20230202 01DSC 7520 topaz faceai denoiseraw sharpen Kultura

30-lecie pracy twórczej Grety Grabowskiej

Fot. Tomasz Majewski

Takiego benefisu Koszalin dawno nie widział. Przygotowany w ścisłej tajemnicy przed bohaterką, Gretą Grabowską – architektką i plastyczką, stał się kompletnym multimedialnym widowiskiem. Prowadzącymi byli Jerzy Litwin i Mirosław Krom, aktorzy Teatru Propozycji DIALOG, którzy znakomicie wcielili się w postaci Starszych Panów ze słynnego kabaretu Jerzego Wasowskiego i Jeremiego Przybory, tak lubianego przez Gretę. Spektakl poetycki pod kierunkiem Elżbiety Malczewskiej-Giemzy zaprezentowali uczestnicy „dialogowej” sceny młodych. Wszystko na tle fantastycznej scenografii złożonej z kostiumów przygotowanych przez samą jubilatkę na użytek kręconego przez Dialog filmu poświęconego ostatniej Pomorzance spalonej na stosie za czary. Benefis wymyśliła i spięła w całość Walentyna Trybocka, szefowa TP Dialog. 

PRESTIŻ: – Porozmawiajmy o pani pracy i pani mistrzach. Studiowała pani architekturę wnętrz, jednak obecnie jest pani bardziej plastyczką niż architektką. Kiedy nastąpiło to wyraźne przesunięcie pani zainteresowań?

GRETA GRABOWSKA: – Trudno mówić o zmianie zainteresowań, dla mnie praca projektowa zawsze ma pierwiastek artystyczny. Nigdy nie pochłonęła mnie praca na komputerze. Od zawsze moim głównym narzędziem był i jest ołówek, dotykanie narzędziem papieru, taki wręcz sensualny z nim kontakt. Jeżeli pytasz o zmianę zainteresowań, to nie tak. Nigdy nie ma oczywistych podziałów. Dla mnie projektowanie i tworzenie kolaży jest tak samo ważne. Nie lubię szufladkowania. To nie jest działanie liniowe. Pracuję nad wieloma rzeczami równocześnie, projektuję, szkicuję, piszę, czasem szyję.  Z czasem czysta kreatywność wygrywa i bardziej cieszy, daje większą satysfakcję. Rysowałam od dziecka. Kiedy mama chciała mieć chwilę spokoju, dawała nam – mnie i siostrze – ryzę papieru i garść kredek. To była codzienność. Nie malowanki na zasadzie „ wypełnij kolorami obrazek”, a pełna swoboda. Cała kartka jest dla ciebie. To ty decydujesz! To była WOLNOŚĆ i początki KREACJI. 

– Siostra też jest plastyczką? 

– Nie, ale miała w tym kierunku skłonności. Liceum Plastyczne dopiero się wtedy w Koszalinie tworzyło. Od dzieciństwa chodziłam do Ogniska Plastycznego. To miejsce było taką moją drugą, po tym rysowaniu domowym, szkołą. Spotkałam tam kilka osób, które zawsze pamiętam. Jedną z najważniejszych była pani Irena Siwkowska. Pracowała w koszalińskim muzeum, ale uczyła również historii sztuki w Ognisku. Była moim pierwszym mistrzem. Opowiadała o malarstwie jaskiniowym, historie malujących mnichów i otworzyła dla mnie baśniowy, magiczny świat sztuki. Później dostałam się do Liceum Plastycznego, ale wtedy jeszcze moim marzeniem było studiowanie archeologii śródziemnomorskiej. Szybko zrozumiałam, że jest to kierunek bardzo elitarny i groziło mi – bez odpowiednich koneksji – spędzenie życia w katakumbach muzealnych, w przepastnych magazynach grzebanie się w zakurzonych „skorupach” albo starożytnych kościach. Daleko temu do odkryć Howarda Cartera czy Jean’a Paul’a Champollion’a.

– Wiadomo, każdy student archeologii marzy o romantycznych wyjazdach na wykopaliska, a nie o żmudnym opracowywaniu i katalogowaniu artefaktów przywożonych przez innych… 

– Oczywiście. Wtedy to była jeszcze szkoła Michałowskiego, Dziewanowskiego i  innych profesorów o wielkich nazwiskach.  Z czasem zarzuciłam myśli o studiowaniu archeologii. Wzięłam się za historię sztuki, ale z różnych powodów zrezygnowałam i z tych studiów i pojechałam do Gdańska. Zdałam na architekturę wnętrz. Jednym z wykładowców był tam wówczas Zbigniew Parandowski, syn Jana Parandowskiego – autora słynnej „Mitologii”. Stał się moim drugim mistrzem. Bardzo, bardzo dużo dały mi zajęcia przez niego prowadzone i czas z nim spędzony, z jego filozofią projektowania, niezwykle oszczędną, pełną pokory dla wcześniejszych działań. To była dobra szkoła życia. No ale przyszedł czas, że zostałam sama na czwartym roku studiów i musiałam wziąć dziekankę. Kiedyś na rok na ASP w Gdańsku przyjmowano po 10 osób na każdy kierunek… 

– Została pani sama, bo wszyscy koledzy się wykruszyli?

– Wykruszyli się na różne sposoby: czasami był to urlop macierzyński, czasami wyjazd, potrzeba zarabiania dalszy ciąg studiów, często brak zaliczeń. I niestety po jednym semestrze miałam tego studiowania w pojedynkę absolutnie dosyć. Sama chodziłam na zajęcia. Na przykład na nudne wykłady z patentów i ochrony własności przemysłowej. Drugim takim przedmiotem były tworzywa sztuczne, nigdy w życiu nie wykorzystałam tej wiedzy. Ratowałam się przed zasypianiem intensywnie notując, lecz mimo to w którymś momencie łapałam się na tym, że moja kreska – niczym w EKG – stawała się ciągła.

– Sygnał, że pacjent, czyli w tym przypadku koncentracja, odszedł na zawsze… 

– Stwierdziłam, że nie dam rady. Nie udało mi się uzgodnić indywidualnego zaliczenia  i finalnie wzięłam dziekankę. Balansowałam między Gdańskiem i Koszalinem. Zarabiałam na studia rysując rozmaite „Gdański” i imając się różnych prac dla uniezależnienia się. Wróciłam po roku. Skończyło się na absolutorium. Dyplom zrobiłam po kilkunastu latach, żeby zmierzyć się z  studiami podyplomowymi.  Wybrałam Architekturę Krajobrazu na SGGW w Warszawie (znów ta architektura) u profesora Jana Rylke. Zaraz po studiach, na organizowany przez siebie plener malarski zaprosił mnie znany duet koszalińskich artystów, Maria Idziak i Andrzej Słowik, oboje już nieżyjący. No i chyba wtedy połknęłam tego bakcyla. Zaczynało się niewinnie, od nieśmiałego bratania się z malarzami. Natomiast później rzeczywiście pochłonęło mnie to mocno i nie była to praca tylko plenerowa, ale praca w domu, praca z potrzeby wypowiadania się artystycznego. Odzyskałam poczucie wolności. Od tego czasu działałam  równolegle: projektowanie i pracę nad kolażami traktowałam na równi, zawsze serio. Myślę, że kolaże są ze mną od zawsze. W książce kucharskiej mamy z lat sześćdziesiątych oglądałam ilustracje –  rysunki na abstrakcyjnych, płaskich plamach barwnych. Myślę, że tym się za młodu podświadomie zainspirowałam.

– Skąd się wzięły te kolaże? To jest pani kluczowa technika, przez którą jest pani rozpoznawalna. 

– Chyba mogę powiedzieć, że to moja autorska technika. Nigdy nie widziałam jej u innych artystów. A skąd się wzięła? Bardzo często hasłem przewodnim plenerów był PAPIER. Działo się tak z bardzo praktycznego powodu, bo miewaliśmy sponsorów ofiarowujących nam ten materiał. Bardzo lubię plenery, najbardziej długie dwu-trzytygodniowe, podczas których można poznać miejsce i inspirując się nim, zacząć je przetwarzać artystycznie. Trudno podczas pleneru malować farbami olejnymi,  zawsze jest problem z przewożeniem mokrych obrazów. W związku z tym skupiłam się właśnie na papierze. Potraktowałam go bardzo dosłownie, czyli jako podobrazie – tektura i jako samą materię malarską, klejąc barwne plamy różnych papierów. Początkowo wykorzystywałam głównie naturalną szarość papieru i czarny węgiel. Później zaczęłam wprowadzać kolor, czyli tłustą i suchą pastelę oraz własnoręcznie barwiony, czasem również czerpany papier. Stopniowo wzbogacałam, doskonaliłam tę technikę. Z racji tego, że przede wszystkim jestem architektką wnętrz i architektura, jej rytm, perspektywa, są mi bliskie, zajęłam się w swoich pracach głównie pejzażem miejskim – architekturą. Na początku była martwa natura, dotykałam różnych tematów, ale zawsze architekturę stawiam na pierwszym planie. 

– Wątki oparte na architekturze dominują w pani pracach plastycznych, a do tego Koszalin  jako temat oraz miejsca po synagogach i innych nieistniejących miejscach kultu żydowskiego.

– To w ostatnich latach. Tak akurat się zdarzyło, że trzy projekty plastyczne, które zrealizowałam niedawno, dotykają tematyki żydowskiej. To nie było planowane, nie jestem żydofilką, ale artysta działa w ten sposób, że musi go coś poruszyć, głęboko dotknąć, pobudzić wrażliwość i pchnąć do działania. Wtedy musimy z tym jak gdyby „pogadać”, zacząć z tym polemizować, poprzepychać się ze swoimi myślami. Plastyka to praca – taka systematyczna, codzienna, mozolna. Tylko, że ta praca jedynie czasami daje plon, powstaje coś wartościowego. Często efekt kilku dni pracy, niezadowalający, ląduje w koszu. Im więcej jest w tym działaniu wysiłku  i pasji, tym większa szansa na efekt. 

– Należy pani do plastyków, którzy potrafią o swojej pracy mówić. Potrafi pani różne rzeczy ponazywać. Wszystko z czegoś wynika, ma swoje źródło i skutek. To jest wyjątkowe. Dlaczego większość artystów, zwłaszcza malarzy, ma z tym kłopot? 

– Nie wiem, nigdy nie zastanawiałam się nad tym. To, co mówię na temat pracy, wydaje mi się naturalne. Po prostu myśli ubieram w słowa, a myśli wynikają z tego co przeżywam i czego doświadczam. Skąd to mam? Zawsze lubiłam literaturę, zawsze lubiłam opowieści, słowo. Może to jest rodzinne, trudno powiedzieć. W czasach moich dziadków była ceniona umiejętność opowiadania. Często jak „W pożegnaniu z Afryką” snuto opowieści na zadany temat. Ale tak zupełnie serio: jest we mnie chęć komunikowania się, przekazania tego, co dla mnie ważne, może również potwierdzenia tego sobie. Faktem jest, że wielu moich kolegów, którzy są świetnymi artystami, doskonałymi malarzami czy rzeźbiarzami nie mówią o tym co robią, sztuka broni się sama lub nie. Mnie się udaje czasem coś na temat pracy i myślenia o niej opowiedzieć.  

– Podczas niedawnego benefisu w Teatrze Propozycji Dialog wyznała pani, że ważną dla pani osobą, w planie artystycznym i osobistym, jest Jadwiga Kabacińska-Słowik. Dlaczego? 

– Wisię i jej pierwszego męża, Leonarda Kabacińskiego, poznałam na samym początku, chyba w 1991 roku, kiedy powstawała ich „Galeria na Piętrze”. Nie uczestniczyłam w pierwszych wernisażach, kończyłam studia. W 1992 roku wróciłam do Koszalina. Od razu trafiłam do galerii Kabacińskich, niewiele później może w tym samym czasie, kiedy odszedł Leonard. Z grupą Merc (była taka grupa artystyczna „Ruchoma Galeria Merc’’), zaopiekowaliśmy się Wisią, nakłaniając ją do tego, żeby mimo wszystko zachowała galerię, żeby ją prowadziła. To nie była jej pasja, tę  pasję zostawił jej niejako w spadku Leonard. Z perspektywy czasu widzę, że było warto. Galeria obchodziła niedawno trzydziestolecie, a wspaniała  galerzystka trwa na posterunku sztuki od lat. 

– I wtedy Galeria na Piętrze zeszła na parter, czyli do obecnego lokalu przy ulicy Dworcowej?  

– Nie, to było parę lat później. Kilkanaście lat funkcjonowała w pierwotnym miejscu. Mieliśmy tam ogromną przyjemność, wręcz zaszczyt pomagać przy organizowaniu fantastycznych wystaw, które zostały zakontraktowane jeszcze przez Leonarda. W galerii gościli Stanisław Fijałkowski, Leszek Rózga, Andrzej Gieraga, Erna Rozenstein, Aleksandra Jachtoma i wiele innych znakomitości. Cała śmietanka artystyczna Polski. To był dla nas niezwykły honor móc obcować z tymi ludźmi, pomagać im i uczestniczyć w ich wystawach.

– I pewnie dodatkowo dla pani artystycznego rozwoju w kierunku plastyki znaczenie miały zapewne wspomniane plenery?

– Maria Idziak i Andrzej Słowik zaprosili mnie na pierwszy i tak zaczęło. Później z Marią  współorganizowałyśmy kolejne. Byłam takim „komisarczykiem” na nich. Maria pod koniec swojego życia, oddała mi we władanie plener, u państwa Gindów na Hawajach. Przez kilka lat prowadziłam również plenery w Poddąbiu i Mielenku.

– Trzeba powiedzieć co to za Hawaje.

– To zawsze robi wrażenie – Folwark Hawaje. Magiczne miejsce w Starej Wiśniewce pod  Złotowem. W tym roku jedziemy tam na już 17. plener. Niektóre edycje wzrastały do rangi plenerów międzynarodowych, ale niestety Covid nam trochę pokrzyżował plany, planowałam ściągnąć artystów z Francji i Japonii. Ale odwiedzą nas nasi polscy koledzy z USA i Szwecji. To są ważne spotkania. Artysta jest z zasady człowiekiem samotnym, pracuje się w samotności, w skupieniu. Więc takie plenery to jest dla nas ogromne święto. To jest możliwość konfrontacji planów, oczekiwań, nowych pomysłów z tym co koledzy myślą, z tym co w tej chwili robią. Powstaje wielki twórczy tygiel. Rozmowy czasami trwają długo w noc, ale to ma dla nas ogromną wartość. To jest źródło mocy, ładowanie baterii na najbliższe miesiące.

– Czy w Koszalinie jest zwarte środowisko artystyczne?

– Myślę, że nie. Jest co prawda Polski Związek Artystów Plastyków, ale ja do niego nie przynależę. Wolę nieformalne, bardziej towarzyskie klimaty. W tej chwili, od trzech lat, próbujemy z koleżeństwem otworzyć galerię w dawnej kotłowni Koszalińskiej Biblioteki Publicznej. Darek Pawlikowski, jej dyrektor, zaprosił nas i jest nam bardzo życzliwy. Tylko że z tym jest szalenie dużo formalności. Przede wszystkim trzeba stworzyć formę prawną. Zakładamy więc fundację, dzięki której  będziemy mogli pozyskać dofinansowanie, dotacje. Kotłownia musi przejść gruntowny remont z zachowaniem aktualnych przepisów budowlanych, wymagań co do bezpieczeństwa, a to dużo kosztuje. 

– Zapytam o niedawny benefis. Znała pani wcześniej scenariusz?

– Absolutnie nie. Szepnęłam tyko, że od dzieciństwa uwielbiałam Kabaret Starszych Panów. Po turecku, przed telewizorem chłonęłam lekcje profesora Wiktora Zina i wyszukane kuplety, mistrzowskie piosenki kabaretowe. Już wtedy niedzisiejsze bogactwo języka, wyjątkowość ich tekstów, oszczędność dekoracji oczarowywały mnie każdego z szesnastu wieczorów.

– A jak się pani czuła na tym wydarzeniu?

– Siedziałam zaskoczona, oczarowana, ale również było mi strasznie przyjemnie. Czas jakiś temu Wala Trybocka, szefowa DIALOGU, dowiedziała się, że akurat mija 30 lat od ukończenia przeze mnie  studiów, czyli również 30 lat pracy plastycznej. Wala powiedziała:  „Greta, trzeba ci urządzić jubileusz. Gdzie, jak nie u nas w teatrze?!” Z Teatrem Propozycji DIALOG współpracuję jakieś 3-4 lata. Wprowadziła mnie tam Magda Omilianowicz, nieżyjąca już niestety dziennikarka i pisarka. Zaprzyjaźniłam się z tym miejscem i z tymi ludźmi. To jest jedna z tych „rodzin”, które mnie do siebie przyjęły. Benefis przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Był wspaniały. To zasługa niezwykłego, dialogowego zespołu, który ofiarował mi to co najlepsze, z serca. Poczynając od scenariusza Wali, gry panów Jerzego i Mirosława, wiersza Basi, kończąc na genialnej młodzieży pod wodzą czarodziejskiej Eli. „Wyrzucano” mnie z teatru w momencie, kiedy zaczynały się próby. Z pomocą Beaty Jasionek zaaranżowałyśmy scenę wieszając kostiumy, które robiłam do powstającego w teatrze filmu „Oskarżam cię o czary”. „Wyrzucano” mnie z teatru na czas prób, reszta była tajemnicą i ogromnym, fantastycznym  zaskoczeniem. 

– Dużo sympatii wokół pani wtedy się objawiło. 

– Oj, tak. Sympatia, serdeczność, ciepło jest i na co dzień, chyba jestem lubiana. Ale ten dzień rzeczywiście był niezwykły. Cudowna laurka i potężna porcja dobrej energii. Teraz będę się zastanawiać, jak się odwdzięczyć i unieś to, by nie zawieść. Kolejne wyzwanie przede mną.