Na co dzień Joanna Draganiak zajmuje się w Radiu Koszalin wszystkim tym, co słychać, od tej drugiej – można rzec – statystycznej strony. Natomiast taniec interesuje ją od dawna, można powiedzieć, że od zawsze. Jednak jak bardzo można pokochać tango i kraj, z którego pochodzi ten taniec, przekonała się w tym roku. Z Joanną Draganiak rozmawiała Katarzyna Kużel.
Czy podróż, którą odbyłaś w tym roku, to podróż życia?
Oczywiście. Tym bardziej, że ja – taki podróżnik, mający za sobą zaledwie kilka autokarowych wycieczek po Europie, wybrałam się w drogę, która liczyła 12 000 kilometrów. Jednak od razu muszę zaznaczyć, że gdyby nie dziewczyny, z którym poleciałam do Argentyny – bo o takiej wyprawie mówię – sama nigdy bym się na nią nie zdecydowała. Natomiast wyjazdem jestem zachwycona!
Dużo czasu minęło od pomysłu do jego realizacji?
Sporo (śmiech)…Pomysł zakiełkował w 2009 roku, kiedy zaczęłam tańczyć tango argentyńskie, tutaj w Koszalinie, u naszych lokalnych nauczycieli. Aż pewnego razu przyjechał do Koszalina Argentyńczyk – Brian Hilario Celaya, który pracuje w jednej z naszych szkół tańca. I ta znajomość pociągnęła za sobą szereg innych znajomości. To są Ula Nowocin i Fernando Romero Chucky – Argentyńczyk mieszkający obecnie w Polsce. Ula i Chucky są nauczycielami tanga i folkloru argentyńskiego i jeżdżą w różne miejsca na świecie. Na jednym z obozów tanecznych – „Dale Folklore” pod Olsztynem – organizowanych właśnie przez tę parę nauczycielską, poznałam wspaniałe dziewczyny: Martę, Anitę, Edytę – wrocławianki, Monikę z Warszawy i Beatę z Olsztyna, które były równie zakochane nie tylko w tangu, ale i w folklorze argentyńskim. Zawodowo każda z nas zajmuje się czym innym. Anita jest nauczycielką tanga, Beata pielęgniarką, Edyta nauczycielką języka hiszpańskiego i angielskiego, Marta to nasz główny organizator, Monika nieoceniony fotograf i ja, pracująca w Dziale Przygotowania Programu Radia Koszalin i w Pałacu Młodzieży.
No i zaczęłyśmy planować podróż.
Miałaś obawy co do takiej wspólnej wyprawy? Przecież razem nigdy nie podróżowałyście, i to jeszcze tak daleko. Co było dla was największym wyzwaniem?
Wyzwań było kilka. Miałyśmy dylematy różne: od podjęcia decyzji czy każda leci osobno i spotykamy się na miejscu, czy od początku podróżujemy razem, po listę miejsc, które chciałybyśmy zobaczyć. Wyzwaniem też było porozumiewanie się już na miejscu, w niewielkich wioskach na północy kraju. Tam ludzie znają tylko hiszpański, nie ma internetu – nie można więc skorzystać z translatora – i tu niezastąpiona była Edyta ze swoim hiszpańskim.
A co do wspólnego wyjazdu, to team zadziałał nam rewelacyjnie – na tyle, że planujemy kolejną wspólną wyprawę. Nie było też tak, że się wcale nie znałyśmy. Spędziłyśmy ze sobą na campie tanecznym tydzień i czułam, że uda się nam taki wspólny wyjazd.
Czy tango i folklor argentyński, to były główne wyznaczniki trasy tej wyprawy?
W sumie tak. Bardzo chciałyśmy poznać kraj, który ma niezwykły folklor, więc siłą rzeczy i tango musiało się pojawić.
Argentyna jest ósmym największym krajem na świecie i nawet w miesiąc nie da się go zwiedzić całego, a jest przepiękny. Oni właściwie mają wszystko. Na północy dżunglę i wodospady, na południu lodowiec. Z jednej strony Ocean Atlantycki, a z drugiej najdłuższe pasmo górskie, czyli Andy.
Cały wyjazd podzieliłyśmy na trzy części. Na początku i na końcu skupiłyśmy się na podróżowaniu po Argentynie, a część środkową zorganizowali nam Ula i Chucky, którzy oprócz zwiedzania, umożliwili nam także naukę tanga i folku.
Zaczęłyście podróż od Buenos i domyślam się, że już tam było wiele atrakcji…
Po pierwsze samo Buenos Aires, a w nim uczestnictwo w lokalnych milongach, których jest dużo – codziennie można wybrać się do miejsca, w którym ludzie tańczą tango. El Obelisco – miejsce świętowania ważnych wydarzeń dla Argentyńczyków, Plaza de Mayo – najstarszy plac w mieście i znajdujący się przy nim Casa Rosada – dom prezydenta. Dlaczego budynek władz rządowych pomalowano właśnie na różowo? Tego nikt nie wie.
Ciekawym miejscem było Café Tortoni – kawiarnia z ponad 160-letnią tradycją, w której wnętrze zachowało do dziś oryginalny wygląd. Bywał tam m.in. Witold Gombrowicz, którego „Transantlantyk” (choć nie tylko) został napisany w Argentynie, podczas pobytu pisarza na emigracji. Co mnie tam zaskoczyło? Natknęłyśmy się na dużą kolejkę gości przed wejściem i kelnera, który wraz z upływem zwalniających się miejsc, zapraszał oczekujących ludzi do środka.
Na pewno wszystkim spodobałaby się księgarnia utworzona w byłym budynku teatru, który według mnie bardziej wyglądał jak opera. Ateneo Grand Splendid jest największą księgarnią w Ameryce Południowej i otwarto ją w 2000 roku, a budynek zachował dawny blask i elegancję teatru z początku XX wieku: z oryginalnymi balustradami, nienaruszoną dekoracją i imponującą kopułą z freskami o średnicy dwudziestu metrów, a na starej scenie – przy częściowo odsuniętej aksamitnej kurtynie – znajduje się kawiarnia, w której można usiąść z książką.
Nie mogłyśmy pominąć także, może dość nietypowo, Cementerio de la Chacarita, gdzie pochowani są wielcy dyrygenci orkiestr tangowych, tacy jak Francisco Canaro czy Aníbal Troilo i oczywiście Carlos Gardel – uwielbiany i szanowany przez Argentyńczyków śpiewak – kultowa postać w świecie tanga.
W Bueons zobaczyłyśmy kluczowe miejsca, trochę potańczyłyśmy, i pojechałyśmy dalej.
Czyli to już była ta środkowa część podróży, w której pojawiło się najwięcej folkloru?
Zdecydowanie. Choć i tango się pojawiło, a najbardziej ujęły mnie milongi z orkiestrami grającymi na żywo. Sami bandeoniści na scenie tworzą spektakl, więc przychodzi taki moment, że nie wiesz, czy patrzeć na orkiestrę, czy odpowiadać na cabaseo – zaproszenie do tańca.
Z stolicy Argentyny poleciałyśmy do Parku Narodowego Iguazú. To przepiękne miejsce, na granicy Argentyny i Brazylii. Wodospady w tym parku nas zachwyciły i trudno to nawet inaczej określić. Spędziłyśmy tam cały dzień, a i tak zdecydowanie było nam mało. Nawet udało nam się lokalnym transportem zwiedzić fragment parku od strony brazylijskiej, gdzie zwiedziłyśmy „Park Ptaków” – tam wrażenie zrobiły na mnie harpie, przerażające ptaki.
Okazało się, że przyjeżdżając do Argentyny w porze deszczowej, dobrze trafiłyśmy, bo wodospady niosą więcej wody i dzięki temu wyglądają bardziej spektakularnie.
Po powrocie do Buenos miałyśmy zaplanowane grupowe i indywidualne lekcje tanga. A na trochę folkloru załapałyśmy się na peña-ie w „La Sombra Blanca” (która jest tańcem, spotkaniem towarzyskim i miejscem – podobnie jak milonga). Tam nasi nauczyciele zorganizowali nam pokaz, na którym z Argentyńczykami – tancerzami, tańczyłyśmy do muzyki na żywo sambę i gato dla Argentyńczyków. Było to niesamowite przeżycie.
Najważniejsze, jeżeli chodzi o zajęcia taneczne, były dla mnie te indywidualne z Alejandrą Mantiñan – jedną z najważniejszych nauczycielek tanga w Buenos, która zmieniła moje tango. Bo z tangiem jest tak: ilu nauczycieli, tyle stylów. Alejandra usystematyzowała moją dotychczasową wiedzę, a styl, który zaproponowała, idealnie mi pasuje.
Nie tylko z tanga miałyśmy warsztaty, ale i z folkloru. Mieszkając w dzielnicy San Telmo, poszłyśmy do La Boca – to są takie bardzo stare dzielnice, i tam zatrzymałyśmy się przy jednej z knajpek, bo zaintrygowała nas trójka młodych ludzi, którzy w bardzo profesjonalny sposób tańczyli malambo, czyli step argentyński, używali bębna bombo i boladores – takich kul, zaczepionych na linkach, i to było niesamowicie widowiskowe. W pewnym momencie usłyszałyśmy chacarerę i zapytałyśmy, czy możemy się przyłączyć do tego tańca. Oczywiście się zgodzili, a kiedy zaczęłyśmy z nimi rozmawiać, okazało się, że znają Chucky`ego, i już nić przyjaźni została zawiązana.
Czyli tańca dużo, znajomości piękne, a miałyście jeszcze siłę zwiedzać?
Wiedziałyśmy, że na dwie wycieczki na pewno się wybierzemy, a w sumie zdecydowałyśmy o jeszcze jednej. Pojechałyśmy do Salty i to ona była taką kolejną bazą wypadową. Stamtąd wybrałyśmy się na południe do Cafayate, winiarskiego regionu, który przyciąga miłośników tego trunku z całego świata. Ale już sama podróż do tego miasteczka to jest uczta dla oczu. Jedzie się przez góry, które mają rdzawo-
pomarańczowy kolor, nad nimi jest naprawdę niebieskie niebo, rzeka w dole i skalne twory – nie mogłam oderwać oczu od tego widoku.
Dwie kolejne wycieczki to już w drugą stronę od Salty, najpierw do Purmamarca – miasteczka trochę jak z westernu, położonego w otoczeniu kolorowych wzgórz, na których rosą kaktusy. I na koniec wybrałyśmy się do Tilcara – bardzo starego miasteczka, mówi się, że pamięta czasy nawet przed Inkami, potem dotarłyśmy do Humahuaca i na koniec wspięłyśmy się na Serranías de Hornocal – Wzgórze Czternastu Kolorów – i tu po raz kolejny nie byłam w stanie uwierzyć, że przyroda może stworzyć takie cuda. Odcieniami różu, fioletu i beżu malować pasy na skałach.
Jak dla mnie, to są absolutnie miejsca godne uwagi, klimatyczne i przyjazne.
Choć tak dużo miejsc udało się nam zobaczyć, to po powrocie do Koszalina, wszyscy pytali mnie, czy widziałam Patagonię. Żałuję, nie. Nie wystarczyło nam urlopu (śmiech).