Bez nadziei na poznanie prawdy
Wreszcie mamy kandydata do Oscara, który ma szansę zdobyć statuetkę amerykańskiej Akademii Filmowej. Nie tylko dlatego, że opowiada historię ważną dla współczesnego świata, w którym coraz częściej opresją i restrykcjami rządy próbują podporządkować sobie oporne społeczeństwa, ale także dlatego, że w przypadku „Żeby nie było śladów” waga problemu idzie w parze z wysokim rzemiosłem filmowym.
Pod tym względem Jan P. Matuszyński nawiązuje do swojej debiutanckiej „Ostatniej rodziny”, która jest popisem wirtuozerii reżyserskiej i kunsztu inscenizacyjnego. W drugim filmie tego twórcy także nie ma słabych dialogów, niepotrzebnych scen, patosu i fałszu. Wszystko idealnie składa się w całość, która porusza i zostaje w nas na dużo dłużej, niż trwa seans. „Żeby nie było śladów” to film ważny, niezbędny element rozliczenia się dzisiejszych 50-latków z przeszłością w PRL, a dla młodszych obowiązkowa lekcja historii współczesnej. Postać Grzegorza Przemyka powraca i znowu staje się symbolem bezduszności reżimu politycznego, bezmyślności jego aparatczyków, a przede wszystkim śmierci niezawinionej.
Jednak zanim powstał film była książka Cezarego Łazarewicza, który od dawna nosił się z zamiarem skrupulatnego opisania „sprawy Grzegorza Przemyka”. Początkowo wydawcy nie byli zainteresowani tym pomysłem. Mniej więcej na tym etapie pracy autor spotkał się z producentami filmu. Wiedział, że z tego sprzężenia zwrotnego może powstać i jedno i drugie.
Wspierał więc realizatorów w docieraniu do bohaterów dramatu sprzed lat, a tropy zapisane w książce pomagały w powstaniu scenariusza. Obszerny i świetnie udokumentowany reportaż spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem czytelników, a w 2017 r. zdobył Nagrodę Literacką Nike. Film premierę miał dopiero teraz, ale to dobrze, ponieważ nie powinien być jeden do jednego kojarzony z książką. Ma inną konstrukcję, na inne wątki kładzie nacisk, niektóre motywy zostały w nim zmienione, inne zbeletryzowane dla utrzymania uwagi widza. Najlepiej najpierw przeczytać reportaż, a później obejrzeć film, do którego zdjęcia zakończyły się w listopadzie 2020 r. Ta kolejność ma znaczenie dla właściwego odbioru historii.
Śmierć Grzegorza Przemyka jest dla reżysera i autorki scenariusza Kai Krawczyk-Wnuk punktem wyjścia do opowieści o sile oporu rozpisanej na wiele postaci i mechanizmie społecznego sprzeciwu wobec kłamstwa. Kilkanaście osób i w gruncie rzeczy te same fakty, tylko inne ich konteksty i interpretacje. Wydarzenia znane z historii i wymyślone na potrzeby filmu. Bohaterowie prawdziwi i tacy, którzy z powodzeniem w tej opowieści mogliby się znaleźć. Poetka, matka Grzegorza, Barbara Sadowska, generał Czesław Kiszczak, ksiądz Jerzy Popiełuszko, prokurator Wiesława Bardon, setki anonimowych działaczy „Solidarności” i funkcjonariuszy milicji. Przez ekran dosłownie przetaczają się dwie machiny: oporu opozycji oraz propagandy i inwigilacji prowadzonej przez specjalną grupę śledczych. Tego starcia nikt nie wygra, żaden sędzia, teraz, czy wcześniej, nie poradzi sobie z ogromem kłamstwa i matactwa. Sprawa Grzegorza Przemyka zniszczyła wielu przyzwoitych ludzi, a tych, którzy inspirowali innych do czynów plugawych nie zdekonspirowała. Brak puenty jest puentą samą w sobie.
Czy „Żeby nie było śladów” rzeczywiście dostanie Oscara? Przynajmniej ma szanse. Tylko, kto Amerykanom wyjaśni polskie realia AD 1983? Kto opowie, na czym polegała „ścieżka zdrowia”, jak popełniali samobójstwo więźniowie polityczni klasyfikowani jako: wodniki, żyrandole i kleksy, jaką wartość miał dowód osobisty i kto mógł wtedy wylegitymować się paszportem?
To próg kulturowy, którego, obawiam się, żaden film nie przeskoczy, nawet, jeżeli opowiada o prawdach uniwersalnych i wartościach podstawowych.
Jan P. Matuszyński jest jednym z niewielu reżyserów młodego pokolenia, którzy tak konsekwentnie idą wybraną przez siebie ścieżką rozwoju. Selekcjonuje projekty, nie obawia się karkołomnych przedsięwzięć, dobiera współpracowników z najwyższej półki, unika kompromisów. A na dodatek opowiada o Polsce, której nie zna, ponieważ urodził się w 1984 r. Nawet realizując seriale („Wataha”, „Król”, „Nielegalni”) szuka odpowiedzi na trudne pytania i chce powiedzieć coś ważnego.
Dlatego, gdy zapowiada, że po dwóch filmach z epoki, chce teraz opowiedzieć coś o Polsce współczesnej, nadstawiam ucho, a właściwie oko.
Żeby nie było śladów, reż. Jan. P. Matuszyński, w rolach głównych: Tomasz Ziętek, Sandra Korzeniak, Jacek Braciak. Data premiery: 24 września 2021 r.