Jacek Kanior jest jednym z najbardziej cenionych rytowników na świecie, który w tym zawodzie pracował przez ostatnie czterdzieści lat. Teraz postanowił skupić się na pracy twórczej i malowaniu obrazów. Jednak cały czas korzysta z tego, co – a może raczej należałoby powiedzieć: w jaki sposób tworzył przez lata. Z Jackiem Kaniorem rozmawiała Katarzyna Kużel.
W 1977 roku uzyskał pan dyplom w dziedzinie malarstwa na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu M.Kopernika w Toruniu. Czy już wtedy zapadła decyzja o zostaniu rytownikiem?
Każdy absolwent uczelni artystycznej marzy o tym, by spróbować swoich sił jako artysta w wolnym zawodzie. Ja już wtedy miałem rodzinę i musiałem do życia podejść trochę poważniej.
Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych w Warszawie właśnie w toruńskiej uczelni szukała przyszłych pracowników. W ten sposób trafiłem do mojej pierwszej po studiach pracy w PWPW.
W tamtych latach to nie był ciekawy czas do rozwoju ambicji zawodowych, a szczególnie artystycznych, chociaż ważny i przełomowy. W Polsce zbyt wiele się działo, nastroje polityczne i społeczne zdominowały obywatela. Zleceń na pracę było niewiele i tym samym możliwości rozwoju i pogłębiania umiejętności ograniczone. Był to jeden z powodów, dla których zdecydowałem się wyjechać z kraju.
Wyemigrował pan do Niemiec. Czy ta decyzja była trudna?
Nie. Chyba nie. Byłem młody, szybko podejmowałem decyzje. A potem… Potem starałem się zapomnieć Polskę, bo wiedziałem, że nie mogę do niej wrócić, więc robiłem wszystko, żeby za bardzo nie myśleć o kraju. Wtedy ważne było dla mnie „tu i teraz”. Póżniej naturalnie wszystko się zmieniło, bo przecież jednak po latach wróciłem. Teraz patrzę na to, i widzę to w kategorii jednego ze swoich największych sukcesów. Jako artysta rytownik pracowałem w Berline w analogicznej firmie co warszawska PWPW. Powoli i systematycznie byłem doceniany, a notowania były na tyle dobre, że mogłem zrezygnować z pracy etatowej i zacząć pracować na własną rękę. A w momencie gdy Polska weszła do Unii Europejskiej, zniknęły granice, a ja wróciłem do kraju, ale w dalszym ciągu pracowałem dla kilku niemieckich firm, i tak jest do dzisiaj.
Co prawda pandemia Covid-19 źle wpłynęła na plany wielu państw, które chciałyby albo zmienić swoje banknoty, albo w związku z inflacją wydrukować wyższe nominały, więc zleceń jest zdecydowanie w tej branży mniej, ale mimo wszystko na brak pracy nie narzekam.
Praca nad banknotami chyba zawsze jest interesująca.
To prawda. Często dostając zlecenie, nawet nie wiem, co to jest za banknot i dla jakiego kraju ma powstać. A warto dodać, że przy produkcji banknotów bierze udział wiele osób i każdy ma swoją ściśle określoną część do zrobienia. Ja się zajmuję rytem, czyli tą najbardziej dekoracyjną częścią banknotu, na stronie tytułowej, i zazwyczaj jest to portret postaci historycznej lub przywódcy danego państwa albo coś charakterystycznego dla danego kraju.
Piękne są na przykład banknoty krajów afrykańskich. Na nich często są postaci zwierząt, na przykład zebry, lwy czy bawoły – wyglądają bardzo widowiskowo.
Natomiast całe systemy zabezpieczeń przed podrobieniem nie są mi znane i nawet gdyby mnie ktoś poprosił o podrobienie banknotu, to nie wiedziałbym, jak się do tego zabrać (śmiech…)
W którym momencie już wiadomo, dla kogo rytuje pan dany banknot?
Kiedy Ewa – moja żona zobaczy motyw, którym mam się zająć, zaczyna poszukiwania w internecie i wtedy wszystko staje się jasne. Kto to jest, lub co to jest i dla jakiego kraju. To nie jest też tak, że jest to jakaś wielka tajemnica, zagrożona poważnymi konsekwencjami. Natomiast trzeba jasno powiedzieć, że państwa, które zlecają przygotowanie do druku i póżniej druk nowych banknotów, nie chcą zbyt wcześnie ujawniać swoich zamiarów obywatelom. Czasami pojawia się konieczność szczegółowego porozmawiania z grafikiem, który w całości banknot zaprojektował, bo na przykład ma jakieś życzenia czy sugestie. Wtedy zazwyczaj oficjalnie dowiaduje się, dla kogo pracuje.
Czy można określić, ile w tego typu twórczości jest artyzmu, a ile rzemieślniczej pracy?
Do tego, żeby być stuprocentowym rytownikiem, trzeba przejść wiele różnych etapów. Wiele osób twierdzi, że dziesięć lat trzeba przepracować, robiąc jakieś drobne rzeczy, znaczki, mniej skomplikowane banknoty i dopiero wtedy zaczyna się ta prawdziwa praca.
Natomiast kiedy przychodzi zlecenie, dostaję rysunek albo zdjęcie i muszę ocenić, czy jakość jest wystarczająca, czy muszę sam jeszcze raz wszystko narysować i pewne fragmenty lepiej zdefiniować. To zawsze są dla mnie najciekawsze wyzwania, kiedy z nieciekawych albo przeciętnych materiałów robię coś pod czym z dumą mogę się podpisać. I to chyba najbardziej doceniają profesjonalni zleceniodawcy.
Czy najważniejszy dla pana banknot to 5 DM – w ostatniej edycji marek niemieckich, przed wprowadzaniem euro?
Tak. Zdecydowanie to ten banknot z wizerunkiem głowy Bettiny von Arnim. Uważany był w Niemczech za jeden z najlepszych banknotów, choć miał najmniejszy nominał. Ten portret sprawił, że wyszedłem z cienia, zostałem zaakceptowany i uznany a Bettina otworzyła mi wiele drzwi. Mogę powiedzieć, że dzięki jej portretowi z czasem zdobyłem pewną niezależność, uwolniłem się z krępujących uścisków firmowej hierarchi i mogę cieszyć się zawodową wolnością, mieszkać w Polsce, zaszyć się w wiejskiej głuszy i pracować dla wielkich światowych firm. To była bardzo ważna dla mnie praca.
Przejdźmy od małych formatów do tych większych, które obecnie są w zakresie pana twórczych zainteresowań. Malując obrazy na płótnach, najpierw tworzy je pan w komputerze?
Tak, projekt powstaje w komputerze. Potem robię wydruk w niewielkim formacie i zaczynam malować. Przyznam, że po czterdziestu latach pracy jako artysta rytownik jest mi w pewnym sensie trudno zmierzyć się z malowaniem na dużych płótnach – i z odpowiednim rozmachem i swobodą. Rytownictwo odcisnęło piętno nie tylko na mojej twórczości, ale i na sposobie tworzenia. I z tym muszę i chcę walczyć.
Czasu mam coraz mniej (śmiech), ale nie chcę się zatrzymać. Chcę być aktywny i tę aktywność na nowo w sobie wzbudzam.
Jest pan w stanie powiedzieć, że któryś z okresów życia odcisnął na twórczości najbardziej wyraźne piętno?
Myślę, że jest to proces, który cały czas trwa. Ja też w tej chwili odkrywam zupełnie nowe rzeczy. Przechodząc z rytownictwa do malarstwa w dużym formacie, też musiałem przemeblować całą swoją świadomość i widzenie tego, jak pracuję. To dlatego, że zmienił się totalnie format. Przez lata pracowałem na kilku centymetrach kwadratowych, a teraz zamieniłem je na metry kwadratowe – to są dwa różne światy.
Praca rytownicza wymaga bardzo dużo cierpliwości, koncentracji i w czasie kiedy pracowałem w tradycyjny sposób, czyli rytowałem jakąś głowę w formacie 1×1, na paru centymetrach stalowej płytki, używając do tego takich akcesoriów jak rylec, gładzik, lupa czy mikroskop, przenosiłem się w inny świat, inny wymiar. Dla przykładu: najcieńsze linie miały 0,03 mm, najgrubsze 0,2 mm. Wszystko więc sprowadzało się do tych paru centymetrów, a praca nad jedną głową trwała miesiąc albo dłużej. Wtedy zamieniałem zegarek na kalendarz i przechodziłem na tryb koncentracji i całkowitego wyłączenia się. Teraz powracam do normalnego czasomierza, czyli do zegarka, centymetry porzucam i otwieram się na normalny świat. Nowe doświadczenie, nowy eksperyment. Dostrzegam wiele nowych rzeczy i cały czas się ich uczę.
Obecnie najważniejsza jest dla mnie indywidualna wystawa, którą pokażę w Bałtyckiej Galerii Sztuki w Koszalinie w październiku, więc cały czas tworzę.
Zatem proces trwa, a ja mam nadzieję, że wiele jeszcze przede mną.