Agnieszka Cubała ma na swoim literackim koncie kilkanaście książek. Większość z nich dotyczy powstania warszawskiego. Jednak są także takie, które opowiadają powojenne losy Polaków. Niedawno odkryła, że najlepiej pisze się jej nad morzem i kolejne książki w dużej części powstały już w Ustroniu Morskim. Z Agnieszką Cubałą rozmawiała Katarzyna Kużel.
Skąd u młodej kobiety zainteresowanie powstaniem warszawskim? Miałaś w rodzinie powstańcze historie?
Wszystko zaczęło się w szkole podstawowej – zafascynowały mnie „Kamienie na szaniec”, potem poezja K.K.Baczyńskiego. Któregoś dnia sięgnęłam po „Pamiętniki żołnierzy Batalionu Zośka” – fascynująca lektura, zwłaszcza że po latach miałam zaszczyt poznać kilkoro bohaterów tej książki.
Mogę więc powiedzieć, że zaczęło się od dobrych historyków i polonistów oraz pasji, która zaprowadziła mnie z Dolnego Śląska do Warszawy, gdzie rozpoczęłam studia w Szkole Głównej Handlowej.
Poznawałam miasto przez pryzmat największego zrywu powstańczego Polaków. Potem spotkałam, żyjące jeszcze wtedy, wszystkie trzy siostry bohaterów „Kamieni na szaniec”. Studia trzeba było skończyć pracą magisterską, a że jestem humanistką, to stwierdziłam, że wolałabym napisać pracę bardziej historyczną niż ekonomiczną – by nie pomylić się w cyferkach i wykresach. Na szczęście trafiłam do promotora, który zgodził się, bym zajęła się powstaniem warszawskim. Praca została wysoko oceniona i znalazły się osoby, które napisały mi rekomendacje wydawnicze. Rok po obronie – na dodatek w moje urodziny – zadzwoniła pani z wydawnictwa, proponując wydanie pracy magisterskiej w formie książki. To był pierwszy, milowy krok, a potem już poszło z górki.
Zatrzymajmy się przez chwilę przy tej SGH, bo chciałabym wiedzieć, co dziewczynę z polonistyczno-historycznym zacięciem popchnęło do wybrania takiej uczelni.
Nigdy nie myślałam o studiowaniu historii. Bardzo chciałam pójść na SGH, ponieważ była to prestiżowa uczelnia. Przemówiła do mnie także możliwość kształtowania toku studiów, a lubię chodzić własnymi ścieżkami. Ciągnęło mnie też do samej Warszawy.
Teraz myślę, że nie odnalazłabym się na historii. Cenię niezależność i możliwość pisania o rzeczach, które mnie interesują, o postaciach, które jestem w stanie polubić. Oczywiście, patrząc na historyków, miałam na początku trochę kompleksów, więc studiowałam metodologię i pracę ze źródłami. Uczyłam się być krytyczną wobec materiałów. Multidyscyplinarność pozwoliła mi na bardziej świeże podejście do tematu, na spojrzenie na historię przez ludzi jako takich, z ich zaletami i wadami.
Wybrałaś Warszawę nie dla „świateł wielkiego miasta”, ale dla jej historii?
Marzyłam o teatrach, koncertach, ale interesowała mnie także ekonomia. Studiowałam międzynarodowe stosunki gospodarcze i polityczne oraz marketing. Ten ostatni mnie zafascynował, zwłaszcza reklama społeczna, i ta wiedzy pomaga mi się odnaleźć na rynku wydawniczym.
Uważam, że mój wybór studiów był słuszny. Dzięki temu, że droga od ekonomii do pisania nie była oczywista, poszłam własną ścieżką, co pozwoliło mi realizować pasję i pozostać w zgodzie z sobą.
Czy po wydaniu pierwszej książki wiedziałaś, że będziesz wracała do powstańczej tematyki?
Przerwa miedzy jej wydaniem a kolejną publikacją była dosyć długa, wtedy pracowałam w komercyjnych firmach, w marketingu, ale powstanie warszawskie cały czas było w moich myślach. Myślę, że po prostu miałam się tym zająć. Że było ono mi pisane. Aczkolwiek jakiś czas temu myślałam o zamknięciu tego rozdziału, ale okazało się, że absolutnie nie mogę się rozstać z tą tematyką. Gdy wydaje mi się, że to już ostatnia książka, to trafiają do mnie kolejni ludzie i historie, które trzeba opisać.
Żartuję, że idąc ulicami Warszawy, potykam się o następne historie. Widzę powstańczy motyw i już kolejna opowieść zaczyna mi się układać w głowie.
Teraz narodził się pomysł, by powstanie opisać na kanwie opowieści moich bliskich znajomych. Czasem mam wrażenie, że jak po nitce, jestem przez los prowadzona od historii do historii.
W księgarniach jest dostępna także ta najnowsza zatytułowana „Zwyczajni ’44. Ludność cywilna w powstaniu warszawskim”. Dlaczego postanowiłaś tak mocno zaznaczyć ich rolę w powstaniu?
Ponieważ pojawił się problem dotyczący tego, kogo należy uznać za ”uczestnika powstania”. Na pewno byli i żołnierze, i ludność wspierająca ich walkę swoimi działaniami oraz różnorodną pomocą. Zawsze chciałam się zająć tą tematyką, ponieważ bolało mnie, że cywilom odbierało się miano uczestników powstania. Nie wszyscy wiedzą, że powstańców, czyli żołnierzy, zginęło wówczas 16 tysięcy, a ludności cywilnej, szacuje się od 120 do 150-160 tysięcy. Cywile byli niesamowicie zaangażowani. Budowali barykady, pomagali w szpitalach, przynosili żywność i wodę, odkopywali zasypanych i transportowali rannych – jak więc nie oddać im czci?…
Przyczynków do naszej rozmowy jest kilka. Jest nim 80. rocznica wybuchu powstania warszawskiego. Jest twoja najnowsza książka i jest miłość do morza oraz do Pomorza Zachodniego. Jak tutaj trafiłaś?
Też w jakimś sensie „byłam prowadzona”. Dostałam zaproszenie do poprowadzenia warsztatów historycznych w Białogardzie. A w związku z tym, że kocham morze, które daje mi mnóstwo energii, radości i cudownie ładuje moje akumulatory, postanowiłam skorzystać i przenocować nad morzem. Tak trafiłam do Ustronia Morskiego i do „Kaszubianki”, o której właścicielach i ich przodkach już napisałam w jednej książce, i napiszę też w kolejnej. A z Renatą i Markiem się zaprzyjaźniłam.
I tak zaczęłam przyjeżdżać do Ustronia, tam także my się poznałyśmy i pierwszy raz rozmawiałyśmy o powstaniu. A potem pojawił się wątek koszaliński. Skontaktował się ze mną Rafał Semołonik z Instytutu Pamięci Narodowej, któremu podsunęłaś pomysł zaproszenia mnie do udziału w „Przystanku Historia”, i tak też się stało. To wydarzenie wspominam bardzo miło. Nawiązałam kontakty z krewnymi powstańców, którzy po wojnie zamieszkali w Koszalinie, co z pewnością wykorzystam przy pisaniu kolejnej książki. Spotkałam jedną z moich stałych czytelniczek, którą do tej pory kojarzyłam z mediów społecznościowych. Przygotowując wykład, trafiłam na niesamowitą postać Edwarda Wojciechowskiego, powstańczego fotografa, który stał się jednym z bohaterów mojej najnowszej książki „Zwyczajni ’44. Ludność cywilna w powstaniu warszawskim”. Jako jeden z niewielu, dokumentował wydarzenia z perspektywy cywila, chociaż przez kilka dni też należał do Polskiej Armii Ludowej. Na tematy powstańcze trafiam również na Pomorzu Zachodnim. Autor kołobrzeskiego pomnika zaślubin Polski z morzem był przecież żołnierzem Zgrupowania „Harnaś”. A podczas pobytu w Ustroniu Morskim poznałam kolejnych potomków zasłużonych rodów warszawskich i podrzucono mi pomysł opisania historii filmowej związanej z powstaniem.
Wątków, które ciągną cię na Pomorze Zachodnie jest sporo, więc pozwolę sobie uchylić rąbka tajemnicy i zdradzić, że zaczęłaś myśleć o przeprowadzce do nas.
Zobaczymy, gdzie w końcu zamieszkam. Ale to temat, który będzie aktualny już niebawem. Na razie muszę zakończyć wszystkie projekty związane z obchodami 80. rocznicy wybuchu powstania, a dzieje się naprawdę dużo, bo jestem nie tylko autorką książki, o której mówiłyśmy, ale też współautorką tytułu „Przetrwać `44”, przygotowałam wystawę, a w planach mam jeszcze kilkanaście spotkań autorskich.
Gdy zrobi się spokojniej, podejmę wyzwanie związane z przeprowadzką i zamieszkam gdzieś blisko Koszalina.
Czyli mogę powiedzieć, że ty sobie nie powiedziałaś „rzuć to wszystko i wyjedź w Bieszczady”, tylko „wyjedź nad morze”?
Zdecydowanie tak, bo ja najchętniej nad morzem byłabym przez cały czas, robiąc tylko krótkie przerwy na wyprawy po materiały do kolejnych książek. Morze motywuje mnie do pisania i daje mnóstwo inspiracji. Otwiera horyzont marzeń i przynosi poczucie wolności. Wycisza i uspokaja. Wiatr wiejący od morza wywiewa z głowy wszystkie ograniczające przekonania, robiąc przestrzeń na nowe projekty, plany i postanowienia. Tak, będąc nad Bałtykiem, czuję się naprawdę szczęśliwa. Jeżeli mogę sobie usiąść, patrząc na morze, to wtedy otwiera mi się głowa i pojawia się mnóstwo pomysłów. Taka wena twórcza przychodzi do mnie od Bałtyku. Poza tym uważam, że nic tak dobrze człowiekowi nie robi, jak spacer po plaży, a wiatr wiejący od morza może wywiać z głowy wszystkie niepotrzebne rzeczy i zrobić miejsce na to, co jest potrzebne, i chyba taka jest moja definicja szczęśliwości bycia nad morzem.