DSC3949 Edit Podróże

Rok w podróży, bez czekania na emeryturę

Pomysł wielkiej wyprawy, porzucenia dotychczasowego trybu życia, dojrzewał w nas od dłuższego czasu. Tak jak potrzeba przygód, którą nosiliśmy w głowach od harcerskich lat. Chociaż z czasem nasz pomysł się skonkretyzował, dalej była w nim nutka niedorzeczności. Przed wyjazdem spotkaliśmy się ze skrajnymi reakcjami – od podziwu do totalnego niezrozumienia – bo kto chce zamienić wygody na gnieżdżenie się na sześciu metrach kwadratowych (i to jeszcze z kotem). Zaznaczę, że nie chodziło tu o wyczyn w kategorii ekspedycji dookoła świata, podczas której bylibyśmy nastawieni na połykanie kilometrów. Chcieliśmy przestawić swój tryb życia, nasiąkając miejscami, w których – jeśli przypadły nam do gustu – gotowi byliśmy obozować tygodniami.

Już od kilku lat podróżowaliśmy starymi, niewielkich rozmiarów kamperami (campervanami). Najdłuższe i najdalsze wycieczki ograniczone były czasem naszych urlopów, bez możliwości nacieszenia się urokiem nomadycznej niezależności. Pierwsze dwa auta były naprawdę malutkie, ale dla naszej dwójki idealne. Mogliśmy wjechać na tereny, o których większy kamper nie mógłby nawet śnić.

Dla komfortu kota

Teraz, decydując się na przeprowadzkę do domu na czterech kółkach, musieliśmy wziąć pod uwagę, że jest jeszcze ktoś, kto musi z nami pojechać. Mowa o naszym kocie kanapowym, którego dotychczasowe przygody eskalowały najwyżej do pojedynków z brudnymi skarpetkami na podłodze. Wiedzieliśmy, że zwierzak i ciepłe kraje to wyzwanie, bo trzeba mu zapewnić komfort termiczny, zwłaszcza wtedy gdy zostawimy go samego w aucie. Nie mówię tutaj o temperaturach przeżycia, tylko o takich, w których komfortowo będzie mógł się lenić na kanapie. Stąd decyzja o zmianie pojazdu. Tak! Wyłącznie ze względu na naszego futrzastego kompana postanowiliśmy kupić dużego kampera z lat osiemdziesiątych, w którym spora liczba okien dachowych i fantastyczna izolacja sprawiły, że nawet piekielne tureckie słońce nie stanowiło problemu.

Niestety, pomimo że kamper wydawał się bardzo wygodny i teoretycznie spełniał wszystkie wymogi, wyglądał marnie. Z tym pomógł nam poradzić sobie jeden z bardziej rozpoznawanych street artowców – Krik Kong. Kolorowe postacie pokryły budę ponad 30-letniego wozu. Edyta zajęła się dekoracją wnętrza. Oczywiście ładny wygląd to nie wszystko. Trzeba było pomocy mechaników, którzy usprawnili go jak tylko się da.

W trakcie przygotowań przyszła pandemia. Uznaliśmy, że nie będziemy płakać z tego powodu. Wiedzieliśmy, że będziemy mierzyć się z wieloma pandemicznymi ograniczeniami i że nasza wyprawa nie będzie taka jak sobie zaplanowaliśmy. Jednak postanowiliśmy rozpocząć najwspanialszy rok naszego życia.

Na próbę tour de Pologne

Pierwszy etap naszej podróży był rodzajem testu. Nie chcieliśmy rzucić się na głęboką wodę i brnąć w coś na siłę. Zdecydowaliśmy się okrążyć Polskę w ciągu jednego miesiąca, testując siebie i sprzęt. Nie wykluczając, że na tym się skończy.

Z jednym i z drugim było różnie, ale okazało się że sprawni z nas mechanicy – tak sprzętowi, jak i emocjonalni. Pomimo wieloletniego związku życie na małym metrażu i totalna zależność od siebie potrafi rodzić zgrzyty. Całe szczęście, że potrafiliśmy o nich rozmawiać i rozkładać na czynniki pierwsze, osiągając zrozumienie.

Zgrzytał również sam kamper, elektryka ciągle płatała figle. Na szczęście wszystko drogą dedukcji i eksploracji można było naprawić we własnym zakresie. Zbawienne okazało się zabranie z sobą kabli, części zapasowych i narzędzi.

Najważniejszym punktem tego etapu eskapady były Bieszczady i odwiedziny kapliczki bezpiecznych powrotów, w której – po zapaleniu świeczki – każdy podróżnik może czuć się pod opieką sił wyższych.

Wróciliśmy do Koszalina. Z pewnego rodzaju satysfakcją i niedowierzaniem spojrzeliśmy na siebie – bez słów wiedzieliśmy co chcemy powiedzieć. „Kiedy ruszamy?” „Jak najszybciej!”

Pożegnaliśmy się z rodziną i przyjaciółmi – wyjechaliśmy, zostawiając wszystko.

Niełaskawy czas

Była połowa października 2020 roku, a lockdown stawał się coraz bardziej realny. Braliśmy pod uwagę, że możemy utknąć gdzieś w drodze na nasze wymarzone południe Grecji.

Będąc już w drodze, nie wiedzieliśmy, którą trasę wybierzemy. Czy promem przez Włochy, czy przez wszystkie bałkańskie kraje po kolei? W ostatniej chwili, gdy mieliśmy już wjechać do Czech, przeczytaliśmy komunikat o przejściu tego kraju do czerwonej strefy covidowej, co mogło skutkować problemami z przekraczaniem kolejnych granic. Skierowaliśmy się na Słowację.

W górach jedziemy wąską, krętą i podmywaną przez rzekę drogą. Robi się ciemno, a po chwili cała elektryka gaśnie. Nie ma świateł, wycieraczki nie działają, a woda coraz bliżej dróżki. Okazało się że stopiły się (nie spaliły) bezpieczniki. Nic poważnego. Stary diesel nie potrzebuje na szczęście prądu do działania. Udało się zażegnać chwilowy kryzys.

Omijając płatne drogi dostaliśmy się pod granicę węgierską. Według informacji ze strony MSZ-u i internetowych opinii nie da się praktycznie wjechać na teren Węgier. Trzeba się liczyć z badaniami na granicy oraz należy przedstawić ważny cel pobytu na terenie tego kraju. Przed granicą postanowiliśmy zmierzyć sobie temperaturę, obawiając się konieczności odbycia kwarantanny w wypadku przekroczenia książkowego 36,6. Ku naszemu przerażeniu oboje mamy po 37 z hakiem. Pomiary wykonane różnymi termometrami! Nawet tabletki na zbicie temperatury nie pomagały. W końcu powiedzieliśmy sobie, że co ma być, to będzie!

Dojeżdżając do granicy, z oddali zobaczyliśmy pięciu funkcjonariuszy. Gdy zauważyli zbliżającego się kolorowego kampera, szybko rozpierzchli się, zostawiając na placu boju najmłodszego z nich, żeby sobie z nami poradził po angielsku. Żadnych badań, żadnych pytań, nawet nie chciał oglądać kociego paszportu.

Serbska mafia autostradowa

Przez Węgry obowiązywał 12-godzinny tranzyt, którego nie byliśmy w stanie wykonać z racji zmęczenia i prędkości maksymalnej 80 km/h (i to raczej z górki) osiąganej przez nasz wehikuł. Na wyjeździe jednak nikt nie sprawdzał, ile czasu przebywaliśmy ponad normę. Wjechaliśmy do Serbii.

Jakieś sto kilometrów za Belgradem zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Próbujemy odpalić silnik. Kompletna cisza. Rozrusznik nie wydał najmniejszego odgłosu. Pierwsze co sprawdzam, to bezpieczniki, które wymienialiśmy do tej pory niezliczoną ilość razy. Ku naszemu zdziwieniu wszystkie były całe. Nie panikujemy… to prosty samochód. Albo pójdzie na pych, albo dam prąd prosto z akumulatora na rozrusznik. Zaglądam pod maskę i kątem oka widzę, jak zmierza w moją stronę mężczyzna ubrany w kombinezon roboczy.

Zanim zdążył się odezwać, zapaliła mi się w głowie lampka ostrzegawcza i wspomnienie historii, które czytałem o serbskich przekrętach na autostradach. Pomocny Serb zaoferował pomoc, za którą serdecznie podziękowałem, kłamiąc, że usterkę już naprawiłem. On z jakiegoś powodu klnąc coś pod nosem, odwrócił się na pięcie i odszedł do stojącej tuż obok lawety. Przyglądam się bliżej okablowaniu pod maską: odłączony kabel, tu kolejny. Ten był on na kostce z blokadą, która nie ma prawa się rozłączyć podczas jazdy. Wszystko jasne, ale i przerażające. Mogliśmy paść ofiarami autostradowych naciągaczy.

Pierwsze testy

Granica serbsko-bułgarska i znowu mnóstwo informacji ze strony MSZ-u oraz grup podróżniczych. Na granicy jedyną rzeczą, która interesowała pograniczników, był nasz gruby kot – chcieli sobie robić z nim zdjęcia. Żadnych testów.

W Sofii szok, ludzie żyli zupełnie inaczej niż na północy Europy: bez maseczek i ograniczeń. Słońce i beztroska.

Teoretycznie powinniśmy być w tym kraju 24 godziny. My jednak zabawiliśmy prawie dwa tygodnie. Sofia – pomimo że jest stolicą – nie przyciąga turystów, dając nam to co najbardziej lubimy w podróżach – prawdziwość oraz brak turystycznego zadęcia.

Sofia to taka Warszawa sprzed 30 lat, z lekką domieszką Hiszpanii. Zatrzymaliśmy się na parkingu, przy jakimś bardzo ważnym muzeum, które miało 24-godzinną obstawę policyjną, co było nam bardzo na rękę, gdy zostawialiśmy nasz domek na czas zwiedzania.

Przed wjazdem do Grecji musieliśmy już niestety wykonać testy PCR w przygranicznej miejscowości Sandanski.

Jesteśmy w Grecji

Rozpoczęły się góry i jazda na pierwszym biegu. Sfory bezpańskich psów stały się nieodłącznym elementem krajobrazu, toteż spacery z kotem stały się nie lada wyzwaniem.

Dotarliśmy do Salonik, miasta-dżungli, gdzie ruch samochodowy nie ma zasad, a użycie kierunkowskazu jest oznaką słabości. Wyobraźcie sobie teraz nas, jadących wielkim wozem drabiniastym niezdolnym do przyspieszania i możliwości dynamicznej reakcji na chaos dziejący się dookoła…

Wiele dni i kilometrów dalej na południe spędzaliśmy czas na malowniczym cyplu wchodzącym w morze. Brzeg skalisty, a w zatoce zacumowane maleńkie rybackie łodzie. Zainspirowany miejscowymi, postanowiłem zapolować na ośmiornicę. Udało się. Była pyszna.

Spotkaliśmy tam młodego Niemca podróżującego żółtym, pocztowym busem przerobionym na kampera. W środku miał prawdziwy piecyk opalany drewnem! Dowiedzieliśmy się, że chodzą słuchy o lockdownie w Grecji i że jest jedno miejsce na samym południu kraju, gdzie będzie można legalnie spędzić ten czas.

Po kilku dniach dotarliśmy do Elei znajdującej się przy ostatnim dzikim lesie w Grecji i legowisku żółwi morskich. Miejsce przypominało osady kamperów z amerykańskich filmów. Ponad 130 pojazdów, blisko 300 podróżników. Pisząc o kamperach, nie piszę tutaj o takich jakie można zobaczyć w Polsce, kupionych „gotowcach”. Większość z nich to konstrukcje budowane od podstaw. Na busach, ciężarówkach, pickupach. Jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne.

Było kilkoro młodych Niemców w starszych od nich busikach. Tuż obok Ben i Steven z Anglii oraz nieco dalej w przyczepie Janusz z Jolą, którzy spędzają tutaj emeryturę już szósty rok. Poznaliśmy także cudowną rodzinę, która wychowuje swoje dzieci w tym magicznym lesie. Okazuje się że jeśli ma się olej w głowie, to dzieciaki mogą rozwijać się dużo lepiej niż te uczęszczające do tradycyjnych szkół w kraju.

Wbrew zapewnieniom miejsce nie było zupełnie pozbawione problemów z lockdownem, a policja co jakiś czas karała kamperowiczów mandatami. Część się wyniosła, my zostaliśmy.

W końcu postanowiliśmy ruszyć dalej. Na północnym wschodzie Peloponezu poznaliśmy Polaka z okolic Koszalina, który podróżuje monstrualnie wielkim MAN Katem, czyli przerobioną wojskową ciężarówką, która wcześniej była mobilną wyrzutnią rakiet.

Mając ograniczone fundusze wiedzieliśmy, że im „wystawniej” będziemy żyć, tym szybciej zakończymy naszą przygodę. Dlatego prezenty gwiazdkowe ograniczyły się do rzeczy przydatnych i niezbędnych. Jedną z nich były łańcuchy śnieżne. Ktoś się pewnie popuka w głowę – łańcuchy śnieżne w Grecji? Otóż tak, chociaż kupowaliśmy je z myślą o wydobywaniu się z błotnych, offroadowych opresji. Jadąc wzdłuż wschodniego wybrzeża, uciekając przed zimnym frontem zwanym w tamtym czasie „bestią ze wschodu”, postanowiliśmy sobie skrócić drogę tnąc trasę przez góry. Niestety nie uczymy się na błędach i owe 70 km przemierzaliśmy przez cały dzień, aby w pewnym momencie zakładać łańcuchy śnieżne, bo auto już dalej nie trzymało się drogi.

Było to też pierwsze spotkanie naszego kociaka ze śniegiem. Jakaż to była dla niego nowość po tylu tygodniach ciepłego i suchego piasku.

Jak z kart powieści

Czytaliście „Alchemika” Paulo Coelho? Chyba spotkaliśmy głównego bohatera tej książki. Mieszka na samym południu Peloponezu.

Znajomość rozpoczęła się jak każda inna, standardowymi pytaniami skąd, dokąd, jak długo? Zaproponował, że przedstawi nas swojemu ojcu. Idziemy przez gaj oliwny, nie widać żadnych domów. Pasterz Elias otwiera w końcu bramę, ale jest to brama cmentarna! Jak się okazuje, jego ojciec już dawno nie jest w stanie z nikim porozmawiać…

Mimo tak nietypowego żartu jego filozoficzno-wariacki ton przypadł nam do gustu. Opowiedział nam o swoim skromnym życiu i wyprawach z kozami na szczyty pobliskich gór. Oprócz pasterstwa, Elias zajmuje się zbieraniem soli morskiej z okolicznych nadmorskich skał oraz ziół o rozmaitym działaniu. Jeśli ktoś zapytałby mnie, kto jest najbarwniejszą postacią na całym półwyspie – zdecydowanie Alchemik z Peloponezu. Pomimo że żyje w odciętej od świata chatce, biegle mówi po angielsku. Spędziliśmy bardzo miły wieczór, racząc się lokalnym winem i oliwkami.

Cała Grecja jest usiana bajecznie pięknymi miejscami, jednak środkowy palec Peloponezu jest miejscem naprawdę wyjątkowym. Na samym południu, gdzie już żaden samochód dalej nie pojedzie, postanowiliśmy spędzić jakiś czas. W odległości kilkudziesięciu metrów od mitycznych Wrót Hadesu.

To piekielne sąsiedztwo przysporzyło nam koszmarnych wrażeń. W nocy zerwał się huragan. Ale nie był to wietrzyk, który możemy znać znad Bałtyku. Tam były cykliczne uderzenia wiatru, przeplatane prawie kompletną ciszą. Czuliśmy jak ściany samochodu uginają się pod naporem żywiołu. Co chwilę cała zabudowa bujała się z lewa na prawo. Drewniane meble i szafki jęczały od obciążenia, a my wraz z nimi krzycząc co jakiś czas. Nie był to w dalszym ciągu krzyk przerażenia o własne życie, tylko szloch rozpaczy: gdyby ten stary pojazd się wywrócił, to skończyłaby się nasza przygoda. Prawie 40-letnia konstrukcja z blachy, styropianu i pleśni nie wytrzymałaby takiego traktowania.

Ktoś zada pytanie – dlaczego nie odjechaliście z miejsca gdzie tak wieje? To było najbezpieczniejsze miejsce w okolicy, a możliwość jazdy nocą po drodze o szerokości jednego samochodu, z przepaściami z jednej strony, a z drugiej spadającymi kamieniami ze szczytów gór nie kwalifikowała się nawet do rozpatrywania. Czekaliśmy do świtu, do osłabnięcia wiatru.

Po drodze spotkaliśmy naszego przyjaciela Bena, który przyczaił się troszkę dalej, bo wiedział o nadciągającym huraganie. Niestety wiatr zrobił mu z kampera kabriolet, urywając wielkie okno dachowe.

Stambuł…

Pamiętacie jak wobec Salonik użyłem słowa dżungla? Stambuł to dopiero dżungla samochodów, biznesów, zapracowanych Turków, szemranych typów i imigranckich dzielnic. Mimo wszystko miasto sprawia wrażenie sprawnie działającego mechanizmu w świeżo naoliwionej maszynie. Na ulicach nie ma śmieci i nie śmierdzi jak w wielkich europejskich stolicach. Są całe dzielnice sklepowe lub fabryczne podzielone według specjalizacji. Dzielnica sklepów z butami tylko dla dzieci. Dzielnica z męskimi paskami tuż nieopodal dzielnicy z majtkami. Wszyscy skupieni, wszyscy dbający o swój biznes. Każdy wie za co jest odpowiedzialny. Nikt nie marnuje czasu.

Ale to nie sama kultura i inność Turcji i Turków była wydarzeniem roku. Któregoś wieczora wybraliśmy się na spacer, po tętniącym życiem centrum. Wciąż zachowywaliśmy się jak dzicy, którzy zostali nagle przeniesieni do cywilizacji bombardującej zmysły przybysza. Grecja oprócz swojego niesłychanego piękna zmusiła nas do trzymania się trochę na uboczu, z dala od policji i covidowych restrykcji. Tryb życia w Turcji był zgoła inny. Turysta miał przywileje, a ograniczenia covidowe nie obowiązywały.

Jako miłośników kotów fascynowały nas niezliczone bezpańskie, ale wciąż zadbane zwierzaki. Turcy bardzo dbają o te zwierzęta, a ma to podłoże historyczno-religijne. Ponoć Mahomet był ich wielbicielem. Spacerując po jednej z zatłoczonych, ruchliwych uliczek zobaczyłem zabłąkanego kociaka, któremu chciałem zrobić zdjęcie. Zanim ustawiłem ostrość, już wskoczył mi na kolana, kurczowo się wtulając, a łapkami uciskając koszulę w sposób w jaki robią to kociaki przy piersi matki. Kupił nas. Turecki cwaniak, który wiedział jak podejść turystów. Zabraliśmy go ze sobą.

W Stambule wciąż panowało załamanie pogody, temperatury bliskie zera. Ruszyliśmy niczym ptaki za słońcem – na południe.

Będąc w słonecznej Antalyi musieliśmy zostać sporo dłużej niż planowaliśmy, a to za sprawą poważnej choroby naszego starego kota Misia. Było bardzo poważnie, jednak udało się go odratować. Trzytygodniowa hospitalizacja zrujnowała nasze finanse. Wydalibyśmy 10 razy tyle, gdyby była potrzeba.

Jak w bajce

Ruszyliśmy dalej na wschód, poznając wielu przyjaznych Turków i Kurdów, którzy zapraszali nas do swoich domów na tradycyjny czaj. W jednym z piękniejszych miejsc jakie sobie można wyśnić, spędziliśmy kilka cudownych nocy. Pomiędzy plantacjami bananowców, ruinami zamku i dwiema maleńkimi lagunami poznaliśmy Syryjczyka Alego, który za dnia grał nam na swojej rozklekotanej baklamie, a nocami wystukiwał plemienne rytmy na wielkim bębnie w okolicznej jaskini.

Pośród tej nieziemskiej scenerii rozbrzmiewały nawoływania na modlitwę nawet nie z minaretu, tylko z głośniczka zawieszonego na słupie na środku pola bananów. Okoliczna wioską, a raczej jej zgliszcza w których wciąż mieszkali rolnicy potęgowała uczucie nierealności tamtych chwil. Cały czas głowiliśmy się, czy uda nam się podjechać pod niesłychanie stromą górę, której pokonanie nas czekało. Udało się, ale silnik od tamtej pory już nie chodził tak samo.

Na wschód od Alanyi praktycznie nie ma turystów – tam zaczyna się prawdziwa Turcja, ta o której marzyliśmy, ta już nie tak bezpieczna.

Znaleźliśmy namiary na senne miasteczko, „za górami, za lasami”. Pierwsze skojarzenie które się nasuwało to te wszystkie małe amerykańskie mieściny rodem z opowiadań Stephena Kinga; z którym coś jest nie do końca tak, bo skrywają jakąś tajemnicę. Pomimo naszych odczuć miejsce to ugościło nas w miły sposób. Golibroda ostrzygł mnie za darmo lepiej niż nie jeden koszaliński fryzjer, a lokalny przywódca ugościł w swoim domu. Odwdzięczaliśmy się grą na gitarze dla rybaków.

Dowiedzieliśmy się że w odległości 2 km, za górą, znajduje się elektrownia jądrowa i że to może być jedna z przyczyn opustoszenia tej pięknej miejscowości. „Wódz” przestrzegł nas przed okolicznymi kobrami, które lubią się wygrzewać na brzegu plaży. Nie musieliśmy długo czekać, żeby nam pokazał świeżo ubitego gada.

Wszystko ma przyczynę i cel

Sporo przygód zafundowało nam miasto Mersin na wschodzie Turcji. Poznaliśmy tam wielu nowych przyjaciół, którzy traktowali nas niczym członków rodziny. Znajomości zwykle rozpoczynały się od miłych skinień głową oraz z ciekawości – kim są ci obcy. Ale zacznijmy od początku…

Zmęczeni całodziennym zwiedzaniem zakamarków miasta, wróciliśmy do „domu”. Nie musieliśmy długo czekać, aby usłyszeć pukanie do drzwi. Byliśmy przekonani, że to standardowa kontrola policji. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu zza drzwi wyłoniła się ogromna srebrna taca, pełna najwykwintniejszych tureckich pyszności. Syn wczoraj poznanego starszego pana zaprosił nas do ich domu.

Już od przekroczenia progu apartamentowca coś nam nie grało: za wysoki standard nawet jak na luksusowy hotel. Gdy weszliśmy na ich prywatne piętro, olśniły nas złoto, jedwabie i kamienie szlachetne. Niczym na imprezie u Midasa, tylko z tą różnicą, że to działo się naprawdę. Okazało się, że gospodarze są właścicielami rodzinnej firmy olejarskiej. Szczęki opadły nam do samej ziemi.

Następnego dnia powtórka z rozrywki, a kolejnego poznaliśmy młodego Kurda, który był na Erasmusie w Olsztynie. Znowu masa miejscowych specjałów – przygotowanych przez jego mamę. Nie chciało nam się wierzyć, że taka gościnność jest możliwa i że nie jest podszyta jakimś podstępem.

W tym samym mieście mieliśmy także nieprzyjemną sytuację. Kamper jako niezależny dom na kołach potrzebuje zaopatrzenia w wodę pod prysznic czy do mycia naczyń. Nadszedł ten dzień, że musiałem poszukać źródła świeżej wody. Wziąłem swój rozklekotanym rower, czerwony brudny kanister i kawałek węża ogrodowego. Rozczochrany i zarośnięty ruszyłem przed siebie. Wycieczka nie trwała długo. Jak spod ziemi wyłonił się policjant chcący mnie wylegitymować.

Zapomniałem o dokumentach. Mundurowy natychmiast stwierdził, że jestem syryjskim terrorystą – tak mu wyglądałem. Przeszukanie, nerwowa szarpanina. Zabrał mnie na posterunek. Stał się jeszcze bardziej nerwowy, gdy znalazł w tylnej kieszeni nóż, który zapomniałem wyjąć po drobnych naprawach w łazience. Nie dało mu się wytłumaczyć po angielsku, na migi, czy łamanym tureckim, że jestem turystą z kampera nieopodal.

Nie chciał zrozumieć. Wezwał posiłki. Nie obawiałem się aresztowania za terroryzm czy bycie nielegalnym imigrantem. Nie miałem kontaktu z Edytą, którą w końcu dostałaby zawału, gdybym się wkrótce nie pojawił. Przyjechało wsparcie. Panowie w ładniejszych czapkach, którym nikt nie bał się powierzyć samochodu służbowego pod opiekę. Całkiem sprawnie udało mi się im wytłumaczyć zaistniałą sytuację. Mnie puścili wolno, a pogromcę terrorystów o mały włos nie zdzielili pałą przez plecy.

O tym że wszystko we Wszechświecie ma jakiś cel i że z góry nasze poczynania są zaplanowane, przekonaliśmy się pewnego upalnego dnia w centrum kraju na półpustynnym terenie. Przez większość czasu nie spotykaliśmy żadnych podróżników, sami Turcy i Kurdowie. GPS wskazuję drogę w lewo, ale intuicja kazała mi jechać w prawo. Nie przejechaliśmy kilku kilometrów i nagle zapaliła się czerwona kontrolka akumulatora. Temperatura silnika zaczyna niekontrolowanie wzrastać. Prędko zatrzymuję samochód. Spod auta wycieka kałuża płynu chłodzącego.

Pustynia, gorąc z nieba i nikogo w okolicy. Środek twardego lockdownu. Na szczęście 500 kg zapasowych części na coś się przydaje. Niestety, nigdy nie zakładałem paska w takim samochodzie. Patrzę, dumam, a tu zatrzymuje się para Francuzów, pytających czy w czymś nie pomóc. Nie zdążyliśmy wymienić dwóch zdań i zatrzymuje się ekipa podróżników z Niemiec. W dodatku jest wśród nich mechanik! Po kolejnych 10 minutach nowiutki pasek siedział na miejscu, a my poznaliśmy przesympatycznych ludzi. Kto wie jak potoczyłyby się nasze losy gdybyśmy zawierzyli we wskazania GPS-u.

Powrót

Tak jak w innych krajach nasz kamper nie robił na nikim specjalnego wrażenia, tak w Turcji ludzie oszaleli na jego punkcie. Co drugi wyprzedający nas samochód (a robił to każdy szybszy od wozu konnego) pozdrawiał nas trąbieniem, machaniem przez pasażerów albo uśmiechami od ucha do ucha. Warto było go tak ozdobić – Krik Kong spisał się na medal.

Opuszczając Turcję, mieliśmy całą masę problemów związanych z brakiem testów na covid oraz brakiem paszportu dla naszego nowego towarzysza podróży. Paszportu nie da się wyrobić, bo trwa to 4 miesiące, a wiza ważna jest maksymalnie 3… Testu na covid też nie szło zrobić w żadnym mieście na północ od Stambułu. Pojechaliśmy na granicę, co ma być to będzie! Kota schowaliśmy jak David Copperfield chowa królika. Udało się go przemycić. Z testami już tak łatwo nie było. Ale to już opowiem przy innej okazji, tak jak o przygodach w Bułgarii i Rumunii, bo już dawno przekroczyłem wyznaczoną przez redakcję długość tekstu…