Jesteśmy narodem terytorialnym. Lubimy mieć coś na własność, nawet jeśli to miałoby być malutkie czy nie do końca w naszym klimacie. Lubimy się okopać zarówno we własne przekonania, jak i dosłownie we własnym grajdole.
O wolność naszą i waszą walczyli dziadkowie, ale jej definicja… cóż, w dużej mierze zależy od osobistych zysków i strat. Tą wolność i niezależność, wpajaną już od przedszkola przez wszelkie szczeble edukacji, nie sposób porównać do cech opisujących wspólnotę, współwłasność, wspólny interes czy nie daj bóg tolerancję.
Najbardziej uderza mnie to latem, a już najbardziej nad wszelkimi zbiornikami wodnymi.
Ileż to śmiechu było w internecie o Polakach, którzy w wakacyjnych kurortach, hotelach all inclusive, w których wszystko im się należy „za darmo”, walczą od bladego świtu o leżak. Kiedyś wystarczyło tylko rzuć ręcznik, teraz ponoć trzeba stworzyć małe nadbasenowe obozowisko. Nie ma więc mowy o wyspaniu się na urlopie, bo ten proceder mógłby zdewastować resztę dnia, brak leżaka na urlopie, któż to wiedział? Polak potrafi!
Legendy i mity krążyły więc latami, aby w końcu zawitać już kilka sezonów temu i nad nasz rodzimy Bałtyk. Plaże, mamy ładne i szerokie i co nie jest oczywistą sprawą dostępne bezpłatnie dla wszystkich, a jednak… dochodzimy w tu do owej wolności, którą każdy niestety rozumie inaczej.
W zeszłym roku pojechałam na plażę. Nie na taką najbardziej obleganą, ale taką do której mam sentyment od dziecięctwa. Jeździliśmy tam z rodzicami każdego lata i choć nie było tam nigdy zupełnie pusto, to odległości między kocami były na tyle spore, że nikt siebie nie słyszał i sobie w torby nie zaglądał. Pojechałam tam więc po latach i od wejścia skierowałam się w stronę najdalej rozłożonego ludzkiego legowiska, aby i za nim, w pewnej komfortowej odległości się ulokować i prócz jodu zaznać jeszcze odrobiny relaksu.
Z torby wyciągnęłam butelkę wody i książkę. Nie zdążyłam się jednak jeszcze wygodnie umościć, jak przyszła za mną rodzinka turystów, rozkładając się dosłownie 50 cm ode mnie. Myślę, sobie: piachu w brud, plaży kawał, czemu oni tak blisko, zaburzając wręcz pewną strefę komfortu, kładą się niemal na mnie.
No nic, może są zdania, że w kupie raźniej, niemniej jednak od początku robią zamieszanie. Głośnio rozmawiają, nastawiają sprzęt muzyczny z disco polo na pełen regulator. Czemu na pełen? Bo poszli do wody i chcieli słyszeć z oddali swoją ulubioną nutę, to że inni, w tym ja, dostaliśmy dźwiękiem po uszach jak obuchem, zdaje się zupełnie nie miało dla nich znaczenia.
W pewnym momencie, kiedy to pan domu kręcił się w te i we wte poprosiłam go, aby ściszył sprzęt. Mało dyskretna jego małżonka, krzyknęła do niego: Czego ona chce?
On na to: Ściszyć. A ona: przecież żyjemy w WOLNYM KRAJU!
Panu przez sekundę na twarzy pojawił się dobrotliwy grymas. Jak tu pogodzić obcą kobietę na plaży, która chce relaksu i ciszy i żonę, która zdecydowanie wyznaje wolnościowe podejście nie tyle do życia, co chociażby do formy spędzania wolnego czasu w swoim wykonaniu. W tej krótkiej chwili, kiedy zupełnie nie wiedział co robić: ściszyć, czy się kłócić, spostrzegł na moim kocu, jeszcze nieotwartą książkę i równie niedyskretnie odkrzyczał do żony: Ale pani czyta!
Żona na to (nadal niedyskretnie): Co? Czyta? Ludziom to się poprzewracało w głowie. Nie ściszaj!
Nie muszę chyba dodawać, że na ów kawałek okupowanej przez siebie plaży nawieźli: parawanów, namiotów, całą przyczepkę dziecięcych zabawek, dmuchańców, torby jedzenia i picia, łopaty, owe sprzęty muzyczne, parasole, leżaki i pewnie coś jeszcze.
Żyjąc jak oni w wolnym kraju, spakowałam swój mandżur w płócienną torbę, zarzuciłam na ramię i wróciłam do domu. Tyle miałam z plaży w zeszłym roku.
Jak będzie w tym sezonie? Choć jestem rodowitą koszalinianką i od zawsze mieszkam blisko morza, nie posiadam leżaka, hamaka, parawanu, parasola, ani taczki dziecięcych zabawek. Z moim podręcznym kocem mogę położyć się, gdzie chcę, tak postrzegam wolność. Wolność to dla mnie również nie demolowanie zasada współbytownia.
Ostatnio przeglądając zdjęcia z jakiegoś miasta ujrzałam neon, który rozkładał się na dwie strony fasady budynku w napis: Gość – inność.
No właśnie z gościnnością nie jest u nas najlepiej, ale i goście przysparzają problemów. Żałuję, że przez dziesiątki lat, nie udało nam się, tu nad morzem wypracować pewnej etyki zachowań, norm czy zasad. Goście, z których czerpiemy zyski, demolują niejednokrotnie nasze strefy komfortu pod hasłem: płacę to wymagam. Najzabawniejsze jest to, że tak jak ja ową rodzinkę przytaczam jako nadbałtycką anegdotę, tak pewnie oni, innym – sobie podobny opowiadali o dziwnej pani, która czyta na plaży. Inność bowiem moim drodzy ma wiele twarzy i o tym też warto pamiętać