IMG 1051 Podróże

Walencja. W poszukiwaniu świętego Graala

Najlepsze na świecie miasto dla przyjezdnych i jedno z najzdrowszych miast do życia. Ranking InterNations Expat Insider 2020 słusznie uznał Walencję za najbardziej przyjazne turystom. Eleganckie, bogate i bardzo zielone miasto ma bardzo wiele do zaproponowania.

Trudno nie pokochać Walencji od pierwszej chwili. Gdy pod koniec stycznia w Polsce aura nie rozpieszcza trzema stopniami Celsjusza i deszczowo-śniegową szarówką, w Walencji wita nas słońce. Po 3,5 godzinach lotu tanimi liniami z Gdańska zdejmujemy kurtki i czapki, bo temperatura jest tu pięciokrotne wyższa niż u nas.

Od razu ruszamy w miasto. Stolica autonomicznej prowincji o tej samej nazwie faktycznie zachwyca: imponujące dekoracyjnymi fasadami secesyjne i modernistyczne kamienice, aleje pokryte czerwonym marmurem, wysadzane olbrzymimi palmami i drzewami cytrusowymi. Co krok place, placyki i skwery między kwartałami dają wytchnienie od słońca i zgiełku miasta.

Świetnie zaprojektowana miejska przestrzeń jest przyjazna mieszkańcom. „Jak tu musi się wygodnie żyć” – pomyślałam z zazdrością. Szybko zapomniałam, że jestem w 800-tysięcznej aglomeracji. Zielono, cicho i niewiarygodnie czysto. W dawnym korycie rzeki Turia, której bieg zmieniono po katastroficznej w skutkach powodzi w 1957 r., urządzone zostały fantastyczne tereny zielone, które okalają prawie całe stare miasto. Prawie dziewięciokilometrowy park o powierzchni 110 ha usiany drzewami, krzewami, fontannami, jeziorkami, placami zabaw i rekreacji jest oaza spokoju i wytchnienia od wielkomiejskiego tempa. Mieszkańcy chętnie z niej korzystają: ćwiczą, biegają, jeżdżą na rowerach, spacerują z psami lub po prostu leżą na trawnikach.

Na jedwabnym szlaku

Walencja stała się miastem zamożnym już w XV w. Dzięki wielkiemu portowi był to jeden z najważniejszych ośrodków handlu morskiego w Europie. Tutaj też trafiało złoto, kakao i inne bogactwa z odkrytej przez Kolumba w 1492 r. Ameryki. Materialnym dowodem rozkwitu ówczesnej Walencji jest zjawiskowy kompleks budynków Giełdy Jedwabiu, Llotja de la Seda, który był centrum handlu morskiego, w szczególności jedwabiem, w basenie Morza Śródziemnego. Doskonale zachowany dowód rozwiniętej cywilizacji śródziemnomorskiej, zamożności mieszkańców i potęgi miasta. Symbol bogactwa XV-wiecznej Walencji, złotego wieku miasta.

To arcydzieło architektury gotyckiej zostało w 1996 roku wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Obiekt robi oszałamiające wrażenie. To niekwestionowany turystyczny hit miasta. Każde bogato zdobione pomieszczenie giełdy zachwyca, ale w głównej sali transakcyjnej, której gotycki strop podtrzymuje 16 smukłych, spiralnych kolumn, wyobraźnia uruchamia się sama. Gdy wchodzę na marmurowe posadzki, widzę oczyma wyobraźni, jak zamorscy kupcy rozwijają na nich bale jedwabiu, zachwalając swój towar. Okazały dzwon odzywał się co najmniej dwa razy dziennie, oznajmiając początek i koniec giełdowej sesji. Zaciszne, porośnięte drzewami cytrusowym patio,  dawało ujście emocjom po ubiciu interesu życia lub totalnej klapie. 

Jedwab obecny jest zresztą do dzisiaj w życiu mieszkańców Walencji, którzy są bardzo przywiązani do tradycji i z dumą noszą swoje ludowe stroje. Nie tylko od wielkiego święta, lecz czasem w niedziele lub z okazji jakiejś uroczystości rodzinnej. I wydają na nie fortunę.  

Jedwabne, ręcznie szyte i bogato zdobione haftami, koronkami, cekinami i kamieniami Swarovskiego robią piorunujące wrażenie. Kobiece obszerne i kolorowe suknie w kwiaty to koszt co najmniej sześciu tysięcy euro! Ale tradycja rzecz święta i nawet młodzi Walencjanie nie żałują grosza na paradny strój. Kiedy spotykam odświętnie ubrane rodziny, chętnie pozują do zdjęć, a na ich twarzach widać radość i dumę.

Wielką paradę tradycyjnych strojów można zobaczyć w marcu podczas największego święta Las Fallas, kilkudniowej fiesty ognia. Wszystkie drogi prowadzą wtedy na Plaza de la Reina, gdzie odbywają się pokazy wielkich rzeźb z kartonu, wosku i drewna, wykonanych według projektów zawodowych artystów plastyków, które płoną na ulicach miasta w ostatnim dniu święta. Bractwa gminne i dzielnicowe (tzw. casal falleras) rywalizują ze sobą na najładniejsze kartonowe postaci oraz oczywiście na najbardziej okazałe stroje. 

Rzymskie miasto schowane pod wodą

Aby zrozumieć Walencję trzeba jednak cofnąć się w czasie i zejść pod ziemię, a dokładniej pod taflę wody ujętą w czworokątny basen tuż obok katedry.

Zobaczymy tam podziemne miasto, jedno z najstarszych na świecie. To początki Walencji, założonej w II w. p.n.e. na skrzyżowaniu dwóch szlaków handlowych. Od kilkunastu lat można je oglądać, zupełnie za darmo, schodząc dwie kondygnacje w dół do niezwykłego i pięknie zaaranżowanego Muzeum La Almoina. Na 2500 m kw. znajdziemy świetnie zachowane ślady burzliwej historii miasta od jego założenia przez Rzymian w 138 r. p.n.e. – przez epokę panowania Wizygotów, potem przez ponad 500-letni okres dominacji arabskiej do średniowiecza. Z czasów Cesarstwa Rzymskiego zachowały się ruiny kurii, bazyliki, portyku z forum czy łaźnie. Wizygoci pozostawili po sobie baptysterium i absydę katedry Wizygotów wraz z towarzyszącymi im grobowcami.

Wykopaliska odsłoniły część alkazaru, czyli twierdzy z okresu muzułmańskiego: koło wodne, patio z umywalką oraz fragment fortyfikacji. Zachowały się naczynia, amfory, chodniki i place wyłożone mozaiką. Na elektronicznych tablicach obok każdego stanowiska archeologicznego oglądam wizualizację obiektów w czasach ich świetności i nadziwić się nie mogę, jak ludzie w tej części Europy potrafili dwa tysiące lat temu konstruować tak złożone i dekoracyjne budynki i doprowadzać do nich wodę.

W okresie średniowiecza w tym miejscu istniało centrum charytatywne dla ubogich i pokrzywdzonych po rekonkwiście. Walenckie słowo almoina oznacza „jałmużnę”, od której muzeum wzięło swoją nazwę. Kiedy budynek został zburzony, w piwnicy odkryto duży plac, a pod nim rzymskie miasto, którym niegdyś była Walencja, wraz z pozostałościami z późniejszych okresów. Po 10 latach prac archeologicznych muzeum otwarte zostało w 2005 r.

Odszyfrowany kod Leonadra da Vinci

Na gruzach świątyń rzymskiej, wizygockiej i muzułmańskiego meczetu Hiszpanie wznieśli katedrę, która dzisiaj wraz z trzema przyległymi do niej placami jest jednym z najbardziej charakterystycznych punktów Walencji i tętniącym życiem sercem miasta, a 70-metrowa dzwonnica zwana Miguelete  uchodzi za jego symbol. Świątynia o długiej nazwie Iglesia Catedral-Basílica Metropolitana de la Asunción de Nuestra Señora de Valenci, czyli Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, zwana jest przez mieszkańców po prostu La Seu de Valencia. Kamień węgielny pod jej budowę poświęcono w 1238 roku, tuż po wypędzeniu z miasta Maurów przez wojska króla Jakuba I Zdobywcy.

Świątynia budowana była przez 700 lat, stąd zadziwiająca mieszkanka stylów z różnych epok. Katedra nie jest spójną bryłą, lecz złożoną z dobudowywanych na przestrzeni wieków części. Można nawet odnieść ważenie, że zupełnie do siebie niepasujących. W tym architektonicznym miksie znajdziemy styl romański, renesans, barok i neoklasycyzm. Jednak główne elementy świątyni powstawały między XIII i XV wiekiem, czyli w epoce rozkwitu architektury gotyckiej.

W licznych kaplicach znajdziemy wiele ważnych dla katolików relikwii, jak choćby rękę św. Wincentego Męczennika, dzisiaj patrona Walencji oraz prawdziwe dzieła sztuki, m.in. obrazy Francisco Goi.

Ale światową sławę przyniosła katedrze Kaplica św. Kielicha, w której przechowywany jest Święty Graal, z którego Jezus pił wino na ostatniej wieczerzy z apostołami. Zgodnie z tradycją, do tegoż naczynia Józef zebrał krew Chrystusa po jego ukrzyżowaniu.

Kielich przez wieki budził wiele emocji i był najbardziej poszukiwanym skarbem świata, gdyż jego posiadanie miało zapewnić bogactwo, władzę i nieśmiertelność. Stał się przedmiotem pożądania, bohaterem wielu legend, opowieści, także tych współczesnych, m.in. filmowych przygód Indiany Jonesa czy ekranizacji bestselleru Dana Browna „Kod Leonarda da Vinci”. Skrywany w murach walencjańskiej katedry kielich to  wykonana z czerwonego agatu niewielka czarka, taki kubek bez uchwytów. Naczynia takie wykorzystywane podczas hebrajskiej wieczerzy paschalnej były najważniejszymi elementami majątku żydowskiej rodziny. Czarka Jezusa została w późniejszym okresie udekorowana złotymi uchwytami i kamieniami. Badania naukowe wskazują, że naczynie faktycznie mogło powstać w I wieku w Ziemi Świętej, czyli w miejscu i czasie, w którym żył Jezus. Do Hiszpanii kielich miał trafić w III wieku za pośrednictwem św. Wawrzyńca, który kazał go ukryć w domu swoich rodziców. Do 1399 roku był strzeżony przez mnichów w różnych klasztorach w Aragonii, a potem w pałacu w Saragossie, skąd miał trafić w 1436 roku do Walencji na polecenie króla Alfonsa V Aragońskiego. Dzisiaj kielich znajduje się za szybą na zdobionej płaskorzeźbami alabastrowej ścianie kaplicy i można go zobaczyć jedynie z oddali. Warto jednak zapłacić 8 euro za wejście do katedry, aby zobaczyć św. Graala i obrazy Goi. Tym bardziej, że za wejścia do muzeów już nie trzeba w Walencji płacić.

Skok w XXII wiek

Walencja nie tylko zachwyca, ale też zaskakuje kontrastami. Z eleganckich bulwarów Walencji i historycznych miejsc w ciągu kilkudziesięciu minut można przenieść się na inną planetę. Idąc ogrodami w korycie rzeki Turia trafiłam do miasta przyszłości, jak mówią o nim sami mieszkańcy. Miasto Sztuki i Nauki, Ciudad de las Artes y las Ciencias, olbrzymi kompleks obiektów kulturalno-rozrywkowych. Futurystyczne budynki pokryte białą mozaiką i zanurzone w płytkich basenach, to dzieło hiszpańskiego architekta Santiago Calatrava. Choć otwarty już ponad 20 lat nadal zadziwia awangardową architekturą, której motywem przewodnim jest morze i oceaniczne stworzenia. Ten imponujący kompleks to centrum kulturalnego życia miasta. W budynku przypominającym wieloryba odbywają się wystawy, spektakle operowe, teatralne, baletowe, wieczory flamenco, koncerty.

Na powierzchni 350 000 m kw. mieści się także największe w Europie oceanarium i delfinarium, planetarium, muzea, kino IMAX, restauracje i tereny rekreacyjne. Obiekt przypominający kształtem szkielet wielkiego morskiego stwora to z kolei centrum nauki, podobnie jak gdyński Experyment czy warszawskie Centrum Nauki Kopernik, tyle, że kilka razy większe. Można tam zawsze spotkać grupy młodzieży i rodziny z dziećmi, bo interaktywne ekspozycje z dziedziny nauki, techniki i najnowszych technologii stanowią atrakcję dla ludzi w różnym wieku.

Do Miasta Sztuki i Nauki warto wybrać się zarówno w ciągu dnia, kiedy biel budynków i błękit otaczającej ich wody tworzą przyjemny dla oka kontrast, jak i wieczorem, gdy światła i iluminacje wydobywają dodatkowe walory tej kosmiczno-oceanicznej architektury.

Raj dla smakoszy

Wędrówka ulicami starej Walencji nie jest męcząca, zwłaszcza, że co krok można odpocząć i posilić się w licznych restauracjach, kawiarniach i oczywiście barach tapas.

Tapasy i pinchosy to świetna opcja, aby w niewielkich porcjach popróbować całej gamy hiszpańskich przysmaków. Na zimno i ciepło, na bagietce lub solo, z rybą, serem, szynką, kiełbasą, owocami morza, mini krokietami, warzywami i czym tylko kucharzowi w duszy zagra. Kubki smakowe pieści bacalou, czyli ryba pocięta w kostkę i smażona na głębokim tłuszczu w cieście kukurydzianym. I podobnie przyrządzane krewetki królewskie. Najlepsze smażone tapasy w mieście podają w kultowym barze Boatella, do którego zwykle ustawiają się długie, czasem bardzo długie kolejki. Popularnym dodatkiem do wina są pieczone ziemniaki, pokrojone w kostkę i podawane z ostrą salsą pomidorową i majonezem.

I wreszcie słynna hiszpańska szynka jamon serrano – szynka dojrzewająca w niskich temperaturach w górskim klimacie przez co najmniej 9 miesięcy.

Za rarytas uchodzi jamon iberico, szynka z czarnej świni rasy iberyjskiej karmionej żołędziami. Jej cena potrafi dochodzić do kilkuset euro za kilogram. Warto kupić kilka cieniutkich jak papier plastrów, aby doznać tej kulinarnej rozkoszy.

Jednak przyjechać do Walencji i nie spróbować paelli, to tak jakby przyjechać ze Śląska nad morze i go nie zobaczyć. Tym bardziej, że ta narodowa potrawa Hiszpanów pochodzi właśnie z Walencji.

Paella Valenciana przyrządzana jest z królikiem lub kurczakiem, fasolą i innymi warzywami i doprawiana mieszanką przypraw, w której główną rolę gra szafran, przywieziony tu przed wiekami przez Arabów.

Po obiedzie warto wpaść do jednej z najstarszych i najpiękniejszych cukierni Horchatería de Santa Catalina, która istnieje już od ponad 200 lat. Kusi nie tylko słodkościami, ale także malowanymi ręcznie płytkami azulejos i zachowanym secesyjnym wystrojem. Trzeba tam koniecznie skosztować specjalności Walencji – horchaty. Ten biały napój, który przyrządza się z zasuszonych bulw cibory jadalnej, inaczej zwanych migdałami ziemnym, ma specyficzny smak. Nie przypadł mi do gustu, więc zamówiłam filiżankę gorącej i aksamitnej czekolady, w której macza się churrosy, długie paluchy z chrupiącego na zewnątrz i miękkiego w środku ciasta smażonego w tłuszczu, przypominające nasze pączki.

No i wino – nieodłączny element każdego posiłku. Specjalnością regionu Walencji jest aromatyczne czerwone wino z endemicznego szczepu Bobal, który uprawia się nie tylko w okolicach, ale głównie w oddalonym od miasta o 60 km regionie winiarskim Utiel-Requena. Choć w każdym sklepie i restauracji można dostać zawrotu głowy od ogromnego wyboru produktów hiszpańskiego winiarstwa, a kelnerzy nie wiedzieć czemu polecają głównie wina z regionu Rioja lub Ribera del Duero, ja wolałam się skupić się na smakach miejsca, w którym byłam. I to okazało się bardzo dobrą decyzją. Bobal i wino z uprawianego tam także innego szczepu – Monastrell nie zawiodły. Inną alkoholową specjalnością regionu jest Aqua Valenciana – drink na bazie soku pomarańczowego, cavy, ginu, wódki i odrobiny wody. Ten kultowy drink, konkurent wenecjańskiego Aperol Spritz, powstał w 1959 roku w Café Madrid de Valencia. W ciepłe dni wielkie puchary wypełnione po brzegi żółtą „wodą” widać na każdym kawiarnianym stoliku. Sączy się niezwykle przyjemnie, ale trzeba uważać, bo walencjańska mieszanka potrafi uderzyć do głowy.

Świątynia smaków

W Walencji wcale nie trzeba iść do baru czy restauracji, aby dobrze zjeść. Można to zrobić na …targu. Mercado Central to jeden z najstarszych i największych zadaszonych rynków w Europie. Położony w zabytkowej  części Walencji, tuż przy Giełdzie Jedwabiu, jest pełnym życia gwarnym, ruchliwym miejscem, w którym można poczuć lokalny klimat i poznać smaki regionu. Otoczony przez liczne sklepiki i zawsze pełne ludzi bary pulsuje już od wczesnego poranka. W środku stosy dorodnych, wypucowanych i lśniących warzyw i owoców kuszą z każdego stoiska. Obfitość i różnorodność lokalnych produktów: świeżych ryb i owoców morza, mięsa, serów, szynek, przypraw pobudza gruczoły ślinowe do pracy. Jeśli pójdziecie tam bardzo głodni, wydacie mnóstwo pieniędzy. Trudno oprzeć się tej eksplozji smaków, zapachów i kolorów. Podobnie jak wielkiej urodzie samego budynku targowego.

Niezwykle bogato zdobiony obiekt powstał w 1928 roku po dziesięciu latach budowy. Zaprojektowany został w stylu  hiszpańskiego modernizmu, który zbliżony jest do art nouveau, przez barcelońskich architektów. Ogromna, piękna kopuła o średnicy 30 metrów, łukowate, żeliwne belki, kolorowe mozaiki i kafle, witraże i malowidła ścienne uczyniły z tego budynku prawdziwą świątynię smaków. Na ponad 8 tys. metrów kwadratowych rozłożyło się ponad 300 stoisk. Wiele z nich to przy okazji bary przekąskowe, przy których miejscowi wcinając na śniadanie lokalne specjały, ucinają sobie sąsiedzką pogawędkę. Wielu ludzi zajada też produkty zakupione w Mardaco na kamiennych ławkach przed budynkiem. To zresztą doskonała opcja śniadaniowa dla tych, którzy, tak jak ja, wezmą hotel tuż przy targu. Po trzech dniach sprzedawcy, u których kupowałam chrupiące świeżością bagietki z cienko pokrojonym jamonem, świeżo wyciśnięty sok z granatów i podejrzanie słodkie jak na styczeń truskawki, pytali: solo eso? (to samo?). Si, si, jajecznicę zjem w domu.