O Marku Kopczyńskim można śmiało powiedzieć, że jest artystą wielowymiarowym. Pisze teksty, śpiewa i gra na gitarze. Tworzy lalki, pisze scenariusze i reżyseruje spektakle w swoim Teatrze Lalek „Marko”. Od wielu lat jest także instruktorem w Warsztatach Terapii Zajęciowej „Szansa” w Białogardzie.
Z Markiem Kopczyńskim rozmawia Katarzyna Kużel
– Masz naturę niespokojnego ducha i wielokrotnie podkreślałeś, że nie lubisz i nie umiesz się nudzić. A która z artystycznych aktywności towarzyszy Ci najdłużej?
– Od zawsze towarzyszy mi muzyka. Bardzo chciałem dostać się do szkoły muzycznej, jednak dwukrotnie to mi się nie udało. Z perspektywy czasu myślę, że może to dobrze bo trafiłem do liceum plastycznego. I takie tradycje wyniosłem z domu bo mój Tata był malarzem i rzeźbiarzem. I w efekcie, po latach to właśnie te dwie pasje: plastyka i muzyka, doprowadziły mnie do stworzenia Teatru Lalek „Marko”.
– Do teatru jeszcze wrócimy, ale powiedz o jednym z ciekawych miejskich projektów, które w Białogardzie – Twoim mieście realizowałeś. Mówię o płytach z wierszami.
– Przez lata mieliśmy w mieście czasopismo „Białogardzianin”, w którym drukowane były wiersze lokalnych poetów. Pomyślałem wtedy by do tych wierszy napisać muzykę, co nie było łatwe. Powstały dwie płyty, a na każdej po kilkanaście wierszy. Pierwsza z nich nosiła tytuł „Za kilka pięknych słów”, a druga „To za mało”. Potem jeszcze wydałem płytę ze swoimi wierszami i ze swoją muzyką. Ten projekt, jak zresztą kilka innych miał na celu wyszukanie i pokazanie uzdolnionych mieszkańców.
– Białogard to Twoje rodzinne miasto.
– Tak, mieszkam tu od urodzenia, czyli ponad sześćdziesiąt lat. A dzięki Tacie – Czesławowi, dorastałem u boku takich malarzy jak Kazimierz Rajkowski, czy Wojciech Sawilski. Tu ciekawostka, bo Sawilskiemu, który malował fresk w jednym z kościołów posłużyłem za modela.
Trochę żałuję, że teraz sztuka w dużej części wygląda inaczej, że prawdziwe umiejętności na przykład malarzy zastąpił komputer, a prace są powtarzalne.
Oczywiście, tworzą się nowe wartości – ja także korzystam z możliwości, które dają nowe technologie, ale mam poczucie, że zarówno w muzyce jak i w plastyce więcej jest odtwórstwa niż twórczości. I żałuję, że ten warsztat artysty zanika.
– Wróćmy do teatru. Teatru Lalek „Marko”, który stworzyłeś dwadzieścia lat temu. Pamiętasz wszystkie przedstawienia i wszystkie lalki?
– Oczywiście! Jedne bardziej, inne trochę mniej, ale nie mogę ich nie pamiętać bo one są ogromną częścią mojego życia. To też oznacza mnóstwo osób – mieszkańców Białogardu, którzy przewinęli się przez poszczególne przedstawienia. Jedni dorastali, zakładali rodziny i wyprowadzali się z miasta. Zastępowali ich kolejni… Jedni poruszali lalkami na scenie, drudzy użyczali głosu lalkom. Wyobraź sobie, że jest taka pani, która czekała piętnaście lat na to by zaistnieć w teatrze. I niedawno do jednego ze spektakli napisałem jej rolę myszki.
Pierwsze spektakle składały się w większości z tekstu mówione, na czterdzieści pięć minut miały dwie piosenki. Jednak po jakimś czasie zrozumiałem, że im więcej przystępnie napisanych piosenek, tym chętniej spektakl nie tylko oglądają, ale i włączają się w tę zabawę młodzi widzowie. „Lokomotywa” była przełomowym momentem bo tam piosenek było aż siedem, a główną zaśpiewała Jola Tubielewicz.
Mówię, że nie tworzę piosenek o miłości tylko piosenki edukacyjne, które dzieci mają czegoś nauczyć.
– Kiedy piszesz kolejny spektakl i tworzysz lalki, to od razu wiesz, która z mieszkanek, czy który z mieszkańców Białogardu, użyczą im głosu?
– Najczęściej tak bywa. Na przykład pisząc utwór „Szmatki” wiedziałem, które moje koleżanki – lubiące ubrani, będą śpiewały tę piosenkę. Dziewczyny bawiły się przy jej nagrywaniu znakomicie i to przecież chodzi. I tak też jest w przypadku tekstów , kiedy czuję czyj głos będzie idealnie pasował, bo przecież znam mieszkańców Białogardu doskonale.
– Co cię w lalkarstwie inspiruje?
– Wszystko. Naprawdę wszystko. Na początku zafascynowały mnie lalki Jima Hensona i to począwszy od Muppet-ów, po jego lalki mechatronice, które wystąpiły w „Parku Jurajskim”. To bardzo ciekawy produkt, bo jak z materii nieożywionej stworzyć co może funkcjonować jak żywe.
– Czy lalki, które tworzysz różnią się od siebie nie tylko wyglądem?
– O, tak. Moje lalki zmieniały się pod względem technicznym, ale co ciekawe nie chodziło o komplikowanie konstrukcji, ale o jej upraszczanie. Tak by lalki były plastyczne, a z drugiej strony by osoby niezwiązane z lalkarstwem mogły szybko nauczyć się nimi poruszać. Ale są lalki, do których animacji potrzeba nie jednej, a dwóch lub trzech osób.
Lalek jest kilkaset i trochę się o nie martwię, bo lata lecą a chciałbym nie zmarnować lat pracy i znaleźć im miejsce na przykład w jakimś muzeum
– O teatrze powiedzieliśmy sporo, ale przecież nie możemy tak porzucić twoich rysunków i szkiców. Od lat najchętniej rysujesz ołówkiem, czarnym długopisem i węglem. Co było pierwsze?
– Pierwszy był czarny długopis, od którego zaczynałem pracując w szkole po studiach. Długopis pojawił się za sprawą Zdzisława Beksińskiego, który dużo tworzył w tej technice. Pędzlem posługuję się rzadziej, częściej suchymi pastelami lub węglem, czy ołówkiem, który zawsze mam ze sobą.
„Szkice z podróży” – cykl, który powstaje w czasie wyjazdów, to są prac wykonane ołówkiem, na małych formatach, które rysuje dosłownie w kilka minut. A obrazy surrealistyczne, bo takie najczęściej tworzę, wymagają od mnie zdecydowanie więcej czasu.
Jest jeszcze rysunek satyryczny. Od wielu lat biorę udział w „Olense Kartoenale” – niezwykle cenionej imprezie satyrycznej, która gromadzi setki artystów z całego świata, a efekty ich pracy możemy oglądać na corocznej wystawie w Centrum Kultury i Spotkań Europejskich w Białogardzie.
Ten rysunek to w skrótowej formie zapis tego co nas boli czy śmieszy, a z czym nie możemy sobie poradzić. Potem zacząłem rysować karykatury i na przykład narysowałem ponad tysiąc mieszkańców mojego miasta.
– Czy surrealizm zawsze cię interesował?
– Wyobraźnia nasz jest nieskończona. Jest ciekawym nurtem, który pozwala na rozbudzenie wyobraźni. Dla mnie to zabawa różnymi przedmiotami, wymyślanie różnych skojarzeń. Oczywiście każdy z nas twórców poszukuje własnych środków wyrazu, nie chce być porównywany do innych. Staram nie ciągnąć tematów i szukać rejonów nienarysowanych. W moich rysunkach bardzo mało miejsca zajmują ludzie, zdecydowanie więcej czasu poświęcam pejzażom i przedmiotom.
– Musimy powiedzieć o jeszcze jednej ważnej rzeczy. Twojej pracy zawodowej, Od ilu lat pracujesz jako instruktor w Warsztatach Terapii Zajęciowej „Szansa” w Białogardzie?
– W 1996 roku, ówczesna szefowa WTZ szukała ludzi do pracy, a mnie polecił wspominany już w naszej rozmowie Kazimierz Rajkowski, który znał moją twórczość i uważał, że będę się do tej pracy nadawał. A przez lata życia z bratem z niepełnosprawnością i ten temat, nie był mi obcy. Szybko, bo już po kilku miesiącach pojawiła się także propozycja bym stworzył teatr, w którym mogłyby grać osoby z niepełno sprawnościami i to się udało. Mogę powiedzieć, że zaszliśmy daleko, bo wystąpiliśmy między innymi na małej scenie w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym, a od siedmiu, ośmiu lat jeździmy na Międzynarodowy Przegląd „Teatrów Wspaniałych” do Tczewa. I tak z sukcesami pracujemy.
Ale oczywiście to nie wszystko, bo moi wychowankowie, chociaż w zasadzie powinienem powiedzieć artyści, jak Jacek Ciechanowicz, Marcin Mariak czy śpiewająca Ola Nowacka także w swoich dziedzinach osiągają sukcesy. I to jest dla mnie ogromna radość i satysfakcja.
– Umiałbyś się zdecydować na jedną dziedzinę sztuki? Wybrać coś co jest Ci najbliższe?
– Nie umiałbym wybrać. Ważna jest muzyka, ważny jest teatr i takie jest też dla mnie malarstwo. Źle bym się czuł, gdyby musiał wybierać.