Rozmowa z Darią Kopiec, reżyserką spektaklu „Solaris” wg powieści Stanisława Lema w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie.
„Solaris” jest dla ciebie ważną książką?
Zdecydowanie. Ta powieść jest ze mną od dawna, mocno ją czułam, jeszcze będąc w szkole filmowej. Wtedy też widziałam film Tarkowskiego. Lektura była dla mnie ogromnym przeżyciem. Czułam, że niesie dla mnie ważny temat do zgłębienia, ale nie umiałam go wówczas rozpoznać. Myślę, że dopiero moment, w którym jestem – dojrzałości emocjonalnej, stał się punktem, w którym mogę sedno „Solaris” odkryć i pokazać na scenie.
Co cię fascynuje w tej powieści?
Można ją interpretować na wiele sposobów, w zależności od tego, gdzie się ustawi reflektor. Reżyserowałam „Solaris” z poziomu swojego obecnego miejsca w rzeczywistości, uczuć, jakie teraz mam. Poza tym, że spektakl jest rodzajem produktu, jest też żywą tkanką, do której dopuszczamy osoby z całym pakietem emocji i doświadczeń. Na tym polega teatralna synergia. W zależności od tego, gdzie ja jestem w życiu, tam zabieram widza. Mam też inną teorię.
Jaką?
Kiedy patrzę, jakie teksty do mnie przychodzą, widzę w nich rodzaj lustra pokazującego mi, kim jestem i co mną wewnętrznie targa.
Przez jaką perspektywę teraz czytasz „Solaris”?
Zainteresował mnie temat traumy. Kris, główny bohater, ucieka na Solaris. Tam żyje wyobrażeniem siebie jako człowieka, który ma podbić kosmos. Zderzenie z własną niewystarczalnością i tym, co wydarzyło się na ziemi z ukochaną żoną, sprawia że musi uciec od rzeczywistości, budując swój wielkościowy obraz, udowodnić sobie, że jest kimś więcej, że coś znaczy. Staje się kimś, kto we własnym mniemaniu ma wykonać misję dla ludzkości, ale de facto ucieka od człowieczeństwa. Moje Solaris jest opowieścią o tym, że im bardziej uciekamy od trudnego tematu czy traumy, tym gwałtowniej jej potem doświadczamy.
To temat istotny dla ciebie?
Bardzo. Ważne jest dla mnie świadkowanie sobie samej. Przyglądam się swoim lękom, tematom, które chcę ukryć, z którymi nie chcę stawać twarzą w twarz, ze swoją złością. Czy chcę, czy nie chcę, to i tak się manifestuje.
Dla mnie „Solaris jest też o świadomym przeżywaniu żałoby.
Żałoba też jest traumą. Najgorsza jest ta nieprzebyta, bo nie pozwala dalej żyć. Stawia nas w impasie, zawiesza w świecie. Jesteśmy żywi, ale nie żyjemy. Kris jest właśnie w tym momencie. Minęło piętnaście lat, a on nie zakończył historii z żoną, nie wybaczył sobie jej śmierci, nie dopuścił do siebie smutku, wściekłości. W obecnych czasach nie mamy wsparcia w tradycji czy rytuałach wspomagających przeżywanie śmierci bliskiej osoby, jesteśmy w tym skazani na siebie, czasem mając pomoc terapeuty czy przyjaciela, ale najczęściej uciekamy od tego. „Solaris” jest o umiejętności kończenia i świadomego przeżywania końca w świecie, w którym focus jest na to, żeby coś w kółko zaczynać.
Autorką adaptacji jest Martyna Lechman, ale rozumiem, że razem pracowałyście nad skróceniem powieści do formatu monodramu i oczekiwanych przez ciebie najważniejszych akcentów opowieści?
Był to zdecydowanie najdłuższy etap pracy nad „Solaris”. Tekst jest kluczowy, bo wyznacza kierunek inscenizacji. Z Martyną rozpoczęłyśmy pracę nad skrótem we wrześniu 2023 roku. Miała ona kilka etapów: dogłębną lekturę, wymyślenie bohatera, formy, narracji, w końcu selekcję materiału. Kiedy usiadłyśmy z Beatą Niedzielą do prób, następne tygodnie zajęła nam analiza postaci, dokonywanie kolejnych zmian.
Od początku zakładałaś, że to będzie monodram? Ta forma nie jest pierwszym skojarzeniem z „Solaris”.
To prawda, ale dostałam bardzo konkretne zaproszenie (śmiech). Zadzwonił do mnie Tomek Ogonowski (kierownik artystyczny BTD – dop. red.), mówiąc że chciałby, żebym wyreżyserowała spektakl na podstawie „Solaris” Lema, i żeby to był monodram Beaty Niedzieli.
I co pomyślałaś?
Że mam w pakiecie wszystko, co najlepsze (śmiech).
Czyli to „Solaris” cię znalazło.
Trochę tak. Czytanie jest bardzo osobiste, wręcz intymne. Wiele tematów czuje się w czasie lektury intuicyjnie i niekoniecznie precyzyjnie. Kiedy jednak przychodzi do reżyserowania i pracy z realizatorami, to muszę wiedzieć konkretnie, czego chcę, umieć to nazwać. Poczułam się gotowa, żeby temu zadaniu sprostać.
To twój pierwszy monodram. Jak się odnalazłaś w tej formule?
Sprawiła mi wielką przyjemność. Miałam bardzo intensywny sezon, wiele zaproszeń do współpracy z różnych teatrów. Reżyserowałam spektakl dziesięcioosobowy, potem na sześć osób, a potem dostałam spektakl na jedną aktorkę. Pomyślałam, że będzie lżej, a tu zaskoczenie: praca jeden na jeden jest bardzo wymagająca. Generuje inny rodzaj energii niż przy pracy z dużym zespołem. Przygotowania i bycie w długiej, intymnej pracy z jednym człowiekiem, są bardzo intensywne.
To była trudna praca dwóch mocnych osobowości?
Jesteśmy z Beatą osobami wyraźnie określającymi swoje potrzeby. Umiemy je jasno komunikować. Zdarzały się więc momenty niewygodne, ale na poziomie artystycznym czułyśmy podobnie. Podobne rzeczy dostrzegałyśmy. Kocham etap burzy mózgów, kiedy można fantazjować, cieszyć się pomysłami, które zmieniają kierunek interpretacji. Czułyśmy się czasem jak odkrywczynie, jakbyśmy łamały jakiś kod zawarty w opowieści Lema. Miałyśmy z tej pracy wiele radości, darzymy się szacunkiem i myślę, że też przyjaźnią.
Nie pierwszy raz ze sobą współpracujecie. Poza spektaklami w BTD, Beata Niedziela znalazła się w obsadzie „Gotek”, które wystawiałaś w Nowym Teatrze im. Witkacego w Słupsku, zagrała też w twoim nowym filmie. Co was do siebie przyciąga?
Odpowiem „lemowsko”: „Nie potrzeba nam innych światów, potrzeba nam luster”. Mamy z Beatą tak, że dostrzegamy wzajemnie swoje odbicia w sobie. Można powiedzieć, że łączy nas coś artystycznego, przyjacielskiego, magnetycznego, choć to wciąż za małe określenia. Istnieje coś więcej, jakaś tajemnica naszych spotkań.
Beata Niedziela przyszła ze swoją koncepcją postaci, czy ona się urodziła w czasie pracy?
Urodziła się. Beata potrafi uważnie słuchać, a potem wypełnia moje wyobrażenia swoją wrażliwością i pomysłowością. Mogłyśmy się też oprzeć na talentach pozostałych realizatorek.
Pracujesz głównie z kobietami, także przy „Solaris”? To przypadek?
Trochę tak się dzieje. Lubię pracę z mężczyznami, ale rzeczywiście często zapraszam do współpracy kobiety. Są moimi przyjaciółkami, ale przede wszystkim cenię ich talent. Uważam, że jest mnóstwo niezwykle zdolnych artystek, zależy mi żeby pracowały, tworzyły i wnosiły kobiecość w patriarchalny świat teatru. Mimo że mówi się, że środowisko teatralne jest liberalne, wolnościowe, nie zawsze tak jest. Mało jest w teatrze subtelności, delikatności. Staram się balansować ekipę, by były w niej obie płcie, dla równowagi energetycznej.
Zdjęcia do filmu, w którym zagrała Beata Niedziela, skończyły się w maju. Co to za opowieść?
Film nosi tytuł „To wszystko przez nią”, opowiada o trudnej relacji matki i syna. Powstaje w ramach programu „30 minut” w Studiu Munka. W 2016 roku robiłam czytanie tekstu Adrieja Iwanowa pod tym tytułem. Porwał mnie, poczułam w nim tajemnicę. Lektura u mnie najpierw odbywa się z poziomu podświadomego, intuicyjnego poczucia połączenia z historią, jakiejś nienazwanej bliskości tematu. Potem wyruszam w drogę, by zobaczyć, co tam jest mojego. Tak było z tym tekstem. Przez siedem lat odkrywałam w nim nawiązania do moich rodzinnych relacji, osobistych spraw. Już na etapie realizacji „Żeby umarło przede mną”, cztery lata temu, przygotowywałam adaptację filmową sztuki Iwanowa. Kiedy spotkałam się na scenie z Beatą Niedzielą, było dla mnie jasne, że rolę matki może zagrać tylko ona, nie ma innej opcji. Dałam jej wtedy scenariusz, ale dopiero niedawno odbyły się zdjęcia do filmu. To piękne, że rzeczywistość wskazuje nam, kiedy jesteśmy naprawdę gotowi do realizacji pewnych projektów.
Kiedy rozmawiałyśmy cztery lata temu, pytałam, co jest ci bliższe teatr czy film, odpowiedziałaś, że lubisz obie te dziedziny. Coś się zmieniło?
Nie, najważniejsze jest dla mnie tworzenie. Mam w przyborniku narzędzia sztuki filmowej i teatralnej. Korzystam z nich, w zależności od zadania. Ważniejsze są możliwości realizacyjne, z nimi bywa różnie. Jestem gotowa na każdą formę.
Czyli to się nie zmieniło, ale mam wrażenie, że bliżej ci dziś do tematów uniwersalnych, transcendencji niż tematów społecznych, które kiedyś podejmowałaś.
Zdecydowanie tak. Dla mnie istotne jest teraz dociekanie, kim jestem, jak chcę żyć, co jest esencją mojego życia. Te pytania pojawiają się też w moich sztukach teatralnych. „Solaris” jest opowieścią o transcendentnej istocie człowieczeństwa, więc to się idealnie łączy z moimi poszukiwaniami. Ważne jest dla mnie, jak chcę tworzyć, o czym chcę mówić i branie odpowiedzialności za te słowa. Zastanawiam się, jak budować dialog z widzem, czym go sycić. Na pewno zmieniło się moje spojrzenie na bycie artystką. Wyszłam z iluzji, że to droga do osiągnięć, rozliczanie zysków i strat. Miałam przez pewien czas kryzys twórczy. Zastanawiałam się, na ile reżyseria mnie rozwija, a na ile odciąga od życia prywatnego. Czy mnie to karmi, czy ta ścieżka jest dla mnie. I doszłam do wniosku, że kocham to, ale muszę znaleźć przestrzeń, w której będę mogła łączyć scenę z tym, co poza nią.
Co się dzieje po premierze spektaklu? Zabierasz go w myślach ze sobą, żegnasz się z nim, on jakoś w tobie potem żyje?
Mam zasadę, żeby czas, gdy realizuję spektakl, był maksymalnie nasycony. Czuję sentyment, ale zamykam etap. Każdy spektakl przepuszczam przez swoją wrażliwość, wkładam w niego całe serce, ale nie identyfikuję się z nim. Oddzielam świat wykreowany od realnego życia. Staram się, żeby tworzenie napełniało mnie, ale nie pozwalam sobie na zostawanie w jakimś miejscu i bezruchu. Trochę jak w „Solaris” – ważna jest umiejętność kończenia.
Daria Kopiec
reżyserka filmowa i teatralna. Absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi na Wydziale Operatorskim oraz Akademii Teatralnej w Warszawie. Stażystka École Nationale Supérieure des Arts Visuels La Cambre w Brukselii. Laureatka licznych programów stypendialnych, międzynarodowych warsztatów filmowych i teatralnych. Członkini Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Reżyseruje na scenach teatralnych w całej Polsce. Za „Sprawę Rity G.”, spektakl telewizyjny, otrzymała Grand Prix na Teatroteka Fest oraz nagrody na 42. Montreal World Film Festival w Montrealu, na Canada International Film Festival w Vancouver, na Worldfest Independent Film Festival w Houston. Film animowany „Własne śmieci” otrzymał m.in. Srebrnego Lajkonika za najlepszy polski film animowany na 60. Krakowskim Festiwalu Filmowym, wyróżnienie Ale Kino+ na 39. Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”, a także wiele innych wyróżnień. Laureatka 9. Koszalińskich Konfrontacji Młodych „m-teatr” za spektakl „Zakonnice odchodzą po cichu” (2018). W Bałtyckim Teatrze Dramatycznym wyreżyserowała spektakl „Żeby umarło przede mną” (2020).