Można powiedzieć, że historia Bonnie i Clyde’a to samograj. Jest wątek miłosny, jest wartka akcja, są charyzmatyczni bohaterowie. Od końca września można tę opowieść oglądać na deskach Teatru Muzycznego Adria w Koszalinie.
Spektakl „Bonnie & Clyde” to druga premiera najmłodszego koszalińskiego teatru. Pierwsza była próbą zmierzenia się z legendarnym „Bodyguardem”. Wtedy sporym wyzwaniem i trudnością dla twórców było zestawienie z filmem z tak dobrze zakorzenionymi w popkulturze postaciami wykreowanymi przez Whitney Houston i Kevina Costnera. Teraz teoretycznie było łatwiej, bo historia jest mniej znana. Ale też mogło być trudniej – z tego samego powodu.
Ikony lat trzydziestych
Bonnie Parker i Clyde Barrow to prawdziwe postaci, swego rodzaju legendy Ameryki lat trzydziestych ubiegłego wieku. Można o nich powiedzieć, że byli zwykłymi przestępcami. Początkowo popełniali drobne wykroczenia – kradzieże, rozboje czy włamania. Z czasem zaczęli dopuszczać się również morderstw. Kiedy Clyde został skazany na dwa lata więzienia, Bonnie przeszmuglowała pistolet do jego celi, pomagając mu w ucieczce. Clyde został wkrótce ponownie zatrzymany i przewieziony do surowszego więzienia State Prison at Eastham, znanego jako Płonące Piekło. Kiedy wyszedł na wolność, zaczęli wspólnie organizować gang. Zginęli 23 maja 1934 roku w policyjnej zasadzce.
Dlaczego więc stali się ikonami? Dlaczego oglądamy o nich filmy i przedstawienia? Trzeba wiedzieć, że Stany Zjednoczone po tzw. czarnym czwartku, czyli panice na Wall Street 24 października 1929 roku, kiedy to gwałtownie spadły ceny niemal wszystkich akcji, były krajem bankructw i zadłużenia. Pracę i źródło utrzymania straciły miliony ludzi. Bezrobocie sięgnęło nawet 30 proc. Produkcja przemysłowa spadła o połowę. Bieda dotknęła szczególnie Amerykanów utrzymujących się z rolnictwa, a właśnie z takiej farmerskiej prowincji wywodzili się Bonnie i Clyde.
Ludzie pokochali ich za to, że są tajemniczy. Wyobraźnię milionów rozpalał ich płomienny romans i wielka miłość. Przede wszystkim jednak wyrastali na bohaterów, którzy napadają na bogatych wyzyskiwaczy. Bo przecież, jeśli wtedy można było kogoś okraść, oznaczało to, że było co kraść. Miło było czytać w gazetach o tym, że bogaci są okradani, a przestępcy nieuchwytni i przebiegli.
Z ekranu na deski
W 1967 roku powstał nagrodzony dwoma Oscarami film „Bonnie i Clyde” w reżyserii Arthura Penna, opowiadający historię gangsterów, a w 2013 roku mini serial o tym samym tytule. Pierwszy musical zrealizowano w 2009 roku. Ten, który możemy oglądać w Koszalinie, jest oparty na broadwayowskiej licencji. Spektakl dotychczas wystawiony był jedynie w ośmiu krajach świata, a w Polsce to prapremiera.
Obie główne role zostały obsadzone podwójnie. Możemy więc trafić na Bonnie graną przez Dianę Gliniecką lub Aleksandrę Daukszewicz oraz na Clyde’a, w którego wciela się Łukasz Walczak lub Ringo Todorovič. Młodzi artyści prezentują zarówno świetny poziom wokalny, jak i aktorski. Przedstawienie jest bardzo dynamiczne, sceny zmieniają się szybko, a akcja jest wartka.
Wśród pozostałych postaci wyróżnia się Magdalena Łoś-Wojcieszek, wcielająca się w zabawną, przerysowaną, szwagierkę Clyde’a, choć w kulminacyjnej scenie doskonale oddającą też dramaturgię sytuacji. Na scenie zobaczymy również artystów zapamiętanych z „Bodyguarda”, m.in. wcielającego się wówczas w tytułową rolę Filipa Łacha, Pawła Nowickiego czy Andrzeja Krysiaka.
Na uwagę z pewnością zasługują najmłodsi aktorzy – Patrycja Nykiel i Tadeusz Lesiński, w rolach kilkuletnich Bonnie i Clyde’a. Patrycja świetnie otwiera przedstawienie piosenką o wielkich marzeniach. Bo przecież Bonnie marzyła o tym, by być sławną. Nie planowała jednak popularności zdobytej dzięki przestępczym występkom – chciała być gwiazdą Hollywood.
Zespołowi aktorskiemu – w części składającemu się z aktorów-amatorów – towarzyszy ośmioosobowa grupa muzyczna, co uatrakcyjnia przedstawienie. Muzyka grana na żywo wzbogaca spektakl, wręcz sprawia, że w wyobraźni możemy się przenieść do lat trzydziestych i poczuć atmosferę dusznego baru dla mężczyzn.
Warto zobaczyć
Po „Bodyguardzie”, który miał sporo niedociągnięć, lekcja została odrobiona – szczególnie przez Kacpra Wojcieszka, który ponownie zajął się reżyserią. Musical ma piękną ścieżkę dźwiękową, łączącą bluesa, gospel i wiele innych stylów. Piosenki są przetłumaczone na język polski, co sprawia, że cały spektakl jest zrozumiały dla każdego widza. Wiadomo też po co dana postać w danej chwili znajduje się na scenie, a to ważne, bo wcześniej zdarzały się momenty chaosu.
Można by jeszcze zrezygnować z przedstawiania pewnych rzeczy wprost, jak w szkolnym przedstawieniu, i zdać się na inteligencję widzów. Bo po co przekręcać klucz w bramie więziennej celi, jeśli aktor nie trzyma w ręku tegoż klucza, a w samej bramie nie ma nawet dziurki od klucza?
Jednak powtarzamy: warto udać się do Adrii i spędzić tam miło wieczór. Warto też wspierać ten wciąż młody byt na kulturalnej mapie Koszalina, dając twórcom motywację do dalszego rozwoju.