wówczas oficera Armii Czerwonej, do Tatiany Mietanowej, mieszkanki Leningradu.  Ich miłość rozwija się w trudnych warunkach II wojny światowej i oblężonego przez Niemców miasta, gdzie codzienność jest walką o przetrwanie. Autorka nie unika trudnych tematów, takich jak głód, śmierć i zdrada, co dodaje książce realizmu i głębi.

Przez całe dzieciństwo oglądałam filmy wojenne, w których Armia Czerwona była pokazywana nieskazitelnie. W tej książce prawda o tym, jak mało znaczył dla systemu sowieckiego człowiek w czasach wojny i pokoju została ukazana z brutalną szczerością. Jestem głęboko przekonana, że ta książka poruszy serce i umysł każdego czytelnika, a także pozwoli zrozumieć, z kim i z czym obecnie przyszło walczyć Ukraińcom, bo stan umysłu większości rosjan nadal jest bardzo sowiecki.

  • Autorka świadomie w słowie „rosjan” użyła małej litery. Podobnie zaraz po II wojnie światowej w polskiej prasie i literaturze, ale również w oficjalnych dokumentach, stosowana była mała litera w słowie „niemcy” – dla podkreślenia ogromu nieszczęść, które Niemcy sprowadzili m.in. na Polaków w czasie okupacji.

Bogusława Mielcarek, zastępca kierownika Urzędu Stanu Cywilnego w Koszalinie

Czytając książki, bardzo lubię te, które budują szczególny nastrój i atmosferę. Tradycyjna lektura pobudza moją wyobraźnię, dlatego nie przepadam za audiobookami, bo nie lubię jak ktoś interpretuje za mnie książkę, jak stawia akcenty na określone rzeczy, jak odróżnia głosy męskie od kobiecych. Lubię sama wyobrazić sobie historię, tembr głosu bohatera, mieć obraz miejsca, w którym rozgrywa się  historia. W książkach nie szukam makabrycznych scen i krwawych opisów zbrodni, a najbardziej lubię poznawać otoczenie bohatera i jego wewnętrzne przeżycia i przemyślenia. Zawsze lubiłam literaturę kryminalną, ale nie makabryczną, lecz raczej połączenie literatury obyczajowej z kryminałem. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że na podgatunek literatury kryminalnej, którą tak bardzo lubię, istnieje odrębne określenie. Jest to tak zwane cosy crime, czyli kryminał zwany kocykowym, ponieważ oferuje atmosferę przytulną niczym miękki kocyk.

Podobno prekursorką tego gatunku była Agatha Christie z niedościgłą w wytropieniu zbrodni panną Marple. Ponieważ wszystkie książki Agathy Christie przeczytałam, nawet wielokrotnie, musiałam poszukać nowych autorów. Obecnie czytam Merryn Allinghaam, autorkę 11 książek kryminalnych, z których cztery zostały przetłumaczone na język polski. Są to „Morderstwo w księgarni”, „Morderstwo w zimowy dzień, „Morderstwo o poranku” oraz „Morderstwo w hotelu”.

Ponieważ czytam dużo książek to moim głównym źródłem pozyskiwania literatury jest platforma Legimi, do której dostęp mam dzięki Koszalińskiej Bibliotece Publicznej. Łatwy dostęp do książek na czytniku e-booków sprawił, że trudno mi sięgnąć po tradycyjną, papierową książkę. Taki tom jest dla mnie za ciężki, a wielkość liter nie dopasowuje się do mojego wzroku. Na czytniku mam dużo książek, które nie zmieściłyby się na mojej domowej półce albo w walizce. Minusem jest to, że nie zawsze pamiętam, jak wygląda okładka książki, którą przeczytałam.

Alicja Balcerzak, darłowianka, pisarka – autorka książki „Niewymazane z pamięci”

„Żółta tapeta” autorstwa Charlotte Perkins Gilman to opowiadania opublikowane po raz pierwszy w 1892 roku. Początkowo były one odczytywane jako ghost story, z czasem jednak nabrały rangi wielowarstwowego utworu psychologicznego. Problem opowiadania wiąże się z ograniczeniem roli kobiety głównie do macierzyństwa i brakiem przyzwolenia na realizowanie się zgodnie z własnym pragnieniami.

Historia opowiedziana jest z perspektywy pierwszoosobowej narracji, a właściwie za pomocą dziennika głównej bohaterki, pisanego w tajemnicy przed mężem, który jest lekarzem. „Żółta tapeta” to dramat osamotnionej i niezrozumianej kobiety. Młoda mężatka i matka maleńkiego dziecka ma spędzić trzy miesiące wakacji w domu na wsi, gdzie ma odpoczywać. Jej mąż wraz ze swoją siostrą zabrania jej podejmowania jakichkolwiek aktywności. Izolacja i narzucona bezczynność wpędzają bohaterkę w obsesję, która objawia się uczuciami odrazy i fascynacji tytułową żółtą tapetą. Kobieta poświęca całe dnie na przyglądanie się ścianie aż zaczyna mieć urojenia. Kolor tapety, zapach, deseń, drażnią ją, wywołując chorobę, niestrawność, bezsenność i wpędzają ostatecznie w obłęd. Autorka literacko opisuje zjawisko postępującej depresji. Gilman nie wyjaśnia przyczyn obłędu swojej bohaterki wprost, najwyżej odwołuje się do konsekwencji fizycznego oddalenia się od ludzi, a co za tym idzie do określenia się w stosunku do otaczających przedmiotów.

„Żółta tapeta” to historia napisana ku przestrodze, iż lekarstwem nie może być tępy, bezczynny, nieefektywny odpoczynek. Opowiadanie Gilman ma moc oddziaływania literatury na zastaną rzeczywistość. Tekst powstał w czasie, gdy wielu medyków bagatelizowało problem kobiecej depresji. Jeśli autorka chciała swoim opowiadaniem zachęcić, czy nawet domagać się pochylenia nad problemem zjawiska nazwanego w naszych czasach baby blues, to z perspektywy minionego czasu można uznać, iż udało się jej to znakomicie.

Maja Nowicka, koszalinianka, dyrektor Rezydencji Senioralnych w Bornem Sulinowie

Włochy, gdzie mieszkałam przez prawie 20 lat, są moją drugą ojczyzną i tęsknię za tym krajem bardzo, ponieważ zostali tam wszyscy moi przyjaciele, dobre chwile i tam również pozostawiłam moje serce. Dużo czasu spędziłam na południu Włoch, wrosłam korzeniami w tę spaloną słońcem ziemię, znam trudy życia ludzi mieszkających tam i borykających się z codziennością.

Dlatego właśnie czytam często i namiętnie książki włoskich pisarzy, a jedną z nich szczególnie chciałabym polecić. Jest nią „Genialna Przyjaciółka” Eleny Ferrante. To opowieść o trudnych relacjach na skraju miłości i nienawiści dwóch przyjaciółek Lili  i Eleny, mieszkających w nędznej dzielnicy na obrzeżach Neapolu.

Bieda, brak pracy, brak perspektywy na jakąkolwiek poprawę życia, a jednak ludzi coś tam trzyma, jakaś niewidzialna siła, która każe im pomimo mizernej egzystencji być lojalnymi wobec tego miejsca.

Są tam jednak i tacy, którym powodzi się dobrze, którzy dorabiają się na ludzkiej krzywdzie lichwą, zastraszaniem, żyją z haraczu, paserstwa i stanowią prawo w tym zapomnianym przez Boga miejscu.

Tytuł tej książki jest przewrotny, bo tak naprawdę obie dziewczyny są genialne z tą różnicą, że jedna z nich dostała szansę na wyjazd i dobre życie z dala, a druga wciąż tkwi tutaj, gdzie wydała pierwszy okrzyk po przyjściu na świat.

Dodam jeszcze na koniec, że na popularnej platformie streamingowej można obejrzeć serial o tym samym tytule, który jest świetnie wyreżyserowany i zagrany i co rzadko się zdarza jest wierną kopią książki.

Marta Bartos, polonistka, korektorka naszego miesięcznika

Kończący się rok był łaskawy – czasu na czytanie przyniósł mi wyjątkowo wiele. Dominowała w nim dwójka współczesnych twórców. Najpierw przypomniałam sobie, za co uwielbiam Elżbietę Cherezińską, a potem zanurzyłam się w męskiej prozie autora m.in. „Morfiny”, „Króla”, „Pokory” i najnowszej książki „Powiedzmy, że Piontek”.

„Chołod” Szczepana Twardocha to powieść, która przenosi nas w surowy, arktyczny klimat, znany twórcy z jego polarnych wypraw. Autor, który słynie z umiejętności tworzenia głębokich, wielowymiarowych postaci, zadziwiający czytelnika ogromem wiedzy oraz merytorycznego przygotowania do poruszania się w przedstawionym przez siebie świecie, w tej książce również nie zawodzi. Fabuła „Chołodu” opowiada o zmaganiach Ślązaka (a jakże, wszak to śląski pisarz) Konrada Widucha z własnymi demonami oraz z surowymi warunkami życia na Syberii.

Twardoch przedstawia niesamowicie realistyczny obraz tej krainy, zarówno pod względem przyrody, jak i kultury. Główny bohater, uciekając przed przewrotną sowiecką sprawiedliwością, wyrusza w towarzystwie wyzutych z ludzkich odruchów uciekinierów z łagru w podróż przez tundrę, która jest zarówno fizycznym, jak i duchowym wyzwaniem. Autor mistrzowsko oddaje atmosferę izolacji i okrutnej walki o przetrwanie, jednocześnie poruszając tematy egzystencjalne i filozoficzne. „Chołod” to nie tylko opowieść o przetrwaniu w ekstremalnych warunkach, poza cywilizacją, w tajemniczej osadzie, której mieszkańcy żyją według własnych zasad, ale także refleksja nad granicami ludzkiej wytrzymałości. Książka chwilami poraża wulgarnością i naturalistycznymi opisami okrucieństwa postaci, rzuconych przez los w wymagającą rzeczywistość i stawianych przed ekstremalnymi wyzwaniami. Twardoch udowadnia, że jest jednym z najważniejszych współczesnych polskich pisarzy, potrafiącym łączyć literacką finezję z porywającą narracją.

Piotr Pawłowski, koszaliński dziennikarz, pisarz, szef działu promocji Politechniki Koszalińskiej

Piotr Pawlowski Temat z okładki

Ta książka rozświetla mrok. Nikogo nie pozostawia obojętnym. Stanowi połączenie opowieści drogi, reportażu, dokumentu i eseju filozoficznego. Choć tak prezentuje się w pierwszym odbiorze, przy drugim prostuje pierwotne wrażenie: nie jest manifestem dla współczesnych kobiet i o kobietach. „Zwierzę” Lisy Taddeo to krwawy rykoszet: odbija się od kobiety, by ostatecznie trafić w mężczyznę. Ale należy się nam, och, jak bardzo nam się należy.

„Zwierzę” tym jest dla określenia kondycji kobiety pierwszych dekad XXI w., czym „Konające zwierzę” Philipa Rotha było dla zdiagnozowania kryzysu męskości po połowie XX w. Pod każdym względem książki są od siebie skrajnie różne. Pierwsza to tomisko, druga przypomina nowelę. Pierwsza to twarde rozliczenie, druga to sentymentalna skarga, lament. Pierwsza daje wniosek pojedynczy: przegraliśmy, z własnej winy; ograła nas miłość, nasz czas minął. Druga miażdży postawę opartą na przemocy, dominacji wynikającej z siły; instynkt przetrwania zwycięża.

To, co u Lisy Taddeo uderza najbardziej, to brak dosłowności i przewrotność samej historii, w której trzy kobiety z pozornie różnych światów łączy wspólny mianownik: macierzyństwo, a dokładniej: matczyność wobec córki. Jakże pięknie jest to wszystko napisane! Historia toczy się leniwie, droga trwa w nieskończoność, każdy przystanek to inne mieszkanie, wspomnienie, inny mężczyzna, a przy tym dawka hiperrealizmu, której nie powstydziliby się klasyczni reporterzy. Zresztą autorka od tego gatunku wyszła debiutując równie udanymi „Trzema kobietami”.

Czytam dużo, wybieram starannie, ślęczę nad książkami. Czasami robię notatki w obawie, że to, co najlepsze zniknie, uleci. Rzadko jednak przy jakimkolwiek tytule odkrywam w sobie objawy wstrząsu. W ostatniej dekadzie obrywam od autorek tak mocni i trafnie, że zaczynam jeszcze ostrzej dostrzegać rysy mord hordy gwałcicieli, którzy z pokolenia na pokolenie przenoszą plugawe krzywdzenie kobiet. Wszystkich kobiety, w tym: matek, córek, kochanek. „Zwierzę” idzie dalej: to cierpienie wpisane zostało w naturę człowieka; powtarza się, tężeje jak wzorzec zachowania i postawy w psychologii. Ale trzeba z nim walczyć!

Jeżeli coś u Lisy Taddeo jest chujowe, to tak zostaje nazwane, bo takim jest. Nie ma kompromisu, przebaczenie to ryzyko. Nie lubię streszczeń książek, bo nic nie oddają. Również w tym przypadku ograniczę się do zdania: „Oszałamiający portret kobiecej furii”. Trauma Joan, wywodząca się z trzech różnych źródeł, prowokuje młodą kobietę do wyruszenia na poszukiwanie kogoś, kto może pomóc jej zrozumieć to, co dzieje się z nią i w jej niełatwym życiu. Wejść do wspólnoty.

Ogromna zasługa w odbiorze książki ma tłumaczka – Aga Zano, która zasługuje na osobny tekst. „Zwierzę” powinno być lekturą obowiązkową w szkołach. A nie to, co mamy: ocierające się o grafomanię szowinistyczne przygody historyczne przegranych bohaterów wyposażonych w cechy, którymi teraz tak gardzimy: bestialstwo, okrucieństwo i pogardę. 

Wioletta Stelmach-Sobkowiak, dyrektor generalna koszalińskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego Kuncer sp. z o.o.

Zachęcam do przeczytania powieści „Żywopłot” napisanej przez izraelską pisarkę Rabinyan Dorit. Pochłonęła mnie ona na dwa dni bez reszty. Nie dziwię się, że została wyróżniona nagrodą literacką Bernsteina – jedną z  ważniejszych w Izraelu.  

Dwoje ludzi, którym nie wolno  było  się spotkać, zakochuje się w sobie, namiętnie, zachłannie, porywająco, a jednocześnie tragicznie, bo z jedynym możliwym zakończeniem tej miłości. Liata, młoda stypendystka,  tłumaczka z Tel Awiwu, mieszkająca u nieobecnych  izraelskich znajomych w Nowym Jorku, spotyka  początkującego malarza Hilmiego, Palestyńczyka, który urodził się w Hebronie.

 Od pierwszej chwili tego spotkania tytuł książki  w nas rezonuje. Tytułowy żywopłot, barykada,  wyznacza ramy ich szaleńczej miłości. Oboje  samotni w  zimowym Nowym Jorku, tęskniący do słońca rodzinnych miast, do swoich światów, stwarzają sobie swoje zacisze zarezerwowane tylko dla ich miłości. I choć ta miłość jest piękna, wzruszająca, pełna namiętności, to towarzyszy jej poczucie tymczasowości, lęku i świadomość nieuchronnego końca. Liat  się z tym godzi, narzuca sobie tę efemeryczność ich uczucia. Himli próbuje  walczyć, nie może znieść, że jest dla Liat czymś wstydliwym, że ukrywa go przed bliskimi i rodziną. Ranią się wzajemnie, ale nawet gdy próbują iść odrębną  drogą, nieuniknione ich dopada. Historia kończy się w pięknym słońcu, na  plaży w Jaffie.

Powieść napisana jest wspaniałym, subtelnym, wyważonym językiem, tak że ten straszny konflikt pomiędzy Żydami i Arabami, który podskórnie czujemy na każdej stronie książki,  nie przysłania niepowtarzalnej miłosnej historii.

Rok temu, czytając książkę, byłam pewna, że taka historia może  mieć dobry koniec wyłącznie na kartach książki, a  dzisiaj po ostatnich wydarzeniach w Izraelu i bombardowaniach w Strefie  Gazy, te dwa wrogie kraje skazują z góry na śmierć nie tylko taką miłość, ale zakazują nawet pomysłu na taką historię. Ministerstwo Edukacji w Izraelu zabroniło lektury „Żywopłotu”  w liceach, bo takie uczucie jest niezgodne z polityką Izraela.

Alicja Górska, dziennikarka, dyrektor Radia Plus Koszalin

Książki Marka Stokowskiego „Samo-loty”, „Stroiciel lasu” i „Kino krótkich filmów” są dla mnie ważne. Na tyle, że chciałam poznać ich autora. Narratorem dwóch z tej trylogii jest pies Wabi, mający genialne poczucie humoru. Bohaterem jest M., mężczyzna wybudzony ze śpiączki. Więcej nie zdradzam. Powiem tylko za bohaterem książki „Oczy Mony” Thomasa Schlessera, że „sztuka jest albo pirotechniczna, albo żadna”. Dla mnie to ważne, kiedy obraz, fotografia, film lub literatura „rozniecają sens egzystencji”. Książki Marka Stokowskiego takie są, włącznie z najnowszą jego powieścią „Lotnicho”. Autor dzieciństwo i lata młodości spędził w Warszawie, blisko Okęcia. Były to lata 70-te, kiedy w Polsce panował komunizm, a do wielkich przemian społecznych miało dojść za kilka lat. Książka jest o dojrzewaniu młodych osób, ich pragnieniach, ale i trudnych doświadczeniach. Zapytałam pisarza, czy ta książka powstała z tęsknoty za przyjaciółmi, czy bardziej ze złości na czasy, w których tej młodości przyszło „żyć”. Powiedział mi, że bardzo mu zależy, żeby nie pisać z nienawiści. Przekonywał, że “Lotnicho” nie jest po to, by pokazać jak wstrętny był PRL. Jest o odkrytej na nowo przyjaźni z ludźmi, którzy tak wiele mu wtedy ofiarowali i w jakimś sensie go ukształtowali. Dla mnie to książka o wolności. Gorąco polecam również książkę „Koneserzy kolejnego dnia”. To wywiad Artura Andrusa z Alicją Majewską i Włodzimierzem Korczem. Fenomenalny humor, niesamowite wspomnienia rodzinne i z estrady, a podpisy pod zdjęciami to już majstersztyk w wykonaniu Artura Andrusa. Przykład? „Alicję Majewską na tym zdjęciu można rozpoznać wyłącznie po Włodzimierzu Korczu”. A są jeszcze lepsze. I tak na marginesie, wywiad ten wyleczył mnie z poczucia winy, że jestem za mało aktywna sportowo. Dlaczego? Odsyłam do lektury.  

Anna Makochonik, dziennikarka, redaktorka

Ostatnio czytam książki, których ciężar kompletnie nie pasuje do świątecznego klimatu. Wybrałam więc do rekomendacji pozycję łagodniejszą, choć trudno powiedzieć, że relaksującą – „Gruba. Reportaż o wadze i uprzedzeniach”. Autorka, Maria Mamczur, jest m.in. dziennikarką i socjolożką, specjalizuje się w tematach dotyczących osób i grup dyskryminowanych. Tak, grubi do nich należą i książka tego dowodzi. Ruchy body positive rosną co prawda w siłę, ale nie jest ona wystarczająca, by w narcystycznym świecie wyśrubowanych tzw. standardów piękna, stawiającym wygląd na piedestale, ocenianie kogoś przez kilogramy przestało mieć miejsce. Już sam tytuł książki prowokuje, bo przecież powiedzenie komuś, że jest chudy, nie brzmi obraźliwie, ale że jest gruby już tak. Dlaczego? Dlatego, że korzenie przekonania, że gruby to gorszy, leniwy i brzydki, sięgają do podświadomości. Szczupli jedzą, grubi żrą. Ci „w normie” mają ciało, grubi – sadło. Przede wszystkim – grubym jest się na własne życzenie, bo wystarczy mniej jeść, pardon, żreć.

Maria Mamczur zaczyna książkę od podstaw: otyłość to choroba, a nie wybór. Ma kilkadziesiąt możliwych przyczyn, najczęściej jest powikłaniem innych schorzeń, a nie ich powodem. Ponadto wyjątkowo trudnym do leczenia uzależnieniem, bo w przeciwieństwie do alkoholu, narkotyków czy hazardu, z jedzenia nie można zupełnie zrezygnować.

Autorka sięga do genezy uprzedzeń, podaje dane, przytacza badania, opinie lekarzy, obesitologów i innych specjalistów związanych z tematem, pisze o fat fobii i fat shamingu, tak powszechnych i odruchowych, że tę przemoc stosują wobec siebie nawet grubi. Cytuje hejterskie fora i nienawistne komentarze, opisuje poniżające wobec grubych praktyki. Sporo miejsca poświęca wspomnianemu ruchowi body positive, tłumacząc, że uparcie nazywany „promocją otyłości”, w rzeczywistości uczy, że wygląd powinien być kwestią neutralną, a nie polem do oceny. Wszystko przeplata opowieściami grubych i otyłych, włączając własne doświadczenia. Książka jest momentami szokująca i smutna. Na pewno otwiera głowy. „Gruba. Reportaż o wadze i uprzedzeniach” (Krytyka Polityczna, 2022) polecam grubym, chudym, wszystkim.

Dagmara Jaśkiewicz, założycielka i właścicielka firmy Wszystko na Miejscu zajmującej się m.in. declutteringiem i homestangingiem

Kilka tygodni przed Świętami Bożego Narodzenia (z każdym rokiem jakby szybciej) zaczyna się szał promocji, zakupów i porządków. Z jednej strony chcemy posprzątać nasze domy i pozałatwiać wszystkie pilne sprawy, by Nowy Rok rozpocząć z „wolną głową”, z drugiej dokładamy sobie pracy kupując mnóstwo rzeczy, które wprowadzą kolejny nadmiar do naszego życia. Dlatego gorąco polecam lekturę wspaniałej, „otwierającej oczy” książki o wszystko mówiącym tytule „Kochaj ludzi, używaj rzeczy” J.F. Millburna i R.Nicodemusa.

Książka ta stała się bestsellerem wśród minimalistów, ale moim zdaniem wcale do minimalizmu jako takiego nie namawia. Autorzy pokazują, jak bardzo zatraciliśmy się w świecie konsumpcjonizmu i straciliśmy z oczu to, co najważniejsze – relacje, pasję, rozwój, radość z drobiazgów. W trakcie lektury zaczynamy rozumieć, ile czasu, energii i pieniędzy kosztuje nas każdy przedmiot w naszym domu, często totalnie niepotrzebny i nieużywany. Nie chodzi tu jednak tylko o uporządkowanie naszej przestrzeni domowej, ale przede wszystkim o uzdrowienie 7 istotnych życiowych relacji: z rzeczami, prawdą, samym sobą, wartościami, pieniędzmi, kreatywnością i otaczającymi nas ludźmi.

Możemy zajrzeć w głąb siebie i zrozumieć, co w naszym życiu jest powierzchowne, a co liczy się najbardziej; o które relacje powinniśmy zadbać, a które pożegnać. Odgracając po kolei różne obszary zyskujemy czas, przestrzeń i wiarę w siebie, i przestajemy podążać za sztucznie wykreowanymi potrzebami i oczekiwaniami innych. Jako osoba zajmująca się zawodowo declutteringiem i organizacją przestrzeni wiele razy widziałam, jak pozbycie się nadmiaru ze swoich szaf otwiera nam drogę do przewartościowania dużo ważniejszych obszarów naszego życia, daje poczucie sprawczości i odwagę do świadomych wyborów. Bardzo polecam tą książkę każdemu, kto czuje się przebodźcowany i zestresowany narzucanym przez świat tempem, aby wejść w Nowy Rok z zupełnie inną energią i żeby… dokonywać mądrych wyborów prezentowych.