Ten zegar jest nieodłącznym elementem koszalińskiego krajobrazu. Od momentu, kiedy został zamontowany na budynku Poczty Głównej w 1884 roku, działa nieprzerwanie. Ale to nie do końca będzie historia zegara, ponieważ będzie to przede wszystkim opowieść o Marii Zając, która przez ponad sześćdziesiąt lat ten zegar nakręcała.
Kiedy w latach 50. mąż pani Marii dowiedział się, że potrzeba konserwatora i elektryka na koszalińskiej poczcie, uznał, że to idealna okazja, by z Wiekowa przenieść się do Koszalina. Był rok 1957, kiedy ówczesny dyrektor nie tylko użyczył samochodu państwu Zającom, aby mogli się przeprowadzić, ale przyznał im także służbowe mieszkanie na trzecim piętrze w budynku, wtedy przy ul. Alfreda Lampego 22 (obecnie Władysława Andersa). Szybko pracę znalazła tam także Maria, i tak przepracowali jako koszalińscy pocztowcy kilkadziesiąt lat.
W czasie gdy mąż pracował jako konserwator, pod jego opiekę trafił także zegar, który choć przez lata trochę zaniedbany, to działał bez zarzutu. Zegar to wysoka, zabudowana szafka, a w niej linki z około siedmiokilowym ciężarkiem, który ciągnie cały mechanizm – opowiada mi Maria Zając, urocza starsza pani, której wiek, ponad 90 lat, nie zabrał ani pamięci, ani umiejętności snucia opowieści. Mechanizm nakręca się taką dużą korbą. Kiedy mąż jeździł do innych pocztowych placówek, wtedy ja zajmowałam się zegarem, a kiedy zaczął chorować, całkiem przejęłam opiekę nad zegarem. Nauczył mnie oliwić mechanizm – bo to było najważniejsze.
Kiedy sprowadziliśmy się do Koszalina, w mieście prawie nie było samochodów, a na przykład w miejscu, gdzie przez lata była „Moda Polska”, leżało gruzowisko. Listy i paczki transportował jeden pan, wozem z zieloną budą, do którego zaprzęgnięty był koń.
Na początku pracowałam na poczcie jako pomocnica magazyniera, ale kiedy urodził się syn i chorował poprosiłam, bym mogła sprzątać, bo nie mogłam oddać go do przedszkola, a tak mogłam łączyć pracę z opieką. Praca przy zegarze nie była wymagająca, chociaż odpowiedzialna – nie można było zapomnieć o nakręceniu czy naoliwieniu mechanizmu – snuje opowieść pani Maria.
Zegar wyprodukowany został przez berlińską fabrykę rok wcześniej niż trafił do Koszalina, a takich urządzeń wyprodukowano tylko dwadzieścia. W koszalińskim Archiwum Państwowym zachowały się nie tylko dokumenty pokazujące plany budowy pocztowego budynku, ale co ciekawe, od początku wyrysowany był na nich, tzw. pokój zegarowy z mechanizmem i samym zegarem.
Tam jest szafka, wahadło i klapa – opowiada dalej Maria Zając – i na tej klapie wypalony po niemiecku napis, kto zegar wyprodukował. Nakręcać musiałam go dwa razy w tygodniu. Nie można było dopuścić, by ciężarek opadł na podłogę – zegar wtedy by stanął. A nakręcanie nie było łatwe, bo korba, którą trzeba kręcić, jest naprawdę duża. I tak cały czas, nic się nie zmieniło przez lata, kiedy my tam pracowaliśmy, i tak jest do teraz. Nakręcaliśmy go w poniedziałki i piątki, ale sama czynność nie trwała długo, może
pięć-sześć minut, wspomina pani Maria. Raz na pół roku zegar trzeba naoliwić, ale przez całe nasze życie na poczcie ani razu się nie zepsuł. Kiedy wraz ze zmianą czasu z letniego na zimowy, trzeba było przestawić godzinę, to nie wolno było go cofnąć, trzeba było zatrzymać wahadło i puścić zegar w ruch po godzinie – tak, by wskazywał odpowiedni czas.
Do pracy pani Maria nie miała daleko. Mieszkanie i mechanizm zegara znajdowały się na tym samym, trzecim piętrze poczty i dzieliło je nie więcej niż dwadzieścia kroków. Fajnie się tam pracowało, wesoło było – opowiada – życie kwitło, wszyscy się znaliśmy, jak rodzina. Każdy wiedział, jak się kto nazywa i co robi. Na czwartym piętrze, w innym skrzydle, mieszkali pracownicy. Mieli na korytarzu kuchnię z gazowymi kuchenkami i tam sobie gotowali. Na tyłach budynku był ogród, w którym się wszyscy opalali. Rodzin nie mieszkało dużo, głównie młode panienki po studiach, czy po technikum, które pracowały w pocztowych okienkach. Na tym czwartym piętrze było sześć albo siedem pokoi i mieszkali po dwie, trzy osoby. Na naszym – trzecim, był gabinet lekarski i pokoje dla kursantów i inspektorów. Z czasem wszystko zlikwidowano, zrobiono biura, a nad nami powstał pocztowy hotel.
W czasie jednego z największych remontów budynku, robotnicy chcieli się „zaopiekować” zegarem, ale Maria Zając im na to nie pozwoliła: kazała ponownie zawiesić zdjęty już zegarowy obciążnik i zagroziła poinformowaniem dyrektora placówki. Ta sytuacja ją zbulwersowała, gdyż jak opowiadała – myślała, że przy remoncie zabytku pracowali będą uczciwi ludzie.
A skoro o dyrektorze mowa, to zdaniem Marii Zając, koszalińska poczta miała do nich szczęście. Jednak najcieplej wspomina Zenona Szulca – dyrektora, który przez lata dbał o pracowników w każdym zakresie. Na przykład w czasie remontu kazał zwykłą wykładzinę zastąpić panelami i zdecydował o powiększeniu mieszkania państwa Zająców.
Na poczcie mieszkało się bezpiecznie – uśmiecha się pani Maria. Na parterze zawsze był wartownik, a ja miałam jak u Pana Boga za piecem. Nikt niepożądany nie wszedł, bo ludzie nawet nie wiedzieli, że tam są mieszkania. A jak ktoś chciał nas odwiedzić, to na dole mówił, że idzie do Zająców i wchodził bez problemów. Tylko w stanie wojennym trzeba było legitymować się dowodem osobistym – nawet my musieliśmy je pokazywać. Pamiętam jedną sytuację, kiedy powiedziałam do żołnierza, który stał przed wejściem na warcie, że wchodzę tymi drzwiami, a on mnie pyta, czy nie mogę iść innym wejściem. Ja mu odpowiedziałam, że nie, bo muszę przecież wejść do swojego domu.
Kiedy w 2015 roku odszedł mąż i kiedy zabrakło też syna – dopadły mnie choroby – mówi pani Maria – i powoli zbliżał się trudny czas podjęcia decyzji o wyprowadzce z pocztowego domu. Wysokie schody, brak windy i potrzeba większej opieki córki Danuty nad mamą, wszystko to nieuchronnie składało się na moment przeprowadzki.
Nie mogłam marzyć o lepszym życiu – podsumowuje Maria Zając – ludzie byli weseli, życzliwi. Kiedy niosłam torbę z zakupami, a szedł jakiś mężczyzna – bez pytania mi ja zabierał i zanosił pod drzwi naszego mieszkania. To było szczęśliwe życie. Człowiek o nic nie musiał się martwić, niczym się nie denerwował, praca była. Tylko zarobki mogły być trochę lepsze, no ale przeżyło się.
Maria Zając mieszkała w tym samym pocztowym mieszkaniu sześćdziesiąt dwa lata, do roku 2018. I nawet teraz, kiedy ma okazję mijać budynek Poczty Głównej w Koszalinie, patrzy na niego i sprawdza, jak tam jej zegar, czy nakręcają i czy dobrze chodzi…
I tak losy człowieka, splatają się z losami budynków, a jedni bez drugich nie mogliby istnieć.