Strzepy rezyseria Beata Dzianowicz Kultura

Nasza „Gdynia”, czyli dziesięć godzin dziennie w kinie

Po każdym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni najważniejsze pytanie brzmi: jaki to był rok i jaki festiwal dla polskiego widza i kina? W tym roku odpowiedź nie jest łatwa, chociaż na plan pierwszy wysuwa się przekorna opinia, że mogło być gorzej. Bo wojna, pandemia, drożyzna, nastroje, niepokoje i ogólny kryzys wartości. Może jednak z kinem polskim jest tak, że im gorzej, tym lepiej?

Jeździmy na festiwal od wielu lat, ale chyba po raz pierwszy byliśmy świadkami tak małej liczby jego uczestników. Pamiętamy lata, gdy nawet kilkanaście większych sal kinowych w dwóch obiektach nie mogło pomieścić gości FPFF. Organizatorzy wynajmowali więc salki w różnych instytucjach, niekiedy oddalonych od Teatru Muzycznego (TM) o kilka kilometrów, podstawiali autobusy, czuło się atmosferę święta kina.

Pięć dni w Warszawie

Teraz też, ale inaczej. Flagi powiewają, plakaty zdobią śródmieście, ale na przykład na projekcjach dla dziennikarzy w sali, nomen omen, Warszawa, Gdyńskiego Centrum Filmowego (GCF), które zastąpiło wyburzone Multikino na skraju Skweru Kościuszki, było zdecydowanie mniej. Co innego w TM, tam tłumy, ale to i branża, i zagranica, i goście specjalni, a co za tym idzie: koterie środowiskowe, błyski fleszy i szept luźnych rozmów. My na pięć dni zamykamy się w Warszawie.

Co z tej izolacji wynika? Oficjalnie: udział w przeglądzie filmów konkursowych, w tym roku 20 oraz konferencjach prasowych po pokazach, a także dostęp do twórców. Nieoficjalnie: udręka porannego wstawania, gdy za oknem klimat rodem z urlopu po sezonie, ustawiczne poszukiwanie czasu na posiłek w jednej z okolicznych knajpek i kłopoty z kręgosłupem po 10 godzinach siedzenia w pozycji skupionego widza. Jednak nie ma co narzekać, ludzie we wrześniu zwykle czas spędzają w pracy, porządkując zdjęcia z wakacji.

Bilans wychodzi dodatni

Dlatego my też nie narzekamy, przynajmniej nie na Gdynię. Co do kina, każda edycja festiwalu jest inna. Żadnej tak naprawdę nie da się streścić w kilku słowach, chociaż co roku próbujemy to uczynić. W tym roku najbliższa rzeczywistości jest opinia, że FPFF wywołał w nas niedosyt treści i przesyt formą obrazów zakwalifikowanych do konkursu. Kilka filmów nie powinno się w nim znaleźć, a kilka innych z tegorocznej produkcji zabrakło. Bilans na szczęście wychodzi dodatni, ale poziom ma tendencję spadkową.

Zabrakło nam w Gdyni atmosfery, która towarzyszy festiwalowi. Za to pojawiło się przytłumienie, odosobnienie, zawieszenie, co oczywiście należy tłumaczyć sytuacją geopolityczną, ale nie wyłącznie. Widać wyraźnie, że po soczystych latach, w naszym filmowym ogrodzie pojawiły się cienie, które mają fatalny wpływ na dojrzewanie pomysłów i ostatecznie na wielkość i jakość rocznych zbiorów. Chcemy wierzyć, że to tylko faza przejściowa, ale z doświadczenia wiemy, że polskie kino miewa długoletnie kryzysy.

Kino polskie to kobieta

Na co jeszcze zwróciliśmy uwagę? Widoczna jest zmiana pokoleniowa, również wśród dziennikarzy. Zniknęli gdzieś, mamy nadzieję, że na dobre, autorzy rozmaitych filmowych quasi mediów elektronicznych, którzy w Gdyni skupiali się na zdjęciach i nagraniach. Na konferencjach pytania zwykle zadawali prowadzący spotkania, w tym od kilku lat związany z Europejskim Festiwalem Filmowym Integracja Ty i Ja Łukasz Maciejewski, co nikogo już nie dziwi. Taka tradycja, takie obyczaje.

Wiele spośród filmów konkursowych od dawna pokazywanych jest w kinach, stąd mniejsze nimi zainteresowanie dziennikarzy. Niektóre po premierze gdyńskiej trafiły na streaming, co jest nowym zjawiskiem. Wszak FPFF to festiwal kina, a nie telewizji, ale świat się zmienia i to chyba dobrze. Po latach ogłuszającej dominacji mężczyzn, wyraźnie widać, że kino polskie to kobieta, choć w niektórych jego dziedzinach panie muszą przepychać się łokciami. Co ważne, w produkcji filmowej kobiety stanowią już pierwszy szereg. Coraz więcej pań reżyseruje.

Lot nad mrocznym lasem

Filmowcy żyją w swoim, osobnym świecie, chętnie podkreślając, że robienie filmów o prowincji i peryferiach, o problemach ludzi z małych miejscowości, to z jednej strony ich powinność, a z drugiej przejaw oryginalności, a nawet poświęcenia. Jakby chcieli przez to powiedzieć, że przecież ktoś musi mówić w imieniu i językiem „tych ludzi”. Gdyby na powagę i ciężar gatunkowy tematów poruszanych w tegorocznych filmach spojrzeć z lotu ptaka, okazałoby się, że przelatujemy nad mrocznym lasem pełnym ścieżek donikąd i łamliwego drzewostanu.

Na każdym kroku natykaliśmy się na oszczędności, czasami trudne do wytłumaczenia, jak w przypadku braku katalogów festiwalowych dla wszystkich dziennikarzy. Zresztą druk staje się passe, co nas dziwi, tym bardziej że w Europie wraca do łask, a wręcz wyznacznikiem prestiżu i rangi jest jakość towarzyszącego wydarzeniu wydawnictwa. Zresztą wysoki koszt akredytacji medialnej także wskazuje na to, że coraz większego znaczenia nabierają koszty organizacyjne FPFF.

Sen, kawa i kolejny poranek

Wyjątkowo odbiór kilku filmów nas podzielił, co odebraliśmy z zadowoleniem, bo oznacza, że poruszane w nich problemy dotknęły pokładów naszej wrażliwości. Inna sprawa, że różnice zdań były i są tak znaczne, że wykluczają możliwość dyskusji merytorycznej, czyli z uwzględnieniem argumentów. Jednak, co ciekawe, największe skrajności ujawniły się w werdykcie środowiska dziennikarskiego. Większość z nas nagrodziła właśnie ten film, który w nas wzbudził tak skrajnie odmienne odczucia, co tylko… przemawia na jego korzyść!

Poniżej – rekomendacje filmów w naszym subiektywnym wyborze. To dziesiątka, o której rozmawialiśmy najwięcej, z zapałem i które – jak mówi pokolenie płatków śniegu – coś w nas zostawiły. Szukajcie ich w kinach i na platformach streamingowych.

Milczenie jest mrokiem

Nieprawdopodobna historia walijskich bliźniaczek Jennifer i June Gibbons mogłaby narodzić się w głowach twórców „Twin Peaks”, a jednak wydarzyła się naprawdę. Została już zdokumentowana i opisana w kilku publikacjach, a teraz sfilmowała ją Agnieszka Smoczyńska, reżyserka mająca w dorobku filmy z pogranicza rzeczywistości i fantazji. Jej anglojęzyczny debiut miał premierę podczas tegorocznego festiwalu w Cannes (sekcja Un Certain Regard), zagrały w nim aktorki znane ze światowych ekranów, a podczas 47. FPFF otrzymał Złote Lwy.

Film niesie przede wszystkim fascynacja postaciami, którym reżyserka przygląda się bez uprzedzeń jak niezwykłemu zjawisku, a nie parze dziwolągów, których miejsce jest w szpitalu psychiatrycznym. Siostry spędziły w nim zresztą kilkanaście lat, odizolowane od świata, dla którego postanowiły zamilknąć w wieku dziecięcym i konsekwentnie w tym wyborze trwały w dorosłości. Za zamkniętymi drzwiami wspólnego pokoju tworzyły słuchowiska radiowe, pisały makabryczno-zabawne opowiadania, rozmawiały w specyficznym języku (miały tę samą wadę wymowy), prowadziły prywatne wojny o władzę, przeżywały romantyczne uniesienia. Wykreowały dla siebie osobliwą przestrzeń pełną bezwzględnej miłości, bliskości, ale też przemocy i toksyczną. Tragedia zaczyna się, gdy pękają szwy tego pudełka, a fantazja podlana nastoletnimi hormonami i narkotykami prowadzi siostry do przestępstwa.

Zrozumieć dogłębnie naturę relacji sióstr Gibbons nie sposób. Agnieszka Smoczyńska nie stara się robić tego na siłę. Raczej próbuje, nadając tajemniczej opowieści ekscentryczną formułę wizualną. Świat bliźniaczek jest baśnią z elementami horroru, musicalu i gęstością thrillera, przeplataną animacją poklatkową z upiornymi kukiełkami autorstwa Barbary Rupik. Reszta to bezbarwna, wyprana z emocji rzeczywistość, bezradna rodzina, instytucje usiłujące bezskutecznie zdiagnozować przypadek i go wyleczyć, próby rozdzielania sióstr skutkujący zaburzeniami psychicznymi, w końcu mury psychiatryka z jego bezdusznością, będącego ponurą metaforą relacji będącej dla bliźniaczek więzieniem z wyboru.

Można w „The Silent Twins” widzieć pochwałę indywidualności, nieskrępowanej wyobraźni i niesłuszność alienacji „innego” – te tematy reżyserka poruszała w poprzednich filmach, jednak są to wnioski zbyt powierzchowne dla skomplikowanych losów, twórczości sióstr Gibbons i ich dramatycznego, wręcz metafizycznego rozstania. Zanurzenie się w niesamowitej, świetnie opowiedzianej i sprawnie zrealizowanej podwójnej biografii z całym jej emocjonalnym pogmatwaniem jest przeżyciem intensywnym, oryginalnym i pobudzającym.

The Silent Twins, reż. Agnieszka Smoczyńska, wyst. Letitia Wright i Tamara Lawrance

Premiera: 21 października 2022

svg%3E Kultura
(L to R) Letitia Wright stars as June Gibbons and Tamara Lawrance stars as Jennifer Gibbons in director Agnieszka Smoczynska’s THE SILENT TWINS, a Focus Features release.

Wszyscy jesteśmy emigrantami

Delikatne w wyrazie, mocne w przekazie kino polskie zrealizowane we Włoszech w międzynarodowej koprodukcji. Najwidoczniej ojczyzna okazała się dla reżyserki terenem zbyt ryzykownym, przypominającym pole gęsto usiane minami kontekstów i znaczeń, żeby historię przypadkowej, ale jednak zawinionej śmierci emigranta pozostawić w realiach Polski AD 2022.

Małe, leniwe, prowincjonalne miasteczko nadmorskie. Para Polaków przyjeżdża na wakacyjny odpoczynek wynajmując domek nad brzegiem. Pechowo trafiają na zepsuty basen. Do naprawy odpływu właściciel najmuje młodego czarnoskórego robotnika. Wypadek sprawi, że urlop stanie się dla Polaków testem człowieczeństwa.

Włoskie peryferia, jakich są pewnie tysiące, stają się nagle, a może zawsze tym są, areną wydarzeń niemal niewidocznych, komentowanych w kątach knajp i wyłożonych kamieniem uliczek. Kontakty Polaków z miejscową policją przynoszą z jednej strony poczucie zagrożenia, a z drugiej rozczarowania, ponieważ nikomu na nikim nie zależy. Jak wszędzie w Europie, dzisiaj w cenie jest tylko święty spokój.

Cicha ziemia” dotyka uniwersalnego tematu kulturowego i etnicznego wyobcowania, samotności i niezrozumienia, które w połączeniu ze źle pojętą uczciwością wobec siebie, a nie wobec innych, zaczynają ludzi przemieniać w bestie. Gloryfikowane poczucie solidarności staje się życzeniem, a nie praktyką stosowaną. Film Agnieszki Woszczyńskiej oglądamy jak przypowieść aż do czasu, gdy uzmysławiamy sobie, że właśnie stoimy w centrum owego pola minowego, bez kierunku wyjścia i powodu wejścia.

Warto zwrócić uwagę na znakomite aktorstwo Agnieszki Żulewskiej i Dobromira Dymeckiego, niewidoczne, tym doskonalsze zdjęcia Bartosza Świniarskiego i podsycaną pozorami sielskości atmosferę narastającego niepokoju i dezorientacji, która eksploduje nieoczywistym, prowokującym do wielu interpretacji, finałem. Perełka, po którą warto sięgnąć.

Cicha ziemia, reż. Agnieszka Woszczyńska, wyst. Agnieszka Żulewska, Dobromir Dymecki, Jean-Marc Barr. Premiera: 26 sierpnia 2022

svg%3E Kultura

Zauważ mnie

Film kompletny. Z wybitną rolą Doroty Pomykały, poruszający aktualny i ważny społeczny problem, ze świetnym scenariuszem i dialogami. Bezpretensjonalne kino, bliskie ziemi i życia to rzadki okaz w rodzimej kinematografii, zwłaszcza w ostatnich latach. Film Anny Jadowskiej, choć kameralny i delikatny, ma ciężar takich obrazów jak „Plac Zbawiciela” i udowadnia, że nie trzeba ekranowych wymysłów i formalnych wygibasów, żeby poruszyć do głębi.

W historii głównej bohaterki, opartej na prawdziwych wydarzeniach, mogą przejrzeć się rzesze polskich kobiet. Zmęczonych, stłamszonych akrobatek dnia codziennego łączących pracę zawodową z bezszelestną obsługą domowego ogniska, mężów i dzieci. Wyblakłych jak pomysłowe filmowe kadry Ity Zbroniec-Zajt.

Mirka osiągnęła stan przezroczystości. Chodzi na palcach, żeby nie obudzić chrapiącego przed telewizorem męża i zaniepokoić bezrobotnego syna. Cichutko zamyka za sobą drzwi, gdy idzie do pracy i przede wszystkim nie dzieli z nikim spektakularnych finansowych kłopotów, bo dom po prostu jest – sam się utrzymuje, opłaca, sprząta i serwuje obiady. A jak coś w tym systemie nie działa, to problem ma Mirka i sama musi go rozwiązać.

Postanawia więc napaść na bank. Uzbrojona w scyzoryk grozi pani z okienka, po czym ucieka przerażona konsekwencjami wezwania policji. Brzmi zabawnie, scena zresztą jest zresztą dość komiczna, ale wszystko co poza tym tragiczne. Stoi za nią desperacja i bezsilność przeżywane w totalnej samotności, co ujawnia rozdzierająca serce scena przesłuchania czy próby nawiązania bliskości z małżonkiem i podzielenia się dźwiganym ciężarem. Mirka na chwilę trafi też do szpitala psychiatrycznego, a groteskowe sceny jej pobytu mogłyby być osobną etiudą na temat poziomu opieki nad pacjentami wymagającymi pomocy w kryzysie psychicznym. Finalnie będzie to opowieść o kobiecie, która zyskuje głos. Przestaje mamrotać pod nosem i usprawiedliwiać się z niemożności bycia siłaczką, a zacznie stawiać warunki. Oczywiście najpierw przełamując opór odklejonego od rozumu męża i reszty rodziny zszokowanej, że Mirka potrafi powiedzieć coś więcej niż „przepraszam, proszę, dziękuję”, w dodatku głośno i wyraźnie. W filmie nie ma sarkazmu, co uważam za ogromny walor. Podobnie jak mądrość opowieści nie biorącej na litość tylko mówiącej o potrzebie szacunku, dostrzeżenia, zmiany reguł. Najlepszy film tegorocznego festiwalu, na szczęście z nagrodą za główną rolę kobiecą i jeden z najlepszych filmów ostatnich lat.

Kobieta na dachu, reż. Anna Jadowska, wyst. Dorota Pomykała, Bogdan Koca. Premiera: 11 czerwca 2022

svg%3E Kultura

Chleb, sól i kebab

Film, który niesie tajemnicę. Kłopot w tym, że po jego obejrzeniu już nie chcemy poznać jej istoty. Tajemnicą pozostanie dla nas również uznanie, jakie „Chleb i sól” zdobywa na festiwalach. Jak dotąd, film otrzymał cztery nagrody i dwie nominacje, w tym Nagrodę Specjalną Jury dla reżysera na festiwalu w Wenecji i nagrodę dziennikarzy dla filmu w Gdyni. Nie oddalibyśmy głosu na „Chleb i sól” nawet, gdyby nie było innego kandydata. Tym bardziej zachodzimy w głowę, co w obrazie, w którym szwankuje niemal wszystko jest tak cenne, że skłoniło nasze koleżanki i naszych kolegów na przyznania tej prestiżowej nagrody. Cytując klasyków: nic nie jest tym, za co uchodzi.

Prowincjonalne miasteczko, a w nim osiedle z jedyną atrakcją – małym barem z kebabem, prowadzonym przez dwóch Turków. Kilkoro młodych ludzi, wśród nich nagrodzony stypendium zagranicznym student warszawskiej Akademii Muzycznej, który wakacje spędza w rodzinnej miejscowości, jego brat, dziewczyna, kumple. Ci sami, którzy żywią się kebabem i nienawiścią do tych, którzy go sprzedają. Z tej mieszanki skrajnych emocji nie może wyniknąć nic dobrego. Nic więc dziwnego, że widzowie spodziewają się tragicznego finału, a gdy dramat nadciąga, pozostają obojętni na jego znaczenie. Nawet zło powszednieje, gdy pozostaje na widoku za długo.

Damian Kocur to uznany i wielokrotnie nagradzany reżyser filmów krótkometrażowych, który swój debiut pełnometrażowy postanowił zrealizować zgodnie ze znaną receptą na sukces: sięgnij po temat, który znasz, zaproś do współpracy przyjaciół i jedź do domu, żeby we wnętrzach ze wspomnień opowiedzieć coś, czym chcesz podzielić się z innymi. Otóż w przypadku tego reżysera ten przepis nie zadziałał z prostych powodów. Jego naturszczycy są niewiarygodni w tym, co mówią i robią, na dodatek tego, co mówią nie słychać, a w tym, co robię pobrzmiewa nuta przesterowania.

Fama o obrazie wyjątkowym, oryginalnym, dotykającym mięsa rzeczywistości, będzie za „Chlebem i solą” szła długo, a może nawet poprowadzi reżysera do drugiego filmu. Problem w tym, że wtedy już będzie musiał bez udziwnień pokazać to, co w kinie najważniejsze, czyli umiejętność sprawnego opowiadania o ważnych rzeczach.

Chleb i sól, reż. Damian Kocur, wyst. Tymoteusz Bies, Jacek Bies, Nikola Raczko. Premiera: 9 września 2022

svg%3E Kultura

Eros, Tanatos i co dalej?

Czwarty film długometrażowy Tomasza Wasilewskiego, reżysera konsekwentnie eksplorującego zawiłości cielesnych i emocjonalnych namiętności – im bardziej nieoczywistych i poplątanych, tym lepiej. W
Głupcach” wciąż podąża tą drogą, ale kończy ją w ślepej uliczce. Widza wystawia na próby wytrzymałości, w tym percepcyjną, bo film jest niemiłosiernie rozciągnięty, utkany z długich ujęć bezruchu, bezdźwięku i niestety również bezsensu. Świetnie zagrany, wysmakowany wizualnie, na czele ze scenografią w zamyśle dystansującą od wyzwaniowej fabuły i dosłowności, ale też wybitnie irytujący. Co najgorsze po seansie tego mrocznego, gęstego jak smoła widowiska właściwie pozostaje pytanie – po co to wszystko obejrzeliśmy?

Trudno recenzować „Głupców”, nie zdradzając suspensu – dla jednych pojawi się szybciej, dla innych dopiero na końcu (podobno wtedy odbiór jest inny). Powiedzmy, że to historia 60-letniej Marleny i 40-letniego Tomasza, pary ewidentnie niestandardowej, ukrywającej zakazany związek przed światem w domu na plaży pośrodku niczego. Sprawę komplikuje konieczność zaopiekowania się umierającym synem kobiety. Jego obecność zaburza przestrzeń i obnaża rozliczne rodzinne anomalie, tajemnice oraz impas, w którym tkwi para, choć fakty pozostaną do końca niejasne. Tomasza Wasilewskiego fascynuje cielesność, filmuje ją zawsze bardzo dosłownie. W „Głupcach” w naturalistycznej sekwencji umierania. Trud opieki nad osobami niepełnosprawnymi z pewnością wart jest filmu, nawet w brutalnej formie, ale wtłaczanie go w opowieść o skomplikowanym związku erotycznym to tylko kolejny powód, dla którego „Głupców” ogląda się z niechęcią i poczuciem, że reżyserowi bardziej zależy na przekraczaniu granic niż uzasadnieniu tego działania. Niestety, reżyser ciekawych „Płonących wieżowców” czy „Zjednoczonych stanów miłości” tym razem przeszarżował na rzecz artystycznego ego.

Mało tego, podkreśla, że film opowiada o różnych obliczach macierzyńskiej miłości i jest to wypowiedź pogrążająca. Gdyby nie padła, można by uznać, że w granicach sztuki pochylił się nad tematem tabu. Próba relatywizowania ekranowych patologii i wtłaczanie ich w rozszerzoną definicję miłości jest nie do przyjęcia i nie świadczy to o niedojrzałości do dialogu, ale raczej potrzebie zakończenia rozmowy, która prowadzi w moralnie wątpliwe rejony. Wystarczy zamienić głównych bohaterów płciami, by to zrozumieć.

Głupcy, reż. Tomasz Wasilewski, wyst. Dorota Kolak, Łukasz Simlat. Premiera: 12 sierpnia 2022

svg%3E Kultura

Wycieczka, która staje się ucieczką

Surowa przyroda górska, lodowaty wiatr i dwoje ludzi zmagających się z przeciwnościami losu. Dobrze przygotowana do trudów wspinaczki ratowniczka wyrusza w samotną wyprawę rytualną na Górę Waszyngtona. Ze świadomością, że może nastąpić ostre załamanie pogody, licząc, że wysiłek wyzwoli ją z pamięci o matczynym dramacie, kobieta reaguje na nieoczekiwane odkrycie i schodzi ze szlaku po śladach butów sportowych.

Powołanie i poczucie misji nie pozwalają jej odpuścić, chociaż śnieżyca przybiera na sile. Czeka ją spotkanie, którego przebiegu nie może przewidzieć i prawdopodobnie wolałaby uniknąć jego konsekwencji, ale też będzie to nowa runda walki z własnymi słabościami. Tym razem jednak chodzi nie o zachowanie równowagi emocjonalnej, lecz o przetrwanie.

Niby są do siebie podobni: oboje kogoś i coś stracili, nie potrafią podnieść się z traumy, na swój sposób szukają ukojenia. Opowieść ma kilka intrygujących punktów wspólnych, które łączy przewidywalny, ale nierozczarowujący finał. Piękny to film, przy którym widzom dosłownie i w przenośni robi się zimno. Przy czym dla lepszego odbioru historii, znaczenie ma nastrojowa muzyka Lorne Balfe, znanego z kompozycji do netflixowego serialu „Marcella”.

Międzynarodowa ekipa filmowa, australijsko-angielska produkcja z Trudie Styler, żoną Stinga na czele, wyważony scenariusz Joshuy Rollinsa i znakomita Naomi Watts w roli Pam Bales, amerykańskiej ratowniczki z Gór Białych w New Hampshire. „Infinite Storm” to film Małgorzaty Szumowskiej, który reżyserka nazywa pracą na zlecenie, ale w tym przypadku okazuje się dobrym przykładem na wzorowe odrobienie lekcji zadanej przez mądrego nauczyciela.

Wysmakowane zdjęcia Michała Englerta, oszczędne dialogi, sprawnie naszkicowana atmosfera grozy wywołanej dramatycznymi okolicznościami, w których dwoje ludzi musi na siebie liczyć, ale tylko jedno z nich ma tego świadomość. „Infinite Storm” to jeden z najlepszych filmów sezonu. Co ciekawe, przy powtórnym obejrzeniu zyskuje, zwłaszcza, że nie wszyscy widzowie w pozbawionej makijażu, zmęczonej, dojrzałej i poznaczonej zmarszczkami twarzy ratowniczki od razu odkrywają piękne oblicze Naomi Watts.

Infinite Storm, reż. Małgorzata Szumowska, wyst. Naomi Watts, Billy Howle, Denis O’Hare. Premiera: 27 maja 2022

svg%3E Kultura

Ile może matka

Jacek Lusiński jest reżyserem bardzo popularnego obecnie serialu „Minuta ciszy”. Wcześniej zrealizował „Carte Blanche”, film o tracącym wzrok nauczycielu, inspirowany prawdziwymi wydarzeniami. Także „Śubuk” jest historią z życia wziętą i zahacza o temat niepełnoprawności, ale w centrum stawia co innego: matkę walczącą o dostęp syna z autyzmem do dóbr społecznych, których państwo mu odmawia.

Rzecz dzieje się w latach 90. XX wieku i choć przez trzy dekady w sferze integracji zmieniło się dużo, to nie mamy poczucia, że oglądamy świat z kompletnie innej epoki. System państwowy wciąż jest niewydolny, dziurawy i dysfunkcyjny wobec osób – nomen omen – z dysfunkcjami. Jeśli coś się w nim zmienia, to także dzięki takim osobom, jak główna bohaterka, Marysia, która na ekranie przechodzi przemianę z rozhisteryzowanej nastolatki niegotowej na dorosłość i macierzyństwo w dojrzałą, sprawczą kobietę, która doprowadzi do zmiany w sferze edukacji, by takie osoby jak Śubuk, czyli utalentowane, ale z odmiennym sposobem myślenia i komunikacji ze światem, mogły się uczyć, zdawać egzaminy i studiować. Pracować i stanowić o sobie.

Maria jest pyskata, zdeterminowana i odważna. Nie ma w sobie nic z męczennicy, choć życie samotnej matki niestandardowego dziecka z trudem wiążącej koniec z końcem, odmalowane jest bez upiększeń.

Śubuk” przede wszystkim nie jest dramatem. Ma tempo i energię filmu przygodowego. Bohaterka nie chodzi, a biega – kamera za nią i my za nią, trzymając kciuki lub klnąc pod nosem na urzędnicze i systemowe nonsensy lub po prostu głupich ludzi, od których wiele zależy. Na szczęście – choć są i komiczne wątki, a całość ma wydźwięk optymistyczny – nie jest to przesłodzony obraz krzepiący serce, bo temat jest zbyt ważny na ekranowe sentymenty. W Polsce dziećmi z niepełnosprawnościami wciąż zajmują się głównie samotne matki, pieniądze, świadczenia i dostępy do systemu wyrywają zębami, a wsparcie takich rodzin ubogie. „Śubuk” to porządne kino społeczne o zmianie, o którą warto walczyć.

Śubuk, reż. Jacek Lusiński; wyst. Małgorzata Gorgol, Andrzej Seweryn. Premiera: 2 grudnia 2022

svg%3E Kultura

Zombies są wszędzie

Nieporozumienie – to słowo właściwe dla odbioru najnowszego filmu Xawerego Żuławskiego, reżysera, który przyzwyczaił nas do ekstrawagancji w opowiadaniu historii z pogranicza snu i jawy. W przeciwieństwie do jego ojca, wybitnego, lecz sięgającego po proste opowieści twórcy, Andrzeja Żuławskiego, syn właściwie od debiutu eksploruje obszary wyobraźni niedostępne dla większości widzów. Czasami ów dostęp tajemny przeszkadza i reżyserowi, i publiczności.

W rezultacie, jak w przypadku jego poprzedniej „Mowy ptaków”, czy teraz „Apokawixy”, powstają filmy hybrydowe, sprawnie zrealizowane, ale na pograniczu eksperymentu twórczego, szkolnej wprawki, czy wariacji na niezadany temat. Trudno powiedzieć, do kogo Ksawery Żuławski adresuje swoje produkcje, bo na przykład „Apokawixa” miała korespondować z młodymi widzami, tymczasem w pierwszy weekend wyświetlania film obejrzało zaledwie kilkadziesiąt tysięcy widzów w całej Polsce, co jest wynikiem znacznie poniżej oczekiwań.

To oczywiście nic jeszcze nie znaczy, bo filmy Andrzeja Żuławskiego widzowie i krytycy odkrywali dopiero po latach, a dzisiaj „Szamanka”, zrugana przez recenzentów, ma wierne grono fanów, którzy uważają obraz za kultowy. Czy tak będzie z pomysłami młodego Żuławskiego? Oby, tego mu życzymy, bo prywatnie jest człowiekiem, z którym można przegadać, nie tylko o kinie, niejedną noc, natomiast z dzisiejszego punktu widzenia dwie godziny spędzone w kinie z „Apokawixą” wydają się czasem co najmniej źle spożytkowany.

Udało się Ksaweremu Żuławskiego powołać do życia fabularny zamęt wydarzeń, w których odnajdujemy wszystkie stereotypy współczesnego kina młodzieżowego, ale też tak nieoczekiwane zdarzenia, jak spotkanie z Tomaszem Kotem i Cezarym Pazurą w roli zombie. Oto młodzież wielkomiejska, po zdanych egzaminach maturalnych, ma okazję zrekompensować sobie stratę w kontaktach wywołaną przez pandemię. Grupa znajomych wyjeżdża do pałacu nowobogackiego ojca jednego z chłopców. Uznać, że to, co wydarzy się nad morzem będzie początkiem końca świata, jaki znamy, to jakby nic nie powiedzieć.

Apokawixa, reż. Xawery Żuławski, wyst. Mikołaj Kubacki, Alicja Wieniawa-Narkiewicz, Natalia Pitry. Premiera: 7 października 2022

svg%3E Kultura

Powidoki rodzinne

W tegorocznym konkursie, ale też w ostatnich latach, rodzina stała się jednym z ulubionych tematów polskich filmowców. Najczęściej dysfunkcyjna, połamana, z jakąś wyrwą, problemem, patologią. Film debiutującej w fabule dokumentalistki Beaty Dzianowicz to opowieść o rodzinie postawionej przed życiowym zakrętem, ale też takiej, w której każdy pozostaje jednakowo ważny.

Na tytułowe strzępy rodzinę Pateroków i umysł rozdziera choroba Gerarda – ojca, dziadka, teścia.

Alzheimer osuwa go w rejony coraz bardziej niedostępne dla otoczenia.

Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, jakimi ścieżkami podążają myśli i emocje osoby z chorobą neurodegeneracyjną, reżyserka też tego nie robi. Po prostu uczciwie portretuje postęp, z jakim jeszcze chwilę temu błyskotliwy wykładowca, energiczny dziadek i serdeczny ojciec staje się daleki dla bliskich. Bez znieczulenia obrazuje, co właściwie oznacza całodobowa opieka i jakim wyzwaniem staje się miłość do człowieka, który nie tylko zapomina imion, ale bywa agresywny i niebezpieczny dla otoczenia. Na jaką próbę choroba może wystawić najbardziej kochającą się rodzinę i rozsadzić ją od środka. Poza główną relacją ojciec-syn, jest też układ żona-mąż, wnuczka-dziadek oraz cały wachlarz ich emocji i dylematów. Są poświęcenia, odejścia, krzyk, płacz, dramatyczne wybory, rezygnacja. Finał, który nie pozostawia obojętnym.

Prawdziwość całej opowieści uderza w trzewia, co być może jest zasługą dokumentalnego zaplecza reżyserki: zmysłu obserwacji, umiejętności opowiadania detalem, celnym zdaniem. Na ekranie widzimy nie interpretacje, ale postacie z krwi i kości – ani męczenników, ani bohaterów. A przede wszystkim swoją teraźniejszość, przeszłość lub przyszłość, bo każdy z nas zetknął się chorobą i śmiercią bliskich, ma taki przypadek w rodzinie, słyszał o nim z ust przyjaciół lub się z tym wyzwaniem kiedyś zmierzy. Film o tym boleśnie przypomina.

Strzępy, reż. Beata Dzianowicz; wyst. Michał Żurawski, Grzegorz Przybył, Agnieszka Radzikowska. Premiera: 14 września 2022

svg%3E Kultura

Osiem tysięcy wątpliwości

To była naprawdę niezwykła historia: wypraw górskich Macieja Berbeki i powstania filmu Leszka Dawida. O tym drugim aspekcie dzisiaj już twórcy nie chcą mówić za wiele, ale kilkuletni okres realizacji zdjęć z pewnością odbił się na jakości efektu końcowego. „Broad Peak” to film kinowy, który stał się telewizyjnym, bo zaraz po premierze na festiwalu w Gdyni wszedł w ofertę Nefliksu. Teraz dostępny jest w pięćdziesięciu krajach, ale miał być hitem kinowym. Co zaszwankowało w tak dobrze zaprojektowanym pomyśle?

Chyba sposób jego opowiedzenia. Bo o ile dramat osobisty Macieja Berbeki, himalaisty, który dopiero po powrocie z gór i odebraniu laurów dowiedział się, że w istocie na Broad Peak nie wszedł jest przejmujący, z co za tym idzie fascynujący, o tyle historia jego powrotu na 12. co do wielkości górę świata po 25-latach od klęski, wydaje się w filmie właściwie tylko zarysowana. A mogła, ba! powinna stać kanwą, bo w życiu chodzi o to, żeby budować mosty między porażkami i sukcesami, a nie skakać w przepaść.

Nim o widocznej na ekranie staranności technicznej, z jaką realizatorzy potraktowali wyprawy górskie, prawdziwych zdjęć ośmiotysięcznika i ludzi wędrujących na jego szczyt, a nawet wielotygodniowego pobytu ekipy filmowej w Karakorum na granicy Chin i Pakistranu, w „Broad Peak” brakuje ciężkiej atmosfery zmagania się człowieka z nieubłaganą naturą. Grozy samotności wobec ogromu przestrzeni. Himalaje przypominają widok z filmowej pocztówki, a nie miejsce, w którym zginęło jak dotąd niemal 300 osób.

Przeszkadza w filmie, który chwilami przypomina fragment wycięty z całości przygotowanej z myślą o serialu, również brak konsekwencji w prowadzeniu niektórych wątków. Jeden z najciekawszych, związany z historią Aleksandra Lwowa, dosłownie ginie w nowych faktach. Postać niezwykle dla wydarzeń ważnego Krzysztofa Wielickiego jest zaledwie naszkicowana. Pozostaje piękno monumentalnych gór, ale dla widzów to może być za mało nawet, żeby w poszukiwaniu „Broad Peak” włączyć Netflix.

svg%3E Kultura

Broad Peak, reż. Leszek Dawid, wyst.. Ireneusz Czop, Maja Ostaszewska, Piotr Głowacki. Premiera: 9 września 2022


Autorzy: Anna Makochonik, Piotr Pawłowski