O gościnnej pracy w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie, o modzie na przedstawienia muzyczne i najnowszej premierze BTD rozmawiamy z Pawłem Szkotakiem, reżyserem „Seksapilu”, który zostanie po raz pierwszy pokazany w sylwestrowy wieczór.
– Wygląda to na jakąś prawidłowość. Co dwa lata możemy w Koszalinie oglądać spektakl przez Pana wyreżyserowany. W 2017 roku był to „Świętoszek”, w 2019 – „Gąska”. Co skłoniło Pana do zrealizowania „Seksapilu”, którego premierę obejrzymy w sylwestra?
– Powodów jest kilka. Zawsze sobie cenię możliwość powrotu do teatru, w którym kiedyś już reżyserowałem. Uważam, że to najlepsza recenzja mojej pracy, gdy zaproszenie zostaje ponowione. Oznacza ono, że publiczność, ale również zespół i dyrekcja widzą sens kontynuowania współpracy ze mną. Dlatego kiedy dyrektor Zdzisław Derebecki złożył mi propozycję przygotowania tego spektaklu, długo się nie zastanawiałem.
Równie ważną przyczyną jest koszaliński zespół. W Polsce mówi się o nim bardzo dobrze, nie pierwszy wystawiam mu laurkę. Ona jest absolutnie zasłużona. To świetny zespół, choć niewielki liczebnie. Zróżnicowany, z wyrazistymi osobowościami. Dobrze zbalansowany pod względem proporcji między aktorami młodymi i dojrzałymi, między kobietami i mężczyznami. Doceniam jego wszechstronność i to, ile aktorzy BTD pracują. Ale chyba tak musi być w teatrach, które mają budżety dużo skromniejsze niż sceny w Warszawie czy Krakowie.
– Nie każde polskie stutysięczne miasto może się pochwalić teatrem dramatycznym.
– To na pewno wyróżnia Koszalin na tle wielu podobnych miast. Cieszę, że tu wróciłem. To są dobre spotkania: międzyludzkie i artystyczne. Dzięki temu że się znamy, praca przebiega szybciej, a to w przedświątecznym czasie jest ważne. Wiemy, czego możemy od siebie nawzajem wymagać i komunikacja jest sprawniejsza.
– A propos komunikacji: czy wykształcenie psychologiczne przydaje się w Pana pracy reżyserskiej?
– Czasami, kiedy jadę w pociągu, a współpasażerowie dowiadują się, że z pierwszego zawodu jestem psychologiem, to każdy poprawia się na miejscu z obawy, że zostanie „zdiagnozowany”. Jakoś tak się ten zawód kojarzy. W życiu i w pracy nie stosuję żadnych psychologicznych sztuczek. Ale na pewno psychologia jako nauka, która służy poznaniu człowieka oraz poznaniu jego relacji z samym sobą i innymi, jest czymś, co uwrażliwia. I to się przydaje, bo empatia w zawodzie reżysera jest jedną z najważniejszych umiejętności.
– Myślę, że pewnie pomaga też świadomość istnienia rozmaitych typów osobowości, bo nie do każdego należy tak samo mówić, nie każdy tak samo odczuwa.
– Pracując nad tekstem dramatycznym, lubię się bawić w detektywa. Na początku pracy i w czasie prób stolikowych razem z aktorami zastanawiamy się nad tym, jacy to są bohaterowie, jakie są ich życiorysy, jakie są ich marzenia, jakie są ich lęki, do czego dążą. Wtedy dokonujemy analizy postaci. Wynikające z niej wnioski przekładają się później na scenę. Aktorzy czują się pewniej w przypisanych im rolach, gdy dobrze je rozpoznamy.
– Można powiedzieć, że aktor stosuje „psychologię praktyczną”. Podejrzewam, że nie można być aktorem, jeśli człowiek się w siebie nie wgryzie, kiedy nie ma świadomości swoich predyspozycji, ograniczeń, sposobu funkcjonowania.
– Na pewno wgląd w siebie bardzo pomaga, dlatego że w jakiś sposób odnajdujemy siebie w każdej roli. Piękne w zawodzie aktora jest to, że żyje życiem zwielokrotnionym, życiem wielu postaci. Nawet jeśli jest to życie trwa tylko dwie godziny podczas spektaklu, to ma on okazję zobaczyć siebie w innych czasach, innych relacjach. A my dzięki teatrowi możemy także tego doświadczać.
– Odnoszę wrażenie, że w ostatnich latach pojawiła w polskim teatrze tendencja do budowania przedstawień na podstawie tekstów specjalnie napisanych. Mało gra się obecnie klasyki.
– Rzeczywiście pojawiła się taka tendencja. Ma to wiele zalet, dlatego że autor żyjący, przygotowując tekst, robi to często z myślą o konkretnych znanych sobie aktorach. Może więc wykorzystywać ich specjalne umiejętności czy warunki. Z drugiej strony można szukać tematów zakorzenionych w życiu lokalnej społeczności, mówiąc o sprawach, które są ważne dla widzów w określonym momencie i określonym miejscu.
– Pisanie dla teatru stało się czymś atrakcyjniejszym niż dawniej?
– Na pewno, bo pojawia się sprzężenie zwrotne: teatry wystawiają te teksty, potrzebne są kolejne. Ogłaszane są konkursy dla dramatopisarzy, więc coraz więcej osób się tym zajmuje. Z kolei wszystko to prowadzi do sytuacji, że jest w czym wybierać, pojawia się dużo ciekawego materiału do pokazania na scenie. A jeszcze 30 lat temu, kiedy padało pytanie „co tam słychać w młodym polskim teatrze?”, padały nazwiska Mrożek/Różewicz. To tak anegdotycznie. Ale jest w tej anegdocie prawda – obecnie dla teatru tworzy wielu interesujących ludzi pióra.
– W nurcie tym idealnie mieści się koszaliński „Seksapil”.
– Dlatego z przyjemnością sięgnąłem po materiał przygotowany przez Tomasza Ogonowskiego, bo rodzi się w polskim teatrze również zjawisko rodzimych przedstawień muzycznych. Nie adaptacji musicali z Broadwayu, ale całkowicie oryginalnych rzeczy. Czasami są to już nawet oryginalne musicale, czasami jeszcze tylko wodewile, ale tendencja jest wyraźna i myślę, że się ona ugruntuje. Nasz „Seksapil” rzeczywiście się w wpisuje w ten nurt idealnie. Mnie to cieszy, bo powstają przedstawienia, które potrafią ciekawie opowiadać o naszej rzeczywistości, a jednocześnie pozwalają publiczności znakomicie się bawić.
– Jak wyglądało Pana przejście z roli aktora i reżysera teatru alternatywnego, eksperymentalnego, bo takie było i jest Biuro Podróży, do roli dyrektora i reżysera teatru repertuarowego.
– Trochę pomógł przypadek, ale też i ciekawość, która pchała mnie do próbowania różnych form teatralnych. Dużo zawdzięczam pani Krystynie Meissner. Namówiła mnie bowiem do tego, żebym wyreżyserował „Pod drzwiami” Borcherta , w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, którego była dyrektorką. To było później moje przedstawienie dyplomowe. Jego recenzentką została inna wielka postać polskiego teatru, niegdyś wieloletnia dyrektorka Teatru Nowego w Poznaniu i minister kultury, pani Izabela Cywińska. Tak się to zaczęło, i tak się cały czas toczy. Będąc młodym chłopakiem, nie zdawałem sobie sprawy, jaki dostałem prezent od losu. Teraz jako człowiek dojrzały wiem, jak trudno jest wejść do tego świata. Ale to było dwadzieścia parę lat temu, jeszcze przed Teatrem Polskim w Poznaniu. Chcę podkreślić, że cały czas pracuję w Teatrze Biuro Podróży, choć dużo jeżdżę po Polsce i przygotowuję różne spektakle w różnych teatrach. Ważnym krokiem w moim życiu zawodowym było również wejście w świat opery, który jest jeszcze bardziej hermetyczny niż świat teatru dramatycznego.
– To dosyć nietypowe, żeby reżyser „dramatyczny” reżyserował spektakle operowe…
– Ja to lubię. Moją pierwszą miłością była muzyka, w dzieciństwie zaliczyłem epizod w szkole muzycznej. Po latach zająłem się muzyką jako reżyser. Daje mi to dużo satysfakcji. Z natury jestem ciekawy, więc próbowałem również innych form teatralnych: teatru lalkowego, teatru radiowego, teatru telewizji, teatru musicalowego. Dobrze jest mieć ciągle nowe bodźce do rozwoju. Możliwość zaznajamiania się z różnymi formami teatralnymi sprawia, że można przenosić pomysły z jednego teatru do drugiego, z jednej formy teatralnej do drugiej. Przykładowo w operze „Carmen” używałem lalek, a w plenerowych przedstawieniach Biura Podróży wykorzystywałem operową muzykę, gdzie na żywo śpiewała śpiewaczka operowa. To jest ciekawe – moim zdaniem – przenikanie sztuk.
– Długo kierował Pan Teatrem Polskim w Poznaniu. Musiał Pan wtedy dbać nie o jedno przedstawienie, ale o całą instytucję i jej zespół.
– To trwało dosyć długo, 12 sezonów. Dostałem propozycję objęcia dyrekcji Teatru Polskiego od ówczesnego, nieżyjącego już, wiceprezydenta Poznania Macieja Frankiewicza, charyzmatycznej postaci. Przyjąłem ją przede wszystkim z ciekawości, żeby zobaczyć, jak wygląda taka praca. Najważniejszym zadaniem było stworzyć miejsce, w którym inni reżyserzy mogą pracować, zespół się rozwija, a publiczność chce przychodzić na spektakle.
– Gdyby wyrysować mapę Pana pracy w różnych teatrach, to powstanie niezła plątanina. Krąży Pan po Polsce od dawna, pracując w bardzo różnych teatrach.
– Po okresie pracy w Poznaniu, w którym musiałem trochę zatrzymać własną działalność reżyserską, bo dyrektor musi być na miejscu, a nie podróżować, poczułem wolność i korzystam z niej nadrabiając czas. Wtedy reżyserowałem jeden spektakl rocznie, teraz cztery w ciągu roku. Cenię sobie również możliwości pracy poza Polską. To daje zupełnie inną perspektywę, można na chwilę zanurzyć się w innej kulturze, stać się mieszkańcem innego świata. Lubię wtedy doświadczać lokalnego życia. Poznawać zwyczaje, muzykę, jedzenie, miejscowe bary. Czasem nawiązują się znajomości, przyjaźnie, które trwają przez wiele lat.
– W jakim stopniu pandemia namieszała w Pana planach zawodowych i w jakim stopniu w ogóle wpłynęła na teatr?
– Pandemia jest trudna dla wielu ludzi, w tym ludzi teatru z powodów oczywistych. Teatr przez wiele miesięcy nie mógł grać, później mogło do niego przychodzić mniej widzów niż zwykle. Poza tym wielu widzom wmówiono, że teatr jest miejscem, gdzie może nas spotkać coś złego. Teraz mimo pandemii teatry próbują odbudowywać relacje z widzami.
A jeśli chodzi o moją pracę, to dwa spektakle („Cosi fan tutte” w Operze Nova w Bydgoszczy i „Dzień świra” w Gorzowie w Teatrze Osterwy) były zawieszone. Do premiery opery Mozarta podchodziliśmy trzy razy, zawsze coś stawało na przeszkodzie. Spektakl w Gorzowie premiery jeszcze się nie doczekał. Po drodze zdarzyły się przykre rzeczy, wśród nich śmierć jednego z aktorów uczestniczących w przedstawieniu.
Pandemia odciska się mocno na życiu teatralnym. Ale miejmy nadzieję, że najgorsze mamy już za sobą i że będzie już tylko lepiej. Teatr jest niepowtarzalny, piękny, unikatowy dzięki temu, że dochodzi w nim do bezpośredniego spotkania aktorów z widzami. To jest doświadczenie, którego nic nie jest w stanie zastąpić, nawet najlepszy film, spektakl telewizyjny czy audiobook. Dlatego cieszę się na spotkanie z koszalińską widownią w sylwestrowy wieczór. Zespół BTD w „Seksapilu” daje z siebie wszystko, więc można się spodziewać doskonałego humoru, pięknej muzyki, ciekawej scenografii i choreografii. Na pewno w dobrych nastrojach przywitamy Nowy Rok.
Paweł Szkotak (rocznik 1965) – z wykształcenia psycholog; reżyser, założyciel poznańskiego Teatru Biuro Podróży (1988), z którym odwiedził kilkadziesiąt krajów świata. Biuro Podróży uchodzi za jeden z najciekawszych polskich teatrów alternatywnych, któremu nie są obce doświadczenia teatru ulicznego, cyrku, awangardy teatralnej początku XX wieku. W swoich poszukiwaniach czerpie inspiracje również z dokonań Teatru Laboratorium, Gardzienic i Teatru Ósmego Dnia. Szczególne uznanie przyniosły mu efektowne spektakle plenerowe: „Giordano” (1992), „Carmen funebre” (1994), „Selenauci” (1999), „Millenium Mysteries” (2000), „Rękopis Alfonsa van Wordena” (2001) i „Kim jest ten człowiek we krwi?” (2005). W nieco innej stylistyce i dla zamkniętej, kameralnej przestrzeni powstały przedstawienia „Pijcie ocet, Panowie” (1998), „Nie wszyscy są z nas” (1997) czy „Zaćmienie” (2003).
W latach 2003-2015 Paweł Szkotak był dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru Polskiego w Poznaniu. Reżyserował na rodzimej scenie i w wielu innych polskich teatrach. Spektakle w jego reżyserii prezentowane były podczas największych festiwali teatralnych na całym świecie i wielokrotnie zbierały nagrody.
W bieżącym roku Paweł Szkotak został ponownie wybrany na prezesa Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów.
Przed „Seksapilem” w Koszalinie zrealizował „Świętoszka” (2017) i „Gąskę” (2019), która jest wciąż grana przez zespół BTD.