10 Ludzie

Koszalińskie oazy luksusu z czasów PRL

Czasy PRL kojarzą się bardziej z siermiężnością niż z luksusem. Zmorą były niedobory zaopatrzenia w podstawowe artykuły skutkujące permanentnymi kolejkami w sklepach. Istniały jednak miejsca, o których można było powiedzieć, że „jest tam jakby luksusowo”.

Pierwsze powojenne lata były czasem biedy i reglamentacji niemal wszystkiego. Na kartki sprzedawano chleb, mąkę, kaszę, ziemniaki, warzywa, mięso, tłuszcze, cukier, a nawet zapałki i mydło. Mimo to w zrujnowanym Koszalinie jak grzyby po deszczu pojawiały się kolejne sklepiki  w postaci prowizorycznych kiosków bądź adaptacji ocalałych parterów spalonych kamienic, w których zamierzano handlować pieczywem, nabiałem, wędlinami, „artykułami kolonialnymi” oraz oczywiście alkoholem. Jednak w stalinowskiej Polsce prywatni przedsiębiorcy zostali uznani za element niepożądany i do końca lat 40. rozmaitymi szykanami doprowadzono do przejęcia przez państwo zarówno prywatnych zakładów rzemieślniczych jak i handlu. W krótkim czasie spowodowało to pogorszenie sytuacji na rynku, a na sesjach koszalińskiej Rady Miejskiej zaopatrzenie i jego jakość stały się częstym tematem. Narzekano na źle zaopatrzone sklepy oferujące tylko jeden gatunek sera, zakalcowaty chleb, niesmaczną i drogą wędlinę, brud, a nawet na brak odpowiedniej dekoracji okien wystawowych. Pisała o tym również lokalna prasa: „Witryny sklepowe winny być punktami agitacji poglądowej” radził dziennikarz Głosu Koszalińskiego w 1951 roku tłumacząc, że „Wystawa sklepu uspołecznionego to nie tylko informacja o tym, co można w danym sklepie nabyć, to zarazem forma agitacji poglądowej, mówiącej o stale wzrastającym w naszym kraju dobrobycie, o potężnym rozmachu naszego socjalistycznego budownictwa.” Z rozmachem bywało jednak różnie: np. w witrynie sklepu mleczarskiego przy ul. 1 Maja umieszczono „piękne sery, kostki masła i inne wyroby” wykonane… z gipsu. „W sklepie serów jak nie było, tak i nie ma.” – zżymał się dziennikarz. Inny za to chwalił wystawę sklepu mięsnego, na której zostały ułożone wędliny i mięso wykonane z masy papierowej. „Dekoracja jest zatem trwała i nie ulegnie zepsuciu jak to się często działo z wędlinami i mięsem znajdującym się na wystawach innych sklepów.” Gorzej miała się sprawa z samymi wędlinami. W 1957 roku Głos Koszaliński narzekał: „Produkuje się różnego rodzaju gatunki wędlin. Kiełbasy: rzeszowskie, krakowskie, lubelskie, jałowcowe oraz dziesiątki innych gatunków o innych nazwach i innych cenach. Gdybyśmy jednak spróbowali po kolei wszystkich gatunków, doszlibyśmy do smutnego wniosku. Okaże się wówczas, że różnica istnieje jedynie w cenie – w smaku nie ma prawie żadnej. Nasze koszalińskie wędliny są mocno przesolone i niesmaczne.” Podobne problemy dotyczyły towarów przemysłowych takich jak odzież i buty, które w większości były brzydkie i niskiej jakości.

Socjalistyczne współzawodnictwo

Władze zdawały sobie sprawę z sytuacji i jej przyczyn, do których oprócz trudności zaopatrzeniowych należał brak wyszkolenia personelu, częsta fluktuacja sprzedawczyń, który szły na urlopy macierzyńskie, a po nim się zwalniały, a także niekompetencja dyrektorów przedsiębiorstw handlowych mianowanych w ramach awansu społecznego. Sposobem na poprawę jakości miało być odwołanie się do ambicji personelu tworząc tzw. sklepy wzorcowe oraz takie, w których nazwie umieszczano sugerującą elitarność końcówkę „lux”. Jednym z pierwszych był „Textyl-Lux” przy ul. Zwycięstwa oraz będący oficjalnie wzorcowym sklepem przemysłowym „Gallux” mieszczący się w starej i nieistniejącej już kamienicy na rogu ulic Zwycięstwa i Krzywoustego. Ten ostatni w czerwcu 1959 roku został przeniesiony do przestronnego wnętrza w pobliskim nowo wzniesionym bloku (dziś mieści się tam „kocia kawiarnia”). Odnotował to Głos Koszaliński, pisząc o „licznej rzeszy potencjalnych i faktycznych klientów zgromadzonych przed drzwiami i szybami wystawowymi niczym przed bajkowym sezamem.” Po otwarciu drzwi trudno było się docisnąć do stoiska z bielizną nylonową, do kupna kusiły też „komplety damskie, składające się z wdzianka i spódnicy w cenach bardzo przystępnych, śliczne komplety z dzianiny (luźny sweter i plisowana spódnica).”, a także wytworne wieczorowe buty damskie i męskie „angielki” w cenie 670 zł oraz importowane z Węgier półbuty w cenie 400 zł. Przy przeciętnej płacy 1800-2000 zł miesięcznie były to ceny zdecydowanie luksusowe.

Delikates znaczy wykwintny

W 1957 roku miano „wzorcowego” otrzymał również sklep spożywczy na rogu ulic Zwycięstwa i Chrobrego. zwany nieoficjalnie „Delikatesami”. Był to również pierwszy w województwie sklep samoobsługowy. Rok wcześniej jego załoga zdobyła pierwsze miejsce w ogólnopolskim współzawodnictwie o tytuł najlepszego sklepu i załogi, a wszyscy sprzedawcy i kierownik posiadali odznaki wzorowego sprzedawcy. Wzorowo było również pod względem ideologicznym: nad stoiskiem zawieszono transparent z napisem: „Więź MHD z konsumentem transmisją danych stawianych wymogów społeczeństwa pod adresem przemysłu.” Ze statusem wzorcowego wiązał się obowiązek stałego zaopatrzenia w podstawowe artykuły spożywcze, a także konieczność posiadania w ofercie m.in. czterech gatunków ciemnego chleba, bułek i pumpernikla. Przedstawiciel WPHS (Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Handlu Spożywczego) zapewniał, że będzie tam pod dostatkiem towaru, zarówno produkcji krajowej, jak i importowanego. Zapowiedziano również pojawienie się w nim niedostępnych dotąd w Koszalinie słodyczy produkowanych przez zakład „22 Lipca” (dawny „Wedel”). „Wymieniona fabryka zobowiązała się dostarczać systematycznie swoje wyroby. Tak więc możemy się cieszyć, że wreszcie „smakołyki” osiągalne do niedawna tylko dla warszawiaków zaspokoją nasze apetyty” – entuzjazmowała się dziennikarka.

Mimo to koszalinianie z utęsknieniem oczekiwali na „Delikatesy” z prawdziwego zdarzenia, dla których przeznaczono przestronne wnętrze parteru nowo wznoszonego bloku przy ul. Zwycięstwa 94-96. Ich otwarcie odkładano jednak z miesiąca na miesiąc. W lipcu 1957 roku w lokalnej gazecie narzekano, że „Koszalin jest drugim bodaj miastem wojewódzkim nie posiadającym „Delikatesów”. Niektóre luksusowe artykuły spożywcze są u nas w ogóle nieosiągalne. A koszalinianie, podobnie jak mieszkańcy innych województw chcą mieć możność zaopatrywania się we wszystkie artykuły. Najwyższy czas skończyć z tą sporną sprawą.” Jednak kolejne terminy oddania sklepu do użytku nie były dotrzymywane i jego otwarcie nastąpiło dopiero rok później, 15 lipca 1958 roku, jak tryumfalnie ogłoszono „na tydzień PRZED terminem” przypadającym w peerelowskie święto 22 lipca. „Doczekaliśmy się nareszcie otwarcia dawno oczekiwanych „Delikatesów”. Czekaliśmy na ten moment kilka lat.” – pisał z ulgą dziennikarz. Nowa placówka posiadała osiem działów: kolonialny, wędlin, cukierniczy, piekarniczy, owocowy, nabiałowy, winny i garmażeryjny, „wszystkie świetnie zaopatrzone” i wyposażone w lodówki na zapleczu, gdzie przyjmowano towar. Była to nowość w mieście, gdzie w pozostałych sklepikach towar wnoszono od frontu. Obsługa składała się z 20 osób; jej trzon stanowili pracownicy sklepu wzorcowego nr 1. Stoiska zaprojektowała Państwowa Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych w Sopocie. Elegancję reprezentacyjnego sklepu podkreślały na zewnątrz neony „pokazywane z dumą naszym cudzoziemskim gościom”. Klienci mogli robić zakupy codziennie w godz. 9-21, a w niedziele i święta w godz. 11-17.

Bardzo szybko okazało się, że w systemie nakazowo-rozdzielczym prowadzenie sklepu z luksusami nie jest sprawą łatwą. Mimo, że kierowniczka Teresa Przybylska dwoiła się i troiła, organizując dostawy, w sierpniu 1958 roku „Głos Koszaliński” alarmował: „Nie upłynął jeszce miesiąc od otwarcia „wytęsknionych” przez mieszkańców Koszalina „Delikatesów”, a już występują poważne trudności w zaopatrzeniu ich w niezbędne artykuły.” W dziale piekarniczym brakowało niektórych gatunków chleba. Powodem okazały się przepisy: kierownictwo „Delikatesów” zawarło początkowo umowę z prywatną piekarnią, jednak nie zgodziły się na to władze handlowe. Jako dostawcę trzeba było więc wybrać piekarnię państwową PSS „Pionier”, ta zaś nie dotrzymywała zobowiązań. Nie lepiej było w pozostałych działach:  – skarżono się, że „wędliny dostarczane są późno do stoiska i w niedostatecznych ilościach.” „Podobnie wygląda sytuacja w dziale garmażerii. (…) Zbyt późno dostarczane są też artykuły nabiałowe. Często masło dowożone jest dopiero po południu, co powoduje niepotrzebne kolejki. (…) W dziale warzyw brakuje przetworów owocowych i past owocowych (dżemów?). Stosunkowo najlepiej zaopatrzone są działy: cukierniczy i kolonialny, choć i tu są poważne kłopoty z czekoladą w proszku, kakao i wyrobami wedlowskimi.”

Sytuacja na odcinku zaopatrzenia

Kilkanaście miesięcy później, w listopadzie 1959 roku dziennikarze lokalnej gazety sprawdzili, jak wygląda przygotowanie koszalińskich handlowców do świąt. Tym razem „Delikatesy” oceniono na piątkę z plusem. Nowy kierownik Wacław Zaborowski nawiązał kontakty z najlepszymi zakładami przemysłu cukierniczego w kraju, czego rezultatem były półki pełne wyrobów produkowanych przez „Wawel”, „22 Lipca”, Goplanę” i „Bałtyk”. Zamówiono także duży wybór tortów, makowców, babek toruńskich, piaskowych i kakaowych, placków drożdżowych oraz innych ciast. Klienci mogli składać zamówienia również na sałatki i drób pieczony, a w dziale mięsnym kupić drób bity (gęsi, indyki, kury, kaczki i kurczaki) oraz szynki wędzone, gotowane i konserwowe, balerony, polędwice i inne. Dział warzywniczy oferował m.in. pomarańcze, mandarynki, cytryny, figi, rodzynki, suszone śliwki oraz mak. Zakupiono również młynki, mogące w ciągu doby mielić 24 kg kawy. To dzięki temu dawne „Delikatesy” kojarzą się dziś najbardziej z niepowtarzalnym zapachem kaw „Orient” i „Super| w charakterystycznych srebrnych opakowaniach. Na koniec dnia, po zamknięciu sklepu ekspedientki „opukiwały” młynki, pozyskując w ten sposób dla siebie jako bonus całkiem pokaźne ilości zmielonych ziaren.

Nowinką było „zradiofonizowanie” placówki, o którym pisano: „Klient oczekujący swej kolejki ma możność wysłuchiwania ładnych melodii i… różnorodnych nowinek handlowych, dowiadując się z głośników, co może dziś i w najbliższych dniach kupić”. Zapowiadano także, że już niedługo dobrą czarną kawę będzie można wypić na miejscu, odpoczywając na wygodnym, miękkim foteliku pod piękną palmą. Tych planów jednak nie zrealizowano, a w kolejnych latach bywało mniej luksusowo. W marcu 1964 roku „Głos Koszaliński” donosił: „Przy piekarniczym stoisku w „Delikatesach” utworzyła się ogromna kolejka. Stanęli w niej wszyscy, którzy daremnie poszukiwali chleba w innych sklepach w mieście. Personel stoiska miał pełne ręce roboty, a mimo to klienci musieli stracić sporo czasu na dokonanie najprostszego – zdawałoby się zakupu.”. Również w późniejszych latach „Delikatesy” spełniały rolę ostatniej deski ratunku na kiepsko zaopatrzonym rynku. „Sklepy delikatesowe, których rola powinna być zupełnie inna, przejęły funkcje sklepów osiedlowych. Rezultat tego jest opłakany. W godzinach szczytu, po wyjściu koszalinian z pracy, przy wszystkich stoiskach w „Delikatesach” nr 1 i 2 są ogromne kolejki.” alarmowała w 1980 roku red. Wanda Konarska. Działo się tak, bo mimo że w połowie lat 70. na handlowej mapie Koszalina pojawiły się trzy kolejne „delikatesowe” sklepy (w śródmieściu, naprzeciwko „Związkowca” i na osiedlu Północ), zniknęła część sklepów mieszczących się w wyburzanych budynkach. Dodatkowo pogarszała się sytuacja gospodarcza w kraju.

Bony kupię

W latach 80. przy ponownej reglamentacji niemal wszystkiego, koszalińskie „Delikatesy” różniły się od innych sklepów już tylko mniej wygodną od samoobsługowej archaiczną formą obsługi. Na półkach i w witrynach królowały piramidy puszek z groszkiem konserwowym. Ostatnimi oazami luksusu był w Koszalinie sklep „Mody Polskiej”, który w 1975 roku po wielu miesiącach niecierpliwego wyczekiwania  zastąpił dawny „Gallux”, „Telimena” przy ul. 1 Maja oraz tzw. sklepy dewizowe: „Baltona” przy ul. Świerczewskiego (obecnie Dworcowa), „Pewex” w hotelu „Jałta” (obecnie „Gromada”) i przy ul. Kniewskiego (obecnie Wańkowicza) oraz… bank Pekao SA na rogu ulic Armii Czerwonej (obecnie Piłsudskiego) i Waryńskiego, prowadzący sprzedaż tych samych artykułów jak w Pewexie.

„Moda Polska” była założonym w Warszawie państwowym przedsiębiorstwem, prowadzącym w całej Polsce ok. 60 salonów mody. Od początku w 1958 roku była to marka gwarantująca najlepszą jakość. Witryny jej koszalińskiego sklepu były najelegantsze w mieście. Nieco skromniejsza „Telimena” należąca do założonej w Łodzi w 1957 roku sieci salonów, była mniejszym i skromniejszym sklepem. Z kolei Pewexowi i Baltonie wystarczało logo, bo tam zakupy mogli robić tylko posiadacze zachodnich walut (dolary, marki zachodnioniemieckie, funty szterlingi, franki itp.) oraz tzw. bonów towarowych o wartości liczonej w amerykańskiej walucie. Bony takie otrzymywali w formie wynagrodzenia pracownicy zatrudnieni w państwowych firmach za granicą (zarówno w krajach kapitalistycznych jak i socjalistycznych) i w odróżnieniu od dolarów można było nimi normalnie handlować, zamieszczając np. w gazecie ogłoszenie o chęci ich kupna lub sprzedaży. W sklepach dewizowych znajdowały się towary niedostępne nigdzie indziej: począwszy od lalek Barbie i metalowych samochodzików Matchbox, poprzez angielskie flamastry, sprzęt elektroniczny, na dżinsach marki Wrangler, Lee i włoskich garniturach skończywszy. Jednak największym wzięciem cieszyły się artykuły żywnościowe: markowe alkohole, w tym puszkowane zagraniczne piwo, polskie puszkowane szynki marki Krakus i amerykańskie papierosy. W wypadku zakupów w „Baltonie” trzeba było jednak dodatkowo wylegitymować się książeczką żeglarską marynarza lub rybaka dalekomorskiego.

Koniec PRL był również końcem ostatnich oaz peerelowskiego luksusu. Towary dostępne dotąd jedynie za dolary pojawiły się nie tylko w każdym sklepie, ale również na bazarach. Obecnie luksusowy handel przeniósł się do galerii handlowych, ale to już opowieść na inną okazję.